Omnipotencja polityczna nie ma zastosowania do rozporoszonego sądownictwa powszechnego sprawującego wymiar sprawiedliwości codziennie, a nie tylko od święta. Trzeba stawiać na sędziego, a nie na centralne „pałace sprawiedliwości”.
Sędzia, jako reprezentant władzy sądowniczej, czy urzędnik? Pytanie wydaje się pozbawione sensu. Większość bez wahania odpowie, że reprezentant władzy. Urzędnicy tworzą hierarchię, podległości i zależności. Sędzia podlega tylko Konstytucji i ustawom, skąd zatem w sądownictwie hierarchie, podległości i zależności? Dlaczego w systemie opartym na podziale i równowadze władzy, władza sądownicza jest zależna od władzy wykonawczej. Minister tworzy i znosi sądy, powołuje i odwołuje prezesów, deleguje i wyznacza sędziów na różne stanowiska, wpływa na kształt i kierunki sędziowskich karier. To tylko przykłady zależności, które pozwalają na umiejscowienie sędziego zdecydowanie bardziej po stronie urzędniczej niż władzy w państwie.
Nawet w obowiązującej Konstytucji mowa jest o sprawowaniu przez sędziego urzędu, a nie o wykonywaniu władzy sądowniczej. Próżno szukać odniesień do władzy sądowniczej w prawie o ustroju sądów powszechnych. Cały akt prawny zdominowany jest urzędniczym podejściem do pracowniczego stosunku pracy sędziego, włącznie z osłonami socjalnymi, funduszem świadczeń socjalnych, wczasami pod gruszą i zapomogami na zorganizowanie świąt. Zgodnie i bezrefleksyjnie przyjmuje się, że sędziowie są pracownikami. Uwadze wszystkich przeszło orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego z dnia 12 grudnia 2012 r., w którym Trybunał skonstatował, że „status piastunów władzy sądowniczej wymaga stworzenia bardziej właściwego do ich roli stosunku służbowego”. W orzeczeniu podkreślono, że „możliwość różnych interpretacji istotnych elementów stosunku służbowego sędziego dowodzi pilnej potrzeby nadania temu stosunkowi, w sposób konsekwentny i kompletny, wszystkich cech stosunku publicznoprawnego łączącego sędziego z państwem” jako takim, a nie z prezesem, czy ministrem sprawiedliwości. Sygnał był jasny, ale został zupełnie zignorowany nie tylko przez judykatywę i egzekutywę, ale również przez samych sędziów.
Nie da się zestawić słów: niezależny urzędnik, to oczywiste, ale dlaczego próbuje się to robić od czasów odrodzenia sądownictwa w Polsce, tj. od równo 100 lat.
Niezwyciężone dziedzictwo zaborów
Odpowiedź na postawione powyżej pytanie odnajdujemy w artykule Jerzego Stępnia pod tytułem „Niezwyciężone dziedzictwo zaborów”. Słowa autora są kluczem do zrozumienia istoty dychotomii, w której tkwimy, dlatego też przytoczone zostaną in extenso.
Nasi zaborcy, to były państwa absolutystyczne. Dla cesarza sędzia to wyłącznie „usta ustawy” – wykonawca rozkazów światłego władcy, zawartych już pod koniec XVIII w. opasłym kodeksie, regulującym na nowo wszystkie dziedziny życia. Tu doświadczenie i wiedza sędziego, szczególnie ta przedkodeksowa, jest mało przydatna, co więcej – może być negatywnym bagażem utrudniającym właściwe odczytanie myśli kodeksodawcy.
Fryderyk Wielki tworzy dla zrealizowania swojej wizji państwa specjalny stan, w którym: „(…) mieszczanin nadal jest starannie odseparowany od chłopa; uznaje się natomiast istnienie między mieszczaństwem i szlachtą czegoś w rodzaju klasy pośredniej: składa się ona z wysokich urzędników nieszlacheckiego pochodzenia, z duchownych, z profesorów szkół wyższych, gimnazjalnych i uniwersyteckich. Wyodrębnieni z reszty stanu mieszczańskiego nie zostali oni bynajmniej włączeni do szlachty; przeciwnie, ich kondycja jest w stosunku do szlacheckiej niższa.
Nie mogli na ogół kupować dóbr rycerskich ani zajmować w służbie publicznej najwyższych stanowisk. Nie byli też Hoffaehig, czyli nie mogli pojawiać się na dworze, chyba wyjątkowo i zawsze bez rodzin”1 A. de Tocqueville, op. cit., s. 235..
W tej grupie znaleźli się, oczywiście, także sędziowie. Do dziś w Niemczech sędziami zostają zwycięzcy prawniczych egzaminów państwowych, którzy mają przywilej rozpoczynania kariery właśnie w sądownictwie. Studia prawnicze mają kandydatów na przyszłych sędziów nauczyć – w tym modelu – poprawnego logicznego rozumowania oraz technik interpretacji przepisów – reszta jest przecież zapisana w kodeksach obejmujących niemal całą przestrzeń prawa.
Na terenie zaboru rosyjskiego obowiązywał od 1807 r. już wprawdzie Kodeks Napoleona, chętnie przyjęty na terenie Księstwa Warszawskiego przez nasze ówczesne elity, w tym samym też roku zaczęła działanie nawet prywatna szkoła prawa, której zadaniem było przygotowywanie młodzieży i tym samym przyszłych urzędników i sędziów do stosowania tego kodeksu (da ona już w 1816 r. początek Uniwersytetowi Warszawskiemu), ale nowe prawo francuskie, choć pochodzące nie od zaborcy, ale od mniemanego wyzwoliciela, było przecież takim samym wytworem epoki jak wielkie kodyfikacje pozostałych dwóch zaborców. W istocie absolutystyczny duch był ten sam i nic dziwnego, że wykwit zachodniego centralizmu nie przeszkadzał już w Królestwie Polskim carów. Przeciwnie – doskonale wplatał się w państwową wizję wschodniego zaborcy.
Wszystkie zatem drogi jakimi szedł kraj w XIX w. prowadziły do wykształcenia się urzędniczego modelu kariery sędziowskiej, z wszystkimi jej atrybutami, w postaci awansów, nadzoru rządowego nad sędziami, systemem płac, budżetowaniem itd. W ten sposób powoli przyzwyczajaliśmy się historycznie do całkowicie odmiennej roli i pozycji sędziów, wybieranych np. do Trybunału Koronnego na roczne kadencje na specjalnych sejmikach deputackich – już od 1578 r., aż po kres I Rzeczypospolitej. Warto przy okazji odnotować, że z tą chwilą, na blisko 200 lat przed Oświeceniem, wykształciła się w rodzimej państwowości idea sądownictwa oddzielonego od pozostałych władz.
Nie chcę przez to nawoływać na powrót do idei sędziów z wyboru, choć – jak wiadomo – zakorzeniła się ona silnie w Stanach Zjednoczonych. Chciałem tylko zwrócić uwagę na ten epokowy zwrot jaki dokonał się w XIX w. w postrzeganiu roli i pozycji sędziego, utrwalony w międzywojniu i chętnie wpisany w nowy porządek niesuwerennej państwowości (…) w czasach PRL.
Nic zatem dziwnego, że tak trudno nam wszystkim przezwyciężyć teraz tę historyczną, obcą nam naleciałość w postaci instytucji sędziego zbudowanej na modelu kariery urzędniczej. Niektórym wydaje się ona jedynie możliwa i to tego stopnia, że nie wyobrażają sobie, by mogło być inaczej. Stąd pomysły na dobieranie kandydatów na sędziów w drodze testów, centralne kształcenie ich przez rządową instytucję, (…) niedorzeczny pomysł wprowadzania tzw. ocen okresowych, konieczny oczywiście, ale w korpusie służby cywilnej, no i istne kuriozum, jakim jest rządowy nadzór nad sędziami, sprawowany przez innych sędziów, ale funkcjonujących w ramach rządu (…) Konstrukcja sędziego-urzędnika umożliwiała, a wręcz zachęcała do powierzania mu licznych obowiązków o charakterze administracyjnym. Stąd sądowe rejestry różnego rodzaju podmiotów działających na rynku, czy to w sferze publicznej, ale także księgi wieczyste. Dokonywane w nich wpisy mają przecież zdecydowanie więcej cech prostych aktów administracyjnych niż materii orzeczniczej.
Rejestry, księgi wieczyste, ochrona prawna mnożą sprawy sądowe, które pokonują kolejne bariery wpływu. Pięć, dziesięć, piętnaście milionów spraw rocznego wpływu robi wrażenie, ale ile w tym jest wymiaru sprawiedliwości z prawdziwego zdarzenia? Urząd, do tego zbiurokratyzowany, wymaga mnożenia urzędniczych etatów sędziowskich. Etatyzacja sądownictwa nie ma nic wspólnego z jego efektywnością. Dla porównania za J. Stępniem Wielka Brytania ma 2.000 sędziów, Japonia – 3.000, trzy i półmilionowa Irlandia – 150. Odnosząc się do wielkości populacji w tej ostatniej powinniśmy ich mieć nie więcej niż 1.600. W statystykach sędziowie w Polsce i w Europie skrzętnie przemilczają te dane, jak również analizy porównawcze sprawności i rzetelności systemu kontynentalnego z anglosaskim. Odwołują się do prawodawstw obciążonych tym samym grzechem absolutyzmu. Idealnie problem sygnalizuje sprawa Madoffa, skazanego w Ameryce na 150 lat pozbawienia wolności po pół roku postępowania. W Polsce zostałby skazany na pół roku po 150 latach procesu. Statystyczny sędzia w Polsce od razu powie, że u nas nie ma przepisów, że procedura, że się przyznał itd. To wszystko nie ma znaczenia. Jest ucieczką od problemu i odpowiedzią na zasadnicze pytanie, dlaczego tam można, a u nas – w kontynentalnej Europie, nie.
Na wspólne korzenie wskazują tożsame problemy. Nierównomierne obciążenie pracą sędziów, wielostopniowa struktura, nieobsadzone wakaty, permanentne zaległości, utyskiwania sędziów pierwszoinstancyjnych, pośrednie, klasowe umiejscowienie sędziego, pomiędzy reprezentantem władzy w państwie (w aspekcie aksjologii), a urzędnikiem od załatwiania spraw (w aspekcie praktycznym), rozbudowanie biurokratycznych struktur, reformowanie systemu poprzez dokładanie i poszukiwanie nowych zadań, instytucji, funkcji według tego samego schematu: im wyżej w strukturze organizacyjnej, tym bliżej sędziom do władzy i przywilejów, a im niżej – do etatowego urzędnika. To tylko przykłady powszechnych bolączek systemu kontynentalnego. To, że w Niemczech, we Francji, w Hiszpanii jakoś to wszystko funkcjonuje, nie jest argumentem do naśladownictwa, skoro może prowadzić do utylitaryzmu, oportunizmu, koniunkturalizmu i serwilizmu wobec władzy, a więc tego wszystkiego, co wyklucza idę wymierzania sprawiedliwości.