Redakcja In Gremio zasugerowała mi napisanie artykułu o adwokatach, pewnie dlatego żem stary i długoletni. Istotnie, kontakt ze środowiskiem adwokackim nawiązałem już w 1973 r., kiedy podjąłem pracę w Prokuraturze Powiatowej w Słupsku i trwa to do dziś.
Znam wielu adwokatów, z kilkoma przyjaźnię się (choćby z Romanem Ossowskim, ojcem i matką tego miesięcznika). Długo zastanawiałem się jaką konwencję przyjąć by uniknąć nieznośnego mentorstwa, nostalgicznego, sentymentalnego patosu czy familiarnego sowizdrzalstwa. Wreszcie postanowiłem przywołać kilka zdarzeń z udziałem kolegów adwokatów – najczęściej zabawnych, a na pewno niecodziennych. Przy tej okazji pojawi się galeria postaci, ludzi różnych i niezwykłych, których miałem zaszczyt poznać w ciągu ostatnich czterech dekad. Ukryję ich (z jednym wyjątkiem) pod inicjałami. Objętość tekstu narzuca niejako formę – krótkie błyski, okruchy wspomnień, refleksy z siatki pamięci, krótko mówiąc – powidoki.
Adwokat niech głowę, a koń niech ma nogi
— Wincenty Pol
Po tym przydługim acz koniecznym wstępie, jeszcze jedno – zanim przejdę do meritum, chcę przypomnieć ważkie słowa mecenasa Andrzeja Zwary z Gdańska: „(…)Trzeba też koniecznie przywrócić adwokaturze wiarygodność i siłę oddziaływania w sferze społeczno-politycznej. Środowisko adwokatów musi znów zacząć, tak jak w latach osiemdziesiątych, zabierać głos w publicznych debatach nad tworzonym prawem i w celu obrony praw i wolności obywateli w stosunkach z organami władzy publicznej. To jedyna droga do odbudowania prestiżu, stworzonego w latach osiemdziesiątych odwagą i ofiarnością tych adwokatów, którzy przeciwstawiali się władzy totalitarnej, nawet narażając się na represje. Adwokatura musi przestać obawiać się zabierać głos w sprawach publicznych i włączyć się aktywnie w tworzenie sprawiedliwego prawa z zachowaniem zasad prawidłowej legislacji…”. Słowa te nie straciły aktualności, byłoby jednak rzeczą wysoce niestosowną, gdyby prokurator (nawet w stanie spoczynku) próbował suflować środowisku adwokackiemu cokolwiek. Na tym zresztą polega podstawowa trudność napisania przez oskarżyciela publicznego „tekstu o adwokatach”.
Flesz. Było to w październiku 1978 r. Odwiedził mnie w domu kolega M.H. były asesor sądowy, który nie mogąc doczekać się nominacji podjął aplikację adwokacką. Ówczesnym władzom nie podobały się jego bliskie związki z Kościołem. Spotkanie miało charakter towarzyski, moja żona była wtedy nieobecna, oczywistym więc jest, że zdrowi trzydziestolatkowie (z małym hakiem) usiedli do wódeczki. Dołączył do nas mój inny znajomy, który skądeś dowiedział się, że jestem słomianym wdowcem. Poznałem go kiedyś w szpitalu, jego ojciec był ławnikiem w naszym sądzie, jego żona mieszkała kiedyś po sąsiedzku z moimi dziadkami, a on sam… no cóż, pracował w aparacie partyjnym.
Przedstawiłem ich po imieniu, uznając, z uwagi na przytoczone okoliczności, że to wystarczy. Kiedy byliśmy już w połowie dystansu Jan Suzin ogłosił z telewizora, że mamy papieża Polaka. Szału radości aplikanta adwokackiego nie da się opisać – skakał, krzyczał, śpiewał, obcałowywał nas. Ja też cieszyłem się, choć nie tak żywiołowo, natomiast partyjny kolega zamienił się w słup soli, stał nieruchomo, milczał i tylko toczył oczami. Zachował tę postawę nawet w pozycji leżącej, bo M. w pewnym momencie skoczył mu na plecy i obalił na dywan, obsypując go przy tym pocałunkami. Zaskoczenie i brak instrukcji spowodowały, że nieszczęsny gość był zupełnie zdetonowany, tym bardziej, że znajdował się w mieszkaniu prokuratora, było nie było, reżimowego. Po jakimś czasie otrząsnął się trochę, skonsumował nawet i z ulgą opuścił nas.
Z mroków pamięci wydobywam inną postać, koryfeusza słupskiej palestry Stanisława K. Miał on w zwyczaju umieszczanie swojego kapelusza wprost na stole sędziowskim, pełnym arystokratycznego wdzięku zamaszystym gestem. Cieszył się jednak takim autorytetem, że Sąd nie reagował, mało tego, kiedy mecenasowi, cierpiącemu na zaawansowaną cukrzycę, zdarzyło się przysnąć na sali, proces zwalniał, a kiedy obrońca się ocknął, sędzia jak gdyby nigdy nic, referował to, co mu umknęło. Staś odszedł wiele lat temu, jest pochowany w Miechowie, wiem że odwiedza go tam jego wychowanek, dzisiaj już w sile wieku, mecenas Andrzej S., człowiek wielkiej prawości.
Flesz. Inny filar słupskiej palestry adwokat T.K. upodobał sobie paremię łacińską „testis unus, testis nullus” i radośnie w mowach obrończych używał jej, nie oglądając się na liczbę świadków i nie zapominając dyskretnie łypnąć na publiczność, która im mniej rozumiała, tym bardziej była zachwycona. Poza tą słabostką, był sprawny i skuteczny, pogodny, dowcipkujący i życzliwy.
Przykładem sprawności i skuteczności był też kolejny filar naszej adwokatury – L.K. Ileż to razy odprawiony z kwitkiem przez prokuratora odmawiającego zgody na widzenie wracał i pilił, pilił, aż wypilił. Zawsze przygotowany, elegancko uszczypliwy, miał mir u prokuratorów, szczególnie tych dopiero szlifujących umiejętności oratorskie. Pisząc te słowa widzę go – w nieśmiertelnym prochowcu, z archaiczną teczką i w berecie, który zdejmował charakterystycznym ruchem.
Jego przeciwieństwem był mecenas H., cichy, niepozorny, drobny mężczyzna. Z daleka rozpoznawałem jego pisma procesowe – posługiwał się bowiem poniemiecką (a może nawet proaustriacką) maszyną do pisania, bez polskich znaków diakrytycznych. Połączył nas sekret – otóż kiedyś na korytarzu sądowym jakoś tak zgadaliśmy się, co było zdarzeniem bez precedensu, bo zazwyczaj stronił od wszystkich i samotnie czekał na wywołanie sprawy, na tematy historyczne. Kiedy napomknąłem mu, że mój ojciec był partyzantem w III Wileńskiej Brygadzie AK, i że był internowany w Kałudze, a do kraju wrócił w 1947 r., mecenas po chwili wahania powiedział mi, w największej tajemnicy, że też był żołnierzem AK, mało tego, służył w komórce likwidacyjnej. Wtedy i potem namawiałem go, żeby spisał swoje wspomnienia, niestety odmówił obawiając się, że mogłyby się dostać w niepowołane ręce. Przerywam milczenie dopiero teraz, wiele lat po jego śmierci.
A teraz z innej beczki. Odwiedził mnie kiedyś w Prokuraturze Apelacyjnej w Gdańsku luminarz polskiej palestry, mecenas Jacek T. Znaliśmy się wcześniej, moja koleżanka (o której później) przedstawiła mnie na jakiejś oficjalnej fecie. Przy jego wydatnej pomocy zorganizowaliśmy spotkanie z innymi wielkimi prawniczego świata – mecenasami Skowrońską, Kilianem i w obecności wicemarszałka Sejmu Jana Króla i Z-cy Prokuratora Generalnego Stefana Śnieżki próbowaliśmy przeforsować umieszczenie prokuratury w tworzonej właśnie konstytucji. Niestety, skomplikowana gra polityczna, w mojej ocenie doraźna i krótkowzroczna, pokrzyżowała nasze wysiłki. Z wdzięcznością wspominam zaangażowanie J.T., z którym później, przez jakiś czas razem pracowaliśmy. Podziwiałem jego żywą inteligencję, świetną pamięć a także odwagę. Niestety, zabrakło wtedy innego koryfeusza palestry i polityki, Edwarda W., którego poznałem na przyjęciu z okazji święta narodowego Łotwy – był wtedy w podróży służbowej. Z przyjęciem organizowanym przez ambasadę Łotwy wiąże się drobna anegdota – obaj oficjalnie nie paliliśmy, co oznacza, że cichcem popalaliśmy. Kiedy wpadliśmy na siebie, Edward W. miał papierosy, a ja zapalniczkę (lub na odwrót). Zaszyliśmy się za bufetem, nielegalnie zadymiliśmy i serdecznie pogadaliśmy. Mecenas posługiwał się tak piękną polszczyzną, tak lekką i elegancką, że słuchałem go oczarowany. Po latach spotkałem na Malcie jego niedoszłego zięcia, Mateusza L. Ten absolwent polonistyki na UW, potomek inteligenckiej
rodziny od pokoleń, opowiadał mi z jakim zachwytem słuchał mecenasa.
Flesz. W „okresie gdańskim” poznałem tuza trójmiejskiej palestry, mecenasa Włodzimierza W. Był groźnym przeciwnikiem procesowym. Nie zaliczał się już do młodzieży, ale pamięć miał świetną i był mistrzem opowieści. Wyszperana gdzieś przez niego „pomroczność jasna” przeszła do legendy. Wiele razy potykaliśmy się na sali sądowej, z różnym skutkiem ale najbardziej zapadła mi w pamięć scena, kiedy na imieninach prezydenta Wałęsy, Włodek stojąc na schodach za plecami niczego nie przeczuwającego solenizanta, dyrygował chórem gości odśpiewujących „sto lat”. Smaku golonek u Kubickiego, gdzie W.W. był stałym bywalcem, też nigdy nie zapomnę.
Nie mogę się powstrzymać, by nie wspomnieć pewnego adwokata (w tym przypadku nomina sunt odiosa), zasuszonego starszego pana stanu wolnego (to istotne).Cechowało go nade wszystko legendarne w środowisku skąpstwo – dickensowski Ebenezor Scrooge byłby przy nim utracjuszem. Któregoś poranka, kiedy siedziałem z kolegami w sądowym bufecie, podszedł do nas i stojąc trochę bokiem, przybrawszy niewymuszoną pozę i takąż minę zapytał siląc się na obojętny ton – Panowie, a taka, dla przykładu, żona, to ile by kosztowała, no… tak …miesięcznie? Byliśmy wtedy młodzi i wartkogłowi, więc z trudem utrzymując powagę odpowiedzieliśmy, że taka, oczywiście dla przykładu, żona to okropnie kosztuje i ciągle jej mało. Chyba w ten sposób storpedowaliśmy plany matrymonialne jakiejś praktycznej pani.
Najoryginalniejszą jednak przygodę przeżyłem w ZK nr 1 w Grudziądzu, dokąd udałem się z mecenasem X, żeby, na jego prośbę wysłuchać domagającej się spotkania ze mną aresztantki. Była podejrzana o pocięcie lancetem trzech milicjantów, więc o uchyleniu aresztu nie mogło być mowy. Kiedy doprowadzono ją do pokoju przesłuchań z miejsca mnie zaatakowała, na szczęście słownie, że nie dostała talonu na paczkę higieniczną a w więziennej bieliźnie nie będzie chodzić i nagle zadarła sukienkę i pokazała… że nie żartuje. Mecenasa zdmuchnęło, nie wiem jak to zrobił, ale rozpłynął się w powietrzu. W drodze powrotnej bardzo się ekskulpował i zapewniał mnie, że nie znał jej planów. Nie muszę chyba dodawać, że talon dostała niezwłocznie.
Flesz. W malutkiej miejscowości, o której złośliwi mówili, że Bóg jej nie zapomniał, bo w ogóle o niej nie wiedział, mieszkał adwokat, którego nigdy co prawda nie spotkałem, ale czytałem jego pisma opatrzone pieczątką: Adwokat taki, a taki laureat konkursu krasomówczego. Tego się nie zapomina.
W Gdańsku, już w okresie „sądowym” poznałem wielu obrońców. Wyróżniał się wśród nich mecenas Krzysztof Sz. Doskonały prawnik o wielkiej kulturze osobistej, pasjonat historii Gdańska i nie tylko, i na dodatek artysta fotografik, autor licznych wystaw. Bardzo lubiłem go spotykać.
Z nieco innych powodów z przyjemnością spotykałem piękniejszą połowę trójmiejskiej adwokatury, że wspomnę tylko (bo czas i miejsce nie pozwalają na więcej) panią mecenas Patrycję K., która prócz walorów zawodowych dysponowała niebanalną urodą i pięknie śpiewała szanty. Byłem nawet zaproszony na jej recital, ale nie poszedłem, bo musiałbym jak Odyseusz, przywiązać się do masztu, a gdzie na lądzie można znaleźć maszt.
Uroda jest groźną bronią w konfrontacji z prokuratorem, który nie jest kompletnie ślepy, bo potrafi go rozproszyć. Obok wielu innych tą bronią dysponowała pani adwokat Anna S.-K., chodzący czar i wdzięk, a przy tym znakomicie zawsze przygotowana, emanująca spokojem i profesjonalizmem.
W tym „teatrze kabuki” jakim jest sala sądowa szczególnie wyróżniał się dr W.C., szalenie inteligentny, niekonwencjonalny, charyzmatyczny. Zawsze z ciekawością, ale i z pewnym mobilizującym niepokojem czekałem na jego wystąpienia.
Z prokuratury, którą kierowałem wyszli dzisiejsi mecenasi Henryk N., Krzysztof L. czy Artur Z. Wszyscy radzą sobie doskonale, wbrew obiegowej i w dużej mierze niesprawiedliwej opinii, że trafia do nas „gorszy sort” prawników.
Mój najbliższy przyjaciel z Prokuratury Rejonowej w Słupsku Wojtek K. (obaj w tym samym czasie i z tych samych powodów, w 1981 r. opuściliśmy prokuraturę) jest dziś wziętym adwokatem w Słupsku. Zawsze podziwiałem jego niepospolite poczucie humoru i zazdrościłem mu błyskotliwości. Nadal się przyjaźnimy.
No i wreszcie – last but not least – Anna Bogucka Skowrońska. Legenda polskiej palestry, senator, sędzia Trybunału Stanu, wielki prawnik, wielki człowiek i wielki autorytet. Dla mnie – drogowskaz i latarnia morska. Nieugięta, odważna, honorowa i konsekwentna. Przyjaciółka zwierząt i ludzi, erudytka, oratorka najczystszej próby. Bardzo wiele jej zawdzięczam. Jest kwintesencją tego co w jej zawodzie najlepsze i najszlachetniejsze.
Haniu – nie muszę nikogo przekonywać o Twojej wielkości (może poza Tobą samą) pozwól zatem, że zejdę na koniec z tego diapazonu i przytoczę anegdotę (może dwie), która doda lekkości postaci ze spiżu.
Ćwierć wieku temu odwiedziłem Hankę w Warszawie w siedzibie Stowarzyszenia „Wspólnota Polska”. Podziwiałem jej gabinet pełen pięknych starych mebli i obrazów Canaletta. Skromna jak zawsze, powiedziała, że to po poprzedniku i dodała – chodź, pokażę ci coś jeszcze, co po nim zostało. Będę musiała coś z tym zrobić, bo ilekroć tu wchodzę to cofam się w popłochu. Otworzyła drzwi prowadzące z gabinetu do osobistej toalety, a tam na wprost wisiał sobie w najlepsze wielki, porcelanowy…pisuar. Do dzisiaj się z tego zaśmiewamy, wspominając stare czasy. I jeszcze jedno – raz, mimo swojego ogromnego poczucia humoru obruszyła się na mnie za kunderowski żart – poprosiła naszego wspólnego znajomego, by wziął do siebie na wieś kocięta, które przyszły na świat w jej piwnicy. Powiedziałem wtedy, że Robert może wziąć każdą ilość kotów, pod warunkiem, że zwróci się mu za amunicję. Jej szlachetna miłość do kotów okazała się silniejsza (na szczęście tylko na chwilę) od naszej zażyłości. Działo się to na Krymie, wieczorem incydent przepracowaliśmy posiłkując się „czaczą”. Kto był, ten wie.
Ponieważ miejsca na efektowne zakończenie jest wielokrotnie mniej niż bombastycznych pomysłów, kończę te wywody zapewnieniem, że lubię i szanuję adwokatów.
Jesteście solą wymiaru sprawiedliwości.