Na początku sierpnia bieżącego roku opublikowano badania TNS Polska wykonane na zlecenie Komisji Europejskiej, w ramach Eurobarometru1Eurobarometr – międzynarodowy projekt regularnego badania opinii publicznej realizowany na zlecenie Komisji Europejskiej. Badania opinii publicznej prowadzone są od 1973 roku przez Komisję Europejską dwa razy w roku (wiosną i jesienią). Polegają one na analizie specjalnie przygotowanych ankiet, które wypełniane są przez reprezentację 1000 obywateli (w przypadku Wielkiej Brytanii – 1300, a Luksemburga – 500) z każdego państw członkowskich Unii Europejskiej, dotyczące poziomu zaufania obywateli państw Unii Europejskiej do wymiaru sprawiedliwości2Pełny raport w języku angielskim na stronie http://ec.europa.eu, skrót w języku polskim na stronie http://www.tnsglobal.pl/coslychac. W mediach pojawiły się naturalnie informacje (choć przyznać trzeba, że niezbyt mocno eksponowane) o niskim poziomie zaufania Polaków do sądów i sędziów, przynajmniej w porównaniu z wynikami badań w innych krajach europejskich. Nie jest to pierwszy taki wynik naszego sądownictwa w tym, czy podobnych „rankingach”. Czy tak być musi?
Spróbujmy najpierw przyjrzeć się niektórym wynikom. Zgodnie z nimi – niezależność sądów i sędziów (pytanie pomijało polskie określenie „niezawisłość sędziów” i w oryginale oceniano „independence of courts and judges”) ocenia bardzo dobrze i dobrze 45% Polaków, a źle i bardzo źle 44%, co stanowi wynik gorszy od średniej europejskiej, wynoszącej odpowiednio 52% i 36%. Na 28 państw UE zajm
ujemy dopiero 19 miejsce. Najdalej nam do zaufania, jakim cieszą się sędziowie Danii (88%) czy Finlandii (80%), ale za to jesteśmy lepiej postrzegani od zamykających stawkę Słowaków (tylko 21% zaufania!), Bułgarów (23%) i Włochów (25%).
Ciekawe wnioski płyną z danych szczegółowych. I tak w grupie najstarszych respondentów pozytywnie ocenia wymiar sprawiedliwości jedynie 32% Polaków, przy średniej europejskiej na poziomie 47%. W kontekście wykształcenia sędziowie najniższe noty mają u osób najsłabiej wykształconych (edukacja zakończona na 15 roku życia) – jedynie 21%, a z kolei osoby nadal studiujące mają bardzo wysokie zaufanie do sądów – na poziomie 69% (co stanowi wynik wyższy niż europejska średnia 65%). Na szczęście linią podziału nie jest płeć polskich obywateli i tu wyniki są zbliżone – 43% ufnych mężczyzn i 45% kobiet.
Czy takie wyniki powinny budzić niepokój? Czy jest nam przykro z tego powodu? A może mają swoje uzasadnienie w faktach?
Wśród kolegów i koleżanek dość powszechna jest opinia, że przecież sędziowie nie mają szans równać się ze strażakami, do których poziom zaufania Polaków rokrocznie oscyluje wokół niebotycznych 90%. Przecież sądy powołane są do rozstrzygania sporów, zazwyczaj ktoś ów spór przegrywa, a wiadomo, że wówczas nie tyle „ja nie miałem racji”, co „źle mnie osądzono”. Ten argument nie wytrzymuje jednak konfrontacji z powyżej zasygnalizowanymi wynikami badań. Wszak niezależnie od odrębności narodowych systemów prawnych, różnic w procedurach, podstawowa zasada – sąd rozstrzyga spór – obowiązuje we wszystkich społeczeństwach cywilizowanych. A duńscy sędziowie niczym polscy strażacy…
Jak wynika z badań Eurobarometru ci, którzy wymiarowi sprawiedliwości nie ufają, argumentują to głównie tym, że sądy są zależne od polityków i rządu (za najważniejszy argument uznaje to 42% respondentów), podatne na wpływy finansowe, interesowność (25%, co jak warto odnotować, jest wynikiem niższym od przeciętnej w UE, która jest na poziomie 37%), a 18% obywateli uważa, że pozycja ustrojowa sędziów nie gwarantuje im niezależności (przy czym łącznie z tymi, którzy wskazali ten powód jako ważny, ale na drugim miejscu jest to grupa 61% badanych; średnio w UE powód ten jako bardzo ważny i ważny w negatywnej ocenie sądów podało nieco mniej, bo 56% obywateli).
Zawsze kiedy czytam tego rodzaju stwierdzenia mój umysł stara się przełożyć ów teoretycznie wyliczony procent poglądów na moje osobiste doświadczenie przeciętnego sędziego, orzekającego na daleko wysuniętej północnej rubieży naszej ojczyzny. I ku mojemu zdziwieniu nie potrafię znaleźć takiego przykładu, w którym do mnie czy moich znajomych przedstawicieli trzeciej władzy zadzwoniłby ważny polityk z uprzejmą radą, jak rozstrzygnąć daną sprawę, nikt nie znalazł koperty pod wycieraczką, a uwarunkowania ustrojowe jak na razie nie przekładają się bezpośrednio na to, czy damy wiarę temu czy innemu świadkowi w sprawie o wypadek drogowy czy włamanie do piwnicy. Czemu więc jedna czwarta społeczeństwa uważa, że jestem interesowny czy zależny od polityków? Czemu nam nie ufają? Pośród wielu możliwych odpowiedzi wybierzmy może trzy, nie najważniejsze zapewne, takie z tych nieoczywistych.
Otóż po pierwsze doszło do znacznej augmentacji pojęcia „wymiar sprawiedliwości”. Zgodnie z art. 175 ust. 1 Konstytucji RP wymiar sprawiedliwości w Rzeczypospolitej Polskiej sprawują Sąd Najwyższy, sądy powszechne, sądy administracyjne i sądy wojskowe. Tymczasem w języku powszechnym, w tym także w przekazie medialnym, zakres znaczeniowy tegoż został rozciągnięty na prokuraturę, policję, a także aparat administracyjny Ministerstwa Sprawiedliwości. I wszystkie żale, bolączki czy zarzuty skierowane pod ich adresami, natychmiast skojarzone są również z sądami. A jak wiadomo, znacznie bardziej przykuwa uwagę odbiorcy reportaż o skrzywdzonych systemem, niż o tych, którzy z działania stosujących prawo są zadowoleni.
Niezależność sądów i sędziów (…) ocenia bardzo dobrze i dobrze 45% Polaków, a źle i bardzo źle 44%, co stanowi wynik gorszy od średniej europejskiej,
wynoszącej odpowiednio 52% i 36%. Na 28 państw UE zajmujemy dopiero 19 miejsce.
Po drugie zanika szlachetna sztuka dialogu prawniczego. Dziś już rzadko słyszymy spory prawników, którzy używają wyłącznie argumentów prawnych. Mało kto jest w stanie przez kilkadziesiąt minut przekonywać, ale nie kłócić się. Uzasadniać, ale nie obrażać. Trudniej nam stwierdzić „Szanowny Pan moim zdaniem nie ma racji, na co przywołuję pogląd profesora…”, a łatwiej „To, co Pan mówi to absurd i nie ma sensu nawet dalej rozmawiać!”, a i tak dobrze, jeśli nie zostanie to okraszone kilkoma epitetami. Doszło do pewnej pauperyzacji języka prawniczego. Dziś już niewielu z nas sięga w dyskusji, czy w pismach procesowych, po bardziej specjalistyczne wyrażenia, a użycie zwrotu łacińskiego w apelacji bądź uzasadnieniu orzeczenia jest wręcz niemile widziane – traktowane jako snobistyczne, zbędne. Pożądane jest używanie tylko jak najbardziej zrozumiałego (ale tu czytać trzeba: „prostego”, wręcz ubogiego) języka. Słabość dzisiejszych dyskusji o prawie, zwłaszcza tych, których wysłuchać możemy w środkach masowego przekazu, polega też na powszechnym pozycjonowaniu rozmówcy na określonych biegunach politycznych, w zależności od tego, jaki pogląd wypowiada. Najbardziej jaskrawym przykładem jest oczywiście głośny dziś temat Trybunału Konstytucyjnego.
Polacy już po pierwszych 5 minutach większości debat usłyszą ów prosty argument „Kwestionujecie nasz projekt ustawy, bo jesteście opozycją”, czy też „Wprowadzacie te przepisy, bo popieracie rząd”. Skutkiem takiej retoryki jest, niestety już ugruntowany w społeczeństwie pogląd, iż spór o Trybunał jest sporem li tylko politycznym. Nie sposób przebić się teraz z poglądem, że przecież chodzi o zgodność przepisów niższej rangi z przepisami rangi wyższej, spójność ustaw, czy prawidłowość legislacji. Ten kto tak mówi, nawet z największym przekonaniem, natychmiast – w zależności od tego, z którą stroną politycznej sceny pokrywają się jego wnioski – zostanie politycznie zaszufladkowany. Wbrew pozorom ma to związek z sądami, czy też jak na razie – może mieć. Przecież w efekcie to sędziowie będą decydować na przykład o tym, czy uhonorują wyroki Trybunału Konstytucyjnego wydane od marca tego roku, czy też nie. I te konkretne rozstrzygnięcia przez wielu nie będą odebrane jako wyraz analizy prawnej (a osobiście głęboko wierzę, że tego właśnie będą skutkiem), a jako brak bezstronności, prostą emanację politycznych sympatii.
W końcu zwróćmy uwagę na tę sferę odbioru społecznego naszej działalności, na którą mamy największy wpływ. Mianowicie nasz zwyczajny, codzienny kontakt ze stronami, świadkami i publicznością sal rozpraw. Zapewne, gdyby wyodrębnić pośród tych 44% negatywnie oceniających wymiar sprawiedliwości polskich obywateli procent tych, którzy mieli bezpośredni kontakt z sądem to nie byłaby to znacząca grupa. Ale nie można jej lekceważyć. Opinia jednego powoda, uczestnika czy oskarżonego, opowiedziana 5 członkom rodziny i 10 znajomym przybiera na znaczeniu. A na to, czy będzie to wrażenie pozytywne, czy wręcz przeciwnie, mamy – przynajmniej w pewnej mierze – wpływ. To, co nazywamy kulturą sali rozpraw, może odcisnąć w pamięci uczestnika procesu piętno, które będzie miało wpływ na to, co odpowie on badaczowi Eurobarometru, który zadzwoni do niego przy kolejnym sondażu. Nie ma przecież powodu, by nie postarać się o punktualne rozpoczęcie – przynajmniej pierwszej na wokandzie, bo to akurat głównie od nas zależy – rozprawy. Można postarać się o zrozumiałe, życzliwe pouczenie strony po wyroku. Nie wydłuża nadmiernie postępowania, gdy podejmiemy próbę dopasowania daty kolejnej rozprawy do terminarza obrońcy, strony czy jej pełnomocnika. Podniesionym tonem nie dodajemy sobie więcej powagi, niż poziom zagwarantowany nam togą, łańcuchem i wiszącym za plecami godłem.
Krótko mówiąc Drodzy Sędziowie róbmy swoje, najlepiej jak potrafimy. Rozpoznając każdą z przeszło 15 milionów spraw, jakie rocznie wpływają do sądów miejmy na względzie, że nie tylko efektem, ale także sposobem postępowania budujemy zaufanie do trzeciej władzy. Czyż nie byłoby przyjemnie konkurować w rankingu dobrych ocen ze strażakami i pielęgniarkami? Wy z kolei, Szanowni Pełnomocnicy, postarajcie się komentując wyroki sądowe (czego przecież ani prawo ani zwyczaj nie zabrania) unikać słów nadto ostrych, personalizować rozstrzygnięcia, czy po prostu obrażać poszczególnych sędziów. Nikomu z nas to nie służy.