Szczególnie gorący był dzień 2 sierpnia Anno Domini 2018 roku, gdy tuż po przesłuchaniu dwóch małoletnich świadków, pakowałem plecak i namiot do rozgrzanego niczym wrota piekieł samochodu. Kierunek Kostrzyn nad Odrą i Przystanek Woodstock. No dobrze, teraz nazywa się on Pol’and’ Rock Festival, ale dla mnie i tak pozostanie Woodstockiem, przynajmniej od 24 lat, kiedy to brałem udział w pierwszej jego edycji w Żarnowcu koło Gdańska.
Jechaliśmy we dwójkę, ja i Dorota z Gdańska, również sędzia, która zdecydowała się nadrobić kilkadziesiąt kilometrów, aby zabrać mnie ze sobą na festiwal, o którym w przeciwieństwie do mnie tylko słyszała. Wcześniej znaliśmy się tylko przez Facebooka, ale rozmowa wrzała, kiedy zaczęliśmy rozmawiać o życiu i całej reszcie. Harmonii wspólnej podróży nie przerwała mała kłótnia o zakaz przesłuchiwania małoletnich pokrzywdzonych w sytuacji, w której nie przedstawiono jeszcze podejrzanemu zarzutów. Nim kłótnia zresztą na dobre zagościła, w gorącym mimo klimatyzacji wnętrzu auta, zgasła, za sprawą dwójki francuskich autostopowiczów, których zabraliśmy po drodze. Gdzie jechali? – a gdzieżby indziej, jak nie na największy festiwal Europy. Usłyszeli o nim po drodze z Berlina do Krakowa, przyjechali do Kostrzyna, a potem, jak mówili, jadą dalej. Do Stambułu.
Kiedy przez leśne wertepy dojechaliśmy do miejsca, z którego dalej nie da się już jechać, okazało się, że samochód jednak nie był tak gorący. Pole namiotowe i parking wypełnione było szczelnie, tumany kurzu pokrywały samochody lekką warstwą brudu, a słońce robiło to, co robiło od wielu dni: grzało niemiłosiernie. Plecaki i namioty ciążyły, a pot ściśle wypełniał każdy por skóry, ale dzielnie pokonywaliśmy kolejne metry. Po kilku niepotrzebnych zakrętach i dzięki potrzebnym wskazówkom festiwalowych służb porządkowych dotarliśmy do celu. A cel był szczytny i widok nań i zeń zacny. Na wzgórzu, z widokiem na scenę i maszty farmy wiatrowej po niemieckiej stronie wznosiła się majestatycznie Akademia Sztuk Przepięknych, zwana powszechnie ASP.
Kiedyś ta część festiwalu wydawała mi się zupełnie abstrakcyjna, wszak liczyła się tylko muzyka. Dzisiaj wiem, jak bardzo się myliłem, ale na pewno nie myli się, co do sensu tego przedsięwzięcia tysiące młodych (i nie tylko) ludzi, którzy krążą po jej alejkach. Bo dla niewtajemniczonych Akademia Sztuk Przepięknych to tygiel stworzony z namiotowego miasteczka, w którym obok siebie stoją namioty wszelakich inicjatyw społecznych i nie tylko. Jest tu namiot Policji Polskiej, Kolei Dolnośląskich (z superancką drezyną ustawioną tuż przed wejściem do niego), jest namiot adwokatów, Rzecznika Praw Obywatelskich, Amnesty International i dziesiątki innych, których nie sposób mi tu wyliczać. A każdy namiot, niczym rosyjska matrioszka, gości także i inne inicjatywy, które w gościnnych progach mogą głosić swoją nowinę. Od tej, że alimenty to nie prezenty, przez historię ruchów feministycznych do edukacji dzieci i młodzieży oraz sportu i rekreacji.
Rok temu po raz pierwszy w takim właśnie namiocie, korzystając z gościny Rzecznika Praw Obywatelskich i Fundacji Court Watch Polska mogłem głosić nowinę, którą była symulacja rozprawy karnej. Teraz nadszedł czas na powtórkę, co nie byłoby możliwe bez ponownego zaproszenia ze strony dra Adama Bodnara i członków Jego biura.
W namiocie Rzecznika Praw Obywatelskich ruch był przeogromny – w jednej jego części udzielano porad prawnych, w innej uczono języka migowego i w praktyce, przy pomocy gadżetów takich jak laska, opaska na oczy i wózek pokazywano, jak czuje się człowiek niepełnosprawny. W innym kącie mowa była o jawności życia publicznego i o malowaniu płóciennych toreb na zasadzie do it yourself (sam wymalowałem sobie jedną, z przeznaczeniem na sądowe akta z wielkim szaroburym napisem RODO).
Już chwilę później tuż obok namiotu moja współtowarzyszka podróży tłumaczyła sporej grupce widzów z ramienia Stowarzyszenia Sędziów Polskich Iustitia, na czym polega wymiar sprawiedliwości i dlaczego w tej temperaturze pendrive odmówił współpracy z komputerem, a jej misternie przygotowana prezentacja multimedialna musi zostać zastąpiona przez prezentację manualno – słowną.
Gdzieś z boczku spoglądał na to niejaki sędzia Igor Tuleya, który na festiwal przybył wraz z synem i plecakiem napojów energetycznych. Ku memu zdumieniu, co chwila podchodził do niego jakiś młody człowiek, prosząc o autograf, który zresztą otrzymywał, najczęściej jednak nie na kartce papieru, a na kawałku własnego ciała. Był to zresztą ten trudny dla mnie moment, w którym pomyślałem po raz pierwszy, że może lepiej być kontrowersyjnym (dla niektórych) obrońcą demokracji niźli kontrowersyjnym (dla niektórych) autorem satyrycznych rysunków… Jedynym pocieszeniem było to, że kiedy kończyły się kolejne godziny pobytu na ASP coraz więcej osób wychodziło z namiotu z wodnym tatuażem mego autorstwa. WOLNI LUDZIE, WOLNE SĄDY…
ASP nie zasypia tak łatwo, choć kramiki z głosicielami (dobrych) nowin zamykają się około 20:00. Kiedy w godzinach bardzo późno wieczornych wspinałem się z nizin sceny festiwalowej i przechodziłem obok głównego namiotu, na telebimach przed nim, dla tysięcy zalegających na trawie ludzi śpiewał i mówił niejaki Czesław (ten co śpiewa). Przygrywał na akordeonie, a w przerwach mówił o tolerancji wyniesionej z duńskiego podwórka i o tym, że jego ciotka nie mogła zrozumieć, jak może mieć kumpli o innym kolorze skóry, bo ona takich nienawidzi. I o tym, że ciotka w końcu ich polubiła i że duński system socjalny nie przewidział polskiego kreatywnego podejścia do jego rygorów i obostrzeń, dzięki czemu pozwala wzbogacać się kolejnym polskim gastarbeiterom.
Kilka godzin później przed południem w tym samym namiocie i na tym samym telebimie ktoś opowiadał o tym, jak przestał ćpać, ktoś inny mówił o swoich pasjach i o tym, jak dzięki nim spiął swoje życie ponownie w jakąś sensową całość.
I za każdym razem chętnych do posłuchania było wielu i to pomimo temperatury, która wspinała się na kolejne wyżyny średniorocznych odczytów stacji meteorologicznych.
Wreszcie przyszedł ten moment i sam stanąłem przed skromną w stosunku do tłumów na zewnątrz, ale dość szczelnie wypełniającą namiot RPO grupą słuchaczy, przyodziany w sędziowską togę oraz łańcuch i rozpocząłem nabór chętnych do uczestnictwa w symulacji rozprawy karnej. Czułem swoistą dumę. Nie dlatego, że byłem na barykadzie obrony demokracji, bo ani przez moment nie czułem się jak jej obrońca. Czułem dumę, bo mogłem ludzkim głosem mówić o tym, jak i dlaczego działa wymiar sprawiedliwości. Wyjaśniać jego podstawy i sens mojej codziennej pracy, i pokazywać, że sędzia przede wszystkim jest i być musi człowiekiem, ale ani przez moment nie jest nad-człowiekiem, czy jak to zwykło się mówić, członkiem nadzwyczajnej kasty.
Spotkania takie jak te, jak i każde podobne, począwszy od symulacji rozprawy cywilnej dnia następnego, jak też spotkania z młodzieżą szkolną w sądzie i w samej szkole, w których dane jest mi dość często uczestniczyć to jednak nie tylko powód do dumy. Bo są one przede wszystkim impulsem do refleksji nad sensem wykonywanego zawodu. I dzięki nim wiem jedno: sędzia tylko wtedy będzie zrozumiały, kiedy zrozumie, że nawet uczestnicząc w tego rodzaju przedsięwzięciach nie schodzi niczym bóg do śmiertelników, z nimi się bratając, ale że jest po prostu takim samym śmiertelnikiem, a to, co robi, nie może pozbawiać go człowieczeństwa.
Tylko wtedy będzie mógł dobrze wykonywać swoją prace: w sądzie i poza nim.
Czego sobie i innym sędziom życzę.