Jan z Tęczyna, doradca i bliski współpracownik króla Władysława Jagiełły, o którym była niegdyś mowa, był protoplastą ważnego w historii Polski, zwłaszcza w okresie jagiellońskim, rodu Tęczyńskich. Jego syn Andrzej Tęczyński był kasztelanem wojnickim. Starszy syn Andrzeja, znowu Jan, poprzez rozmaite urzędy doszedł do stolca wojewody sandomierskiego, potem krakowskiego, a wreszcie w 1459 r. został kasztelanem krakowskim: w stołecznym Krakowie ranga kasztelana od czasów Leszka Białego była wyższa niż wojewody. Nie żył już wtedy wszechwładny biskup Zbigniew Oleśnicki. Jan Tęczyński był więc najpotężniejszym po królu Kazimierzu Jagiellończyku człowiekiem w Polsce.
Jan miał młodszego brata, kolejnego w rodzie Andrzeja. Co ciekawe, gdy toczyła się wojna domowa Zbigniewa Oleśnickiego ze stronnikami Spytka z Melsztyna, Jan stał po stronie biskupa, a Andrzej był członkiem konfederacji Spytka. Jednak dawni konfederaci Spytka za czasów Kazimierza Jagiellończyka zyskali na znaczeniu, król sympatyzował z nimi. Zresztą idea Spytka, aby Kazimierz został królem Czech, po wielu latach częściowo się zrealizowała: w 1471 r. królem Czech został najstarszy syn Kazimierza, Władysław. Wcześniej jednak król Kazimierz toczył z Krzyżakami wojnę trzynastoletnią. Choć nie był wielkim wodzem, ówczesny wielki mistrz krzyżacki Ludwig von Erlichshausen był jeszcze gorszy. Kazimierz więc osiągnął to, co nie udało się ojcu: zdobył w 1457 r. zamek w Malborku. Potem miała miejsce krzyżacka kontrofensywa. Ostatecznie Kazimierz, jak wiemy, zdecydowanie zwyciężył, ale to miało miejsce już po opisywanych wydarzeniach.
Andrzej Tęczyński zasłużył się w tej wojnie. Przyczynił się do zdobycia Malborka: negocjował wykup zamku i miasta od zajmujących go czeskich wojsk zaciężnych Oldrzycha Czerwonki, któremu Krzyżacy nie płacili żołdu. Był w tym czasie podwójnym starostą, najpierw został rabsztyńskim, a potem jeszcze chełmskim. Był więc człowiekiem dla króla ważnym, niezależnie od wysokiej pozycji starszego brata. I stąd zrozumieć można zachowanie Kazimierza Jagiellończyka w ponurej sprawie, która miała miejsce jeszcze w trakcie wojny.
Był 16 lipca 1461 r. Andrzej Tęczyński przebywał w tym czasie w Krakowie, król zaś daleko na północy, na wojnie. Tęczyński też miał tam wkrótce wrócić. Przygotowując się do powrotu na front, udał się do krakowskiego płatnerza imieniem Klemens, który naprawiał mu zbroję: miał ją odebrać przed wyjazdem. Zapłata za usługę miała wynosić dwa złote, była to spora suma, za którą można było przeżyć w spokoju, acz oszczędnie, wiele miesięcy. Tęczyńskiemu jednak nie spodobało się dzieło płatnerza albo po prostu był skąpy. Oświadczył, że nie zapłaci mu dwóch złotych: dał mu tylko 10 czy 18 groszy, źródła piszą różnie. Wprawdzie jeden złoty, zarówno jako waluta oficjalna, jak i w okresie rozbiorów tradycyjna, liczył wtedy 30, a nie 100 groszy (tak było aż do początku XX wieku), niemniej nie ulega wątpliwości, że była to tylko nikła część obiecanej zapłaty. Gdy zaś płatnerz zaprotestował, pyszny magnat po prostu go spoliczkował.
Tęczyński na tym nie poprzestał. Pognał prosto na ratusz i złożył skargę na rzemieślnika. Gdy tak ważna osoba złożyła skargę, burmistrz kazał straży miejskiej doprowadzić Klemensa na ratusz. Andrzej Tęczyński wyruszył na powrót w stronę domu płatnerza, którego już prowadzono. Byli przy nim także dwaj rajcy, Mikołaj Kindlar i Walter Kesling. Gdy Tęczyński ruszył na Klemensa, ośmielony obecnością straży i rajców płatnerz zawołał: – Panie, pobiłeś mnie i spoliczkowałeś sromotnie w mym własnym domu, ale nie będziesz już mnie więcej bił!
Tęczyński wtedy napuszył się jak paw i rzucił na płatnerza. Strażnicy nie ośmielili się podnieść ręki na starostę i dyskretnie się odsunęli. Tęczyński pobił Klemensa tak dotkliwie, że potłuczonego rzemieślnika trzeba było do domu odnieść. Było przedpołudnie, a zajście miało miejsce w centrum miasta. Natychmiast po całym Krakowie rozeszła się wieść: Andrzej Tęczyński w obecności straży i rajców ciężko pobił mieszczanina! Nikt go nie bronił, szlachta łamie nasze prawa, biją nas! Bo też wyczyn Tęczyńskiego nie był wydarzeniem odosobnionym. Panosząca się szlachta często poniewierała mieszczan, odmawiała zapłaty za usługi, biła, nasyłała pachołków – a co mógł w takiej sytuacji zrobić biedny rzemieślnik?
W całym mieście wszczęto tumult. Rajcy miejscy widząc, co się dzieje, zamknęli bramy miasta, aby do grodu nie wdarło się pospólstwo spod murów. Pognali na zamek, do królowej Elżbiety Rakuszanki. Elżbieta nakazała spokój i zagroziła miastu niebotyczną karą 80.000 grzywien, jeśli nie zostanie zaprowadzony porządek. Zapowiedziała, że spór rozstrzygnie król, gdy tylko powróci do Krakowa. Nakazała, by Tęczyński stawił się zaraz na zamku. Ale król był daleko i nikt nie mógł przewidzieć, kiedy się pojawi. I wiadomo było, że pierwszy dotrze do niego magnat.
Gdy wezwani przez dzwony mieszczanie zaczęli się zbiegać, awanturnik Tęczyński przechadzał się jeszcze dumnie po rynku. Gdy jednak zaczęli go otaczać z bronią, poczuł, że ziemia pali mu się pod nogami. Najpierw zabarykadował się w domu na ulicy Brackiej, który był jego własnością. Mieszczanie jednak zwoływali się i nadciągali. Postanowił więc szukać azylu w miejscu, które powszechnie szanowano – w kościele franciszkanów, leżącym zaledwie kilkadziesiąt metrów od jego domu, u zbiegu Brackiej i Franciszkańskiej. Przedostać się tam próbował w towarzystwie syna i kilku przyjaciół. Ale tłum był już blisko.
Tęczyński do kościoła się dostał, ale motłoch nie zważał na świętość miejsca. Wyłamał drzwi i wdarł się do środka. Starosta nie wiedział, gdzie uciekać. Jego towarzysze pobiegli na wieżę, ale oni nikogo nie obchodzili. Ścigany próbował się schować do zakrystii. Nie dotarł tam. O pomoc błagał przypadkowo obecnego w kościele człowieka: historia odnotowała nawet jego imię – był to niejaki Jan Dojzwon z dalekiej, prowincjonalnej Warszawy. Tęczyński, który kilka godzin wcześniej poskąpił dwóch złotych płatnerzowi, teraz zaoferował obcemu człowiekowi 200 złotych za ratunek!
Dojzwon wykazał się odwagą. Pobiegł naprzeciw rozjuszonego tłumu, wołając, że Andrzej Tęczyński zdaje się na jego łaskę i prosi o bezpieczne przejście na ratusz, gdzie stawi się przed sądem. Ale nikt już nie słuchał i nie wierzył w sprawiedliwość sądu. Wściekli mieszczanie rzucili się na Tęczyńskiego. Bili go, czym popadnie, aż runął na posadzkę kościoła. Po chwili skonał z roztrzaskaną czaszką. Zwłoki zlinczowanego powlekli zabójcy rynsztokiem na rynek, po drodze osmalając mu brodę i wąsy. Porzucony na rynku zewłok przeleżał tam trzy dni. Nikt go nie próbował pochować, bo szalejący mieszczanie długo nie pozwolili na zaprowadzenie porządku. Syn zabitego, Jan, wydostał się z wieży kościoła i uciekł. Dwaj jego towarzysze, Mikołaj Secygniewski i Spytko IV Melsztyński (syn słynnego przywódcy konfederatów) bronili się i napastnicy od nich odstąpili. Pozwolili im przejść bezpiecznie na ratusz, skąd obaj nie niepokojeni odeszli.
Obolały płatnerz Klemens nie spodziewał się już żadnej sprawiedliwości. Gdy tylko był w stanie się ruszyć, na wszelki wypadek uciekł z Krakowa na Dolny Śląsk: najpierw do Wrocławia, gdzie go nie przyjęto, a potem do Żagania, który był wtedy stolicą samodzielnego księstwa. Tam osiadł i spędził resztę życia. Również rajca Mikołaj Kindlar, świadek napaści, wolał na sprawiedliwość królewską nie czekać. Uciekł do Melsztyna, którego właścicielem był Spytko IV! Ten był jednak człowiekiem uczciwym i wiedział, że Mikołaj nie brał udziału w zabójstwie jego kompana. Dał mu więc schronienie. Przyszłość pokazała, jak przezornie obaj uciekinierzy postąpili.
Kazimierz Jagiellończyk dowiedział się o zbrodni po ponad miesiącu, bo wieść musiała dotrzeć do Inowrocławia, gdzie przebywał. Rozeszła się szybko i w królewskich wojskach omal nie wybuchł bunt szlachty. Panowie rycerze chcieli wracać do Krakowa i zetrzeć na proch zbrodnicze miasto. Król uspokoił sytuację i zapowiedział sprawiedliwy sąd po powrocie na zimowe leże. Minęło parę miesięcy i istotnie, gdy król wrócił do Krakowa, zwołał posiedzenie sądu – 6 grudnia na sejmie w Nowym Korczynie. Jako oskarżyciele wystąpili potężny kasztelan Jan Tęczyński, brat zabitego, który domagał się wypłacenia przez miasto owych 80.000 grzywien nałożonych przez królową, oraz świadek zdarzenia i syn ofiary, również Jan, który żądał kary śmierci dla oskarżonych. Jakich? A wszystko jedno jakich. Oskarżył całe mieszczaństwo Krakowa i wszystkich rajców. Kogo popadło.
Sędzią król wyznaczył Piotra z Weszmuntowa, podsędkiem Mikołaja z Winiar. Obrony krakowian podjął się szlachcic, Jan Oraczewski. Jednak proces toczył się poza Krakowem, na sejmie, wokół było pełno szlachty i mieszczanie bali się przybyć. Oraczewski wywiódł, że sąd nie jest właściwy, bo mieszczan sądzić powinien sąd miejski w obecności króla lub jego przedstawiciela. Szlachta podniosła więc krzyk, że obrońca nie ma pełnomocnictwa: nie miał, bo nie było mu go jak dostarczyć. Sąd uznał go skwapliwie za intruza utrudniającego proces, ukarał grzywną, a panowie bracia rzucili się na zdrajcę stanu szlacheckiego. Król z trudem uratował go przed linczem i zamknął w wieży. A potem zaczęło się „wymierzanie sprawiedliwości”.
Czterej rajcy, którzy przybyli do Nowego Korczyna i mieli zeznawać, nie stanęli przed sądem. Uciekli cichcem z miasta, bo groziła im śmierć. A król pozwalał na wszystko. Toczył wojnę, która trwała już osiem lat, a końca nie było widać. Potrzebował podatków, które płaciła szlachta. I samej szlachty, stającej z mieczami i w zbrojach do boju. Pamiętał zasługi Tęczyńskiego, a na mieszczanach mu nie zależało. Kazimierz Jagiellończyk, władca wybitny, który zapewne byłby Kazimierzem Wielkim gdyby nie to, że przydomek ten był już zajęty, nie wykazywał nigdy zrozumienia dla mieszczan. Opierał się na średniej szlachcie i szlacheckich sejmikach. A ta właśnie szlachta szalała w Nowym Korczynie i zionęła żądzą zemsty.
Na kolejny dzień procesu, 14 grudnia, z Krakowa przybyli dwaj przedstawiciele z pełnomocnictwami: Piotr Głowicz i zastępca sekretarza miejskiego imieniem Adam. Odnieśli jedyny możliwy sukces – uszli z życiem. Nikt ich nie słuchał i wyrok zapadł taki, jaki miał być. Miasto Kraków zostało skazane na zapłatę Tęczyńskim owych 80.000 grzywien. Nie miało na to żadnych szans, suma wielokrotnie przekraczała możliwości finansowe grodu, zresztą było to wiadome i o to chodziło. Rajców, cechy i mieszczaństwo Krakowa uznano za winnych zabójstwa Andrzeja Tęczyńskiego. Wina rajców polegała na zamknięciu bram miasta, aby… Tęczyński nie mógł uciec. Gdyby je otworzyli, zapewne zostaliby uznani za winnych tego, że umożliwili ucieczkę zabójcom. Dziewięciu zabójców skazano na śmierć. Kogo? A nikogo konkretnego. Skazanych wyznaczyć miano w postępowaniu wykonawczym!
5 stycznia 1462 r. ogłoszono prawomocność wyroku, a trzy dni później wysłannicy królewscy zażądali od rady miasta wydania „skazanych” na ścięcie. Burmistrz Stanisław Leitimer i rada miasta odpowiedzieli, że nie znają winnych. Królewscy odeszli, ale po chwili wrócili i „winnych” wyznaczył kasztelan Tęczyński. Nie było go w Krakowie w czasie zbrodni, nie znał jej przebiegu, więc kazał uwięzić burmistrza, pięciu rajców i jeszcze trzech mieszczan. Rada błagała króla o łaskę: ten był głuchy. Nawet wstawiennictwo królowej nie pomogło. Kasztelan bez skrupułów przysiągł przed sądem, że wskazał znanych sobie zabójców. 15 stycznia 1462 r. sześciu niewinnych, w tym burmistrz, zostało ściętych pod murami miasta nad Wisłą. Trzech pozostałych skazańców Tęczyński uwięził jako zakładników do czasu wypłacenia przez miasto grzywny.
Tęczyńscy upoili się krwią, król nieco zmiękł i postanowił nie rujnować stolicy. Doprowadził ostatecznie do ugody i znacznego obniżenia kary, do 6.200 czerwonych złotych (po przeliczeniu było to około 14.000 grzywien). Po odebraniu haraczu kasztelan wypuścił zakładników. Szlachta pokazała swą siłę, mieszczaństwo zostało upokorzone, za lincz zapłaciło krwią sześciu niewinnych ofiar mordu sądowego i ruiną kasy miejskiej.
Zbrodniczy wyrok z korczyńskiego sejmu i najbrzydszy czyn, jaki miał na swoim sumieniu Kazimierz Jagiellończyk, długo przedstawiano jako karę za zbrodnię na niewinnej ofierze. Do historii jako jeden z pierwszych polskich tekstów przeszła Pieśń o zabiciu Andrzeja Tęczyńskiego, kiepsko rymowany paszkwil na mieszczan, wychwalający zemstę, jakiej na nich dokonano. Spłodził go nieznany szlachciura krótko po ścięciu ofiar, a zapisał go na ostatniej stronie należącego do Jana Długosza odpisu Kroniki Galla Anonima. Nie omieszkał namalować krwawej sceny z kościoła franciszkanów Jan Matejko, który i tu ukazał swoje zainteresowanie historią Polski i Krakowa. Dziś pyszny, brutalny magnat, który sam na siebie ściągnął nieszczęście i lincz, nie jest już uważany za niewinną ofiarę. A za sprawą takich wyroków, jak opisany, powstało wkrótce przysłowie: prawo polskie jak pajęczyna – bąk się przebije, a na muchę wina.