Bracia polscy, zwani po prostu arianami. Słyszało o nich wielu. Były wśród nich postacie znane. Dwa miesiące temu arianin Krzysztof Arciszewski był bohaterem odcinka Kryminalnej historii Polski. Znany też był też pacyfizm arian i ich drewniane szable, jego symbol. Ale przecież arianie, choć tak znani, nagle z Polski zniknęli. Jak? To już wie niewielu. A historia ta, zwłaszcza dziś, niechętnie jest przypominana – w obecnych czasach „nie jest poprawna politycznie”.
Arianizm „wynalazł”, jak sama nazwa wskazuje, niejaki Ariusz. Żył na przełomie III i IV wieku, mieszkał w Aleksandrii. Wypracował doktrynę, która – w ramach chrześcijaństwa – odrzucała istnienie Trójcy Świętej. Argumentacja była dość logiczna: skoro Jezus Chrystus, jako Syn Boży, pewnego dnia przyszedł na świat, to znaczy, że wcześniej nie istniał, a skoro go nie było – wieczny, istniejący od zawsze jest tylko Bóg Ojciec. Doktryna o wiecznym istnieniu boskiej Trójcy Świętej jest więc niezgodna z Pismem Świętym. Jezus był dla Ariusza Synem Bożym, ale poddanym woli Boga Ojca, podobnie jak Duch Święty, który według arian był tylko wykonawcą woli Boga Ojca i Jezusa. Jest to tzw. doktryna podporządkowania (subordynacji). I do tego się sprowadzał arianizm.
Logika nie jest lubiana przez żadną religię, wszystkie wolą wiarę. Toteż doktryna Ariusza została szybko odrzucona w chrześcijaństwie. Potępił ją pierwszy w historii kościoła sobór nicejski w 319 r., zwołany przez cesarza Konstantyna I, który nie był wtedy nawet chrześcijaninem. Sobór skazał Ariusza na wygnanie. Duża była w tym zasługa konkurenta Ariusza, Atanazego. Atanazy dostał tytuł biskupa Aleksandrii, ale Ariusz, mimo formalnego wygnania, zyskał wielu zwolenników. Zmarł w 336 r. tuż przed synodem, na którym miał nadzieję odzyskać pozycję w kościele. Może i by ją odzyskał, bo Konstantyn I, który rok później, tuż przed własną śmiercią sam się ochrzcił, przyjął chrzest od ariańskiego biskupa Euzebiusza. Zwolennikami arianizmu byli też niektórzy następni cesarze, ale spór trwał do roku 381, kiedy to kolejny sobór, w Konstantynopolu, ostatecznie ogłosił arianizm herezją i amen!
Arianizm oczywiście nie zginął, jego doktryna była zbyt logiczna, by ją odrzucić, ot tak. Kilkakrotnie wyganiano z Aleksandrii biskupa Atanazego, arianizm długo przetrwał na obszarze Syrii, ale około VII wieku zanikł. Odrodził się po tysiącu lat, w okresie reformacji, kiedy rozpowszechniło się samodzielne myślenie filozoficzno-religijne. Wtedy powrócił nurt antytrynitaryzmu, odrzucenia Trójcy Świętej. Trynitaryzm jako wiara w Trójcę Świętą, zatwierdzony w 381 r., jest podstawą wielu wyznań chrześcijańskich. Był jednak negowany na różne sposoby: Syn Boży i Duch Święty są podporządkowani Bogu Ojcu; Bóg jest w jednej osobie; Jezus Chrystus był człowiekiem; Bóg Ojciec i Jezus Chrystus to ta sama osoba; Syn Boży i Duch Święty to tylko inne formy wyrażania się Boga Ojca; Duch Święty jest stworzonym przez Boga sługą; Ojciec, Syn i Duch Święty to trzej różni bogowie… Ilu teologów, tyle poglądów, skoro wolno było samodzielnie myśleć. Nowi arianie wyodrębnili się z kalwinizmu – to w tym nurcie reformacji powróciły koncepcje Ariusza. Jednak kalwini byli trynitarystami i arianie zostali usunięci z ich grona.
W połowie XVI wieku w Krakowie pojawili się wygnani unitarianie z katolickich Włoch. Delikatnie rozpowszechnili wśród polskich kalwinów negację Trójcy Świętej. W 1556 r. na synodzie kalwińskim w Seceminie pastor Piotr z Goniądza, były ksiądz, reformator religijny działający we włościach Radziwiłłów, jako pierwszy przedstawił poglądy przyszłych braci polskich: jeden Bóg, Jezus Chrystus jako jego syn, ale tylko wykonawca jego woli. Do tego świadomy chrzest osób dorosłych. Piotr został uznany przez kalwinów za heretyka i przegnany z Małopolski. Osiadł w Węgrowie pod protekcją wojewody brzeskiego Jana Kiszki. Protekcję szybko utracił za zbyt radykalne poglądy społeczne (równość wszystkich wobec prawa, zniesienie pańszczyzny, pacyfizm), ale zwolenników mu przybywało. W 1565 r. grupa Piotra z Goniądza definitywnie oddzieliła się od kalwinizmu i przybrała nazwę braci polskich. Arianami nazywali ich… wrogowie i miało to być miano złośliwe.
B
racia polscy, zwani po prostu arianami. Słyszało o nich wielu. Były wśród nich postacie znane. Dwa miesiące temu arianin Krzysztof Arciszewski był bohaterem odcinka Kryminalnej historii Polski. Znany też był też pacyfizm arian i ich drewniane szable, jego symbol. Ale przecież arianie, choć tak znani, nagle z Polski zniknęli. Jak? To już wie niewielu. A historia ta, zwłaszcza dziś, niechętnie jest przypominana – w obecnych czasach „nie jest poprawna politycznie”.
Arianizm „wynalazł”, jak sama nazwa wskazuje, niejaki Ariusz. Żył na przełomie III i IV wieku, mieszkał w Aleksandrii. Wypracował doktrynę, która – w ramach chrześcijaństwa – odrzucała istnienie Trójcy Świętej. Argumentacja była dość logiczna: skoro Jezus Chrystus, jako Syn Boży, pewnego dnia przyszedł na świat, to znaczy, że wcześniej nie istniał, a skoro go nie było – wieczny, istniejący od zawsze jest tylko Bóg Ojciec. Doktryna o wiecznym istnieniu boskiej Trójcy Świętej jest więc niezgodna z Pismem Świętym. Jezus był dla Ariusza Synem Bożym, ale poddanym woli Boga Ojca, podobnie jak Duch Święty, który według arian był tylko wykonawcą woli Boga Ojca i Jezusa. Jest to tzw. doktryna podporządkowania (subordynacji). I do tego się sprowadzał arianizm.
Logika nie jest lubiana przez żadną religię, wszystkie wolą wiarę. Toteż doktryna Ariusza została szybko odrzucona w chrześcijaństwie. Potępił ją pierwszy w historii kościoła sobór nicejski w 319 r., zwołany przez cesarza Konstantyna I, który nie był wtedy nawet chrześcijaninem. Sobór skazał Ariusza na wygnanie. Duża była w tym zasługa konkurenta Ariusza, Atanazego. Atanazy dostał tytuł biskupa Aleksandrii, ale Ariusz, mimo formalnego wygnania, zyskał wielu zwolenników. Zmarł w 336 r. tuż przed synodem, na którym miał nadzieję odzyskać pozycję w kościele. Może i by ją odzyskał, bo Konstantyn I, który rok później, tuż przed własną śmiercią sam się ochrzcił, przyjął chrzest od ariańskiego biskupa Euzebiusza. Zwolennikami arianizmu byli też niektórzy następni cesarze, ale spór trwał do roku 381, kiedy to kolejny sobór, w Konstantynopolu, ostatecznie ogłosił arianizm herezją i amen!
Arianizm oczywiście nie zginął, jego doktryna była zbyt logiczna, by ją odrzucić, ot tak. Kilkakrotnie wyganiano z Aleksandrii biskupa Atanazego, arianizm długo przetrwał na obszarze Syrii, ale około VII wieku zanikł. Odrodził się po tysiącu lat, w okresie reformacji, kiedy rozpowszechniło się samodzielne myślenie filozoficzno-religijne. Wtedy powrócił nurt antytrynitaryzmu, odrzucenia Trójcy Świętej. Trynitaryzm jako wiara w Trójcę Świętą, zatwierdzony w 381 r., jest podstawą wielu wyznań chrześcijańskich. Był jednak negowany na różne sposoby: Syn Boży i Duch Święty są podporządkowani Bogu Ojcu; Bóg jest w jednej osobie; Jezus Chrystus był człowiekiem; Bóg Ojciec i Jezus Chrystus to ta sama osoba; Syn Boży i Duch Święty to tylko inne formy wyrażania się Boga Ojca; Duch Święty jest stworzonym przez Boga sługą; Ojciec, Syn i Duch Święty to trzej różni bogowie… Ilu teologów, tyle poglądów, skoro wolno było samodzielnie myśleć. Nowi arianie wyodrębnili się z kalwinizmu – to w tym nurcie reformacji powróciły koncepcje Ariusza. Jednak kalwini byli trynitarystami i arianie zostali usunięci z ich grona.
W połowie XVI wieku w Krakowie pojawili się wygnani unitarianie z katolickich Włoch. Delikatnie rozpowszechnili wśród polskich kalwinów negację Trójcy Świętej. W 1556 r. na synodzie kalwińskim w Seceminie pastor Piotr z Goniądza, były ksiądz, reformator religijny działający we włościach Radziwiłłów, jako pierwszy przedstawił poglądy przyszłych braci polskich: jeden Bóg, Jezus Chrystus jako jego syn, ale tylko wykonawca jego woli. Do tego świadomy chrzest osób dorosłych. Piotr został uznany przez kalwinów za heretyka i przegnany z Małopolski. Osiadł w Węgrowie pod protekcją wojewody brzeskiego Jana Kiszki. Protekcję szybko utracił za zbyt radykalne poglądy społeczne (równość wszystkich wobec prawa, zniesienie pańszczyzny, pacyfizm), ale zwolenników mu przybywało. W 1565 r. grupa Piotra z Goniądza definitywnie oddzieliła się od kalwinizmu i przybrała nazwę braci polskich. Arianami nazywali ich… wrogowie i miało to być miano złośliwe.
Bracia polscy dali kulturze Andrzeja Frycza Modrzewskiego. Należał do nich Szymon Budny, autor pierwszego pełnego przekładu Biblii na język polski bezpośrednio z oryginału (z hebrajskiego i greki); wcześniejsze przekłady były wtórne, z łaciny. Przystąpił do nich Fausto Sozzini, czyli Faust Socyn, teolog, emigrant z Toskanii. Socyn zresztą w 1598 r. padł w Krakowie ofiarą linczu: podżegani przez księży katolickich studenci uniwersytetu spalili mu mieszkanie z księgami i omal go nie zabili. Ocalił go profesor teologii, ksiądz kanonik Marcin Wadowita, światły, tolerancyjny umysł. Socyn uciekł z Krakowa już na zawsze. Zresztą wielu braci polskich przedstawiało własne koncepcje teologiczne i filozoficzne. W ówczesnym języku – herezje.
Wspominałem Eliasza Arciszewskiego, który przyłożył rękę i majątek do powstania ośrodka braci polskich w Śmiglu. W południowej Wielkopolsce braci polskich było zresztą wielu, w I połowie XVII w. przyłączył się do nich wygnany z Niemiec bogaty unitarianin, Johann Schliechting. Już jako Jan Szlichtyng zakupił znaczne majątki w rejonie Wschowy, aby osiedlać tam prześladowanych religijnie. Był sędzią ziemskim we Wschowie, bywał posłem. Jednak od początku XVII w. ośrodkiem braci polskich nie była już Wielkopolska, ale Raków, małe miasto na ziemi świętokrzyskiej. To tam w 1602 r. powstała Akademia Rakowska, założona przez posła-arianina Jakuba Sienieńskiego uczelnia o europejskiej sławie.
Była to pięcioletnia szkoła ucząca logiki, etyki, retoryki, matematyki, prawa, polityki, nauk przyrodniczych, języków obcych i łaciny, a dodatkowo teologii, i to w języku polskim. Były nawet zajęcia z wychowania fizycznego. Uczelnia nie miała formalnych praw akademickich, ale prezentowała wysoki poziom nauczania, miała wybitnych profesorów, w tym cudzoziemców. Uczyli tu Jan Szlichtyng, Johann Crell – inny uciekinier z Niemiec, wybitny matematyk Joachim Stegmann, prawnik i teolog Martin Ruar, historyk Andrzej Lubieniecki: wszystkich wyliczyć nie sposób. Dla Akademii napisano katechizm. W czasach największego rozkwitu kształciła około 1.000 uczniów. I ta właśnie uczelnia, będąca największym osiągnięciem braci polskich, zwana sarmackimi Atenami, przyniosła pokojowemu wielce wyznaniu zgubę w rzekomo tolerancyjnej Polsce.
Był rok 1638. Król Władysław IV był dość tolerancyjny, ale przeciwko braciom polskim prowadzona była, głównie przez kler katolicki, kampania oszczerstw. Arianie byli solą w oku kościoła: negowali Trójcę Świętą w przeciwieństwie do luteran czy kalwinów, naruszali swoją Akademią wieloletni monopol edukacyjny kościoła, a byli łatwi do atakowania, bo nie mieli oparcia za granicą. Taka była sytuacja, gdy grupa siedmiu uczniów Akademii wraz z nauczycielem Salomonem Paludiusem i predykantem imieniem Andrzej wybrała się poza Raków, w stronę Szumska. Przebieg wydarzenia nie jest pewny. Znana jest tylko wersja oficjalna. Brzmiała ona: uczniowie Akademii, heretycy, sprofanowali stojący przy drodze Krzyż Święty! Obrzucili go kamieniami i złamali! Porąbali figurę Chrystusa Pana! Krzyż postawiony był przez księdza z Szumska, Jerzego Rokickiego. W straszliwym czynie wyróżnić się mieli uczniowie Babiński i Falibowski, znani wcześniej z wybryków.
Czy było to możliwe? Bracia polscy przecież byli chrześcijanami. Mieli swoje zdanie na temat boskości Jezusa, ale nie negowali jego śmierci na krzyżu i zmartwychwstania, krzyż był znakiem również ich religii. Z siekierami na spacer szli? Może przypadkowo uszkodzili krzyż? A może nastolatkom istotnie coś głupiego strzeliło do głowy? Później pojawił się motyw, prawdziwy lub rzekomy, że krzyż wystawił na złość heretykom sąsiad procesujący się z Jakubem Sienieńskim. Ale co to za złośliwość? Ach prawda, każdy heretyk nienawidzi krzyża!
Ksiądz Jerzy Rokicki wiedział, co zrobić. Pognał na skargę do biskupa krakowskiego Jakuba Zadzika. Biskup, niegdyś kanclerz Zygmunta III Wazy i dyplomata, był znany jako człowiek skrajnie nietolerancyjny. Powołano go na biskupa za sprawą Władysława IV: król pozbył się w ten sposób kanclerza, który podejmował działania polityczne za jego plecami. Nienawidzący heretyków biskup dostrzegł szansę dobrania się do skóry braciom polskim.
Sprawę próbował załagodzić Jakub Sienieński, posłał do biskupa poselstwo, oferował bezpłatne przekazanie ziemi pod nowy kościół, ale Zadzik nie chciał słuchać i zaczął krucjatę. Wniósł sprawę na sejmiki w Opatowie i Proszowicach, domagając się procesu przed sądem sejmowym.
W Proszowicach nic nie zdziałał, ale w Opatowie gromy na arian sypał kanclerz Jerzy Ossoliński, ten sam, który później zawalił sprawę z powstaniem Chmielnickiego. Oczywiście „nie miało to nic wspólnego” z faktem, że Ossoliński pałał osobistą niechęcią do Jakuba Sienieńskiego. Sienieński był wujem przyrodnich braci kanclerza, a miłość braterska między przyrodnimi nie kwitła, bo mieli do podziału spadek. Ossoliński wymógł na sejmiku skierowanie sprawy przed sąd sejmowy.
Król powołał komisję śledczą, nie jest to wynalazek dzisiejszy. Była dwuosobowa: kasztelan Sebastian Wołucki i sekretarz królewski, ksiądz Filip Lipski. Zadzik i Ossoliński skłonili króla do tzw. procesu sumarycznego, bardzo skróconego, bez udziału oskarżonego. Tyle, że nie wolno było w taki sposób sądzić szlachty, a jedynie chłopów! Powiększono nieco komisję śledczą i polecono zebrać zeznania od osób zamieszkałych na miejscu zdarzenia. Przesłuchiwali świadków „bezstronni” księża wysłani przez Jakuba Zadzika, a kapłani z okolic Szumska grzmieli z ambon, jak „naprawdę” było i co należy zeznać. Salomon Paludius i predykant Andrzej ukryli się, bo wydano nakaz ich uwięzienia. Uczniowie Babiński i Falibowski, widząc już oczyma wyobraźni stosy, „dobrowolnie wyrzekli się błędów” i nawrócili na słuszną wiarę. Zeznawać przeciwko Paludiusowi jednak nie chcieli. Ale nie było potrzeby. Sądowi sejmowemu Jakub Zadzik dostarczył wszystko, czego potrzebował.
Wyrok wydać miały wspólnie sejm i senat. Jednak gdy 29 marca 1638 r. posłowie przybyli do senatu i zażądali odczytana jego uchwały, nie usłyszeli jej. Na kolejne posiedzenie senatu przybył Jakub Zadzik i zażądał zlikwidowania Akademii Rakowskiej, zapowiadając, że pod tym warunkiem poprze politykę króla. Już 19 kwietnia przygotowany był więc wyrok nakazujący likwidację i zburzenie Akademii w ciągu miesiąca oraz konfiskatę drukarni arian w Rakowie. Wyrok nakazywał Sienieńskiemu wydać sądowi zbrodniarzy, pod groźbą nałożenia nań infamii i banicji oraz do złożenia przysięgi z sześcioma współprzysiężnikami, że o profanacji nie wiedział. Na banicję skazywano wszystkich wykładowców Akademii, a za próbę odbudowy szkoły przewidziano wysoką grzywnę. Proces był tak tajny, że nie wiadomo, kto w senacie występował i kto sporządził wyrok. Wiadomo jednak, czemu odbyło się to w senacie. Izba poselska wielbiła wolność szlachecką, zasiadali w niej przedstawiciele różnych wyznań. Senat miał bardziej ortodoksyjne poglądy. Zasiadali w nim niekiedy kalwini czy prawosławni, ale heretycy negujący Trójcę Świętą – nigdy.
Bezprawie było absolutne, nie pierwsze i nie ostatnie w polskim sejmie. Po pierwsze, nie było decyzji sejmu o przeprowadzeniu procesu sumarycznego, tylko decyzja króla, a sąd nie był królewski, lecz sejmowy. Po drugie, wyrok powstał bez udziału przedstawicieli izby poselskiej, a napisano w nim fałszywie, że izba ta wystawiła delatorów, czyli oskarżycieli. Po trzecie, w sprawie o zbezczeszczenie krzyża orzeczono o likwidacji legalnej akademii i konfiskacie legalnej drukarni, których właścicielem był szlachcic o nic nie oskarżony w sprawie. Po czwarte, wygnano niewinnych wykładowców. Posłowie-innowiercy burzyli się, ale żaden nie miał odwagi pod własnym nazwiskiem wystąpić przeciwko wyrokowi, kanclerzowi i biskupowi krakowskiemu, który tylko czekał, kogo oskarżyć o obronę heretyków. Postanowili tylko, że na następnym sejmie wniosą projekt prawa zakazującego formalnie sądzenia szlachty w procesach sumarycznych. Na głośniejszy sprzeciw odwagi posłom zabrakło, też nie ostatni raz.
Sienieńscy poddali się. Jerzy Ossoliński, wszechwładny kanclerz i osobisty wróg, był zbyt silnym przeciwnikiem, który z radością doprowadziłby do ich wygnania. Szkołę zburzono. Drukarnia przepadła. Upadło miasto Raków i nigdy nie odzyskało świetności. Rzekomi winowajcy umknęli. Na miejscu heretyckiej szkoły Jakub Zadzik kazał zbudować duży kościół, by odczynić złe moce (budowę ukończył jego następca). Dumny ze swego dzieła, kazał też wymalować w nowym pałacu biskupim w Kielcach plafon „Sąd nad arianami”. Plafon wymalował Tomasz Dolabella. Istnieje on do dziś, tyle, że nie jest już dowodem wielkości biskupa, ale nietolerancji i pychy hierarchy, który na plafonie kazał napisać: arianie wygnani.
To zaś stało się dwadzieścia lat później. W czasie potopu szwedzkiego król Jan Kazimierz ślubował, że jeśli odbije Warszawę, przegna z Polski arian. Oskarżał ich o planowanie z królem Szwecji Karolem X Gustawem i księciem Siedmiogrodu Jerzym II Rakoczym rozbioru Polski. Traktat o rozbiorze obaj wrogowie rzeczywiście podpisali, ale bez udziału braci polskich. Ci jednak, gnębieni w ojczyźnie, rzeczywiście witali Szwedów, protestantów, z nadzieją na swobody religijne. Sejm z 1658 r., spełniając śluby królewskie, zakazał arianom pobytu w Polsce. Dano im trzy lata (potem skrócono ten okres do dwóch lat) na sprzedanie majątków i wyniesienie się za granicę. Odtąd za wyznawanie arianizmu w Polsce karano śmiercią. Było to jedyne tak masowe złamanie wolności religijnej w „kraju bez stosów”.
Arianie, rozproszeni, przeszli do podziemia albo uciekli. Do Holandii, na Węgry, na Śląsk, do Czech, do Prus. Wchłonęły ich obce narody. Ostatnią ich grupę odnotowano w Prusach w 1803 r. Pierwsze powstałe w Polsce wyznanie religijne upadło. Kryjówki braci polskich, ukryte pomieszczenia, wykorzystywali w XIX w. powstańcy i spiskowcy przeciwko zaborcom. Mieli się od kogo uczyć, jak ukrywać swe myśli i idee.
Bracia polscy dali kulturze Andrzeja Frycza Modrzewskiego. Należał do nich Szymon Budny, autor pierwszego pełnego przekładu Biblii na język polski bezpośrednio z oryginału (z hebrajskiego i greki); wcześniejsze przekłady były wtórne, z łaciny. Przystąpił do nich Fausto Sozzini, czyli Faust Socyn, teolog, emigrant z Toskanii. Socyn zresztą w 1598 r. padł w Krakowie ofiarą linczu: podżegani przez księży katolickich studenci uniwersytetu spalili mu mieszkanie z księgami i omal go nie zabili. Ocalił go profesor teologii, ksiądz kanonik Marcin Wadowita, światły, tolerancyjny umysł. Socyn uciekł z Krakowa już na zawsze. Zresztą wielu braci polskich przedstawiało własne koncepcje teologiczne i filozoficzne. W ówczesnym języku – herezje.
Wspominałem Eliasza Arciszewskiego, który przyłożył rękę i majątek do powstania ośrodka braci polskich w Śmiglu. W południowej Wielkopolsce braci polskich było zresztą wielu, w I połowie XVII w. przyłączył się do nich wygnany z Niemiec bogaty unitarianin, Johann Schliechting. Już jako Jan Szlichtyng zakupił znaczne majątki w rejonie Wschowy, aby osiedlać tam prześladowanych religijnie. Był sędzią ziemskim we Wschowie, bywał posłem. Jednak od początku XVII w. ośrodkiem braci polskich nie była już Wielkopolska, ale Raków, małe miasto na ziemi świętokrzyskiej. To tam w 1602 r. powstała Akademia Rakowska, założona przez posła-arianina Jakuba Sienieńskiego uczelnia o europejskiej sławie.
Była to pięcioletnia szkoła ucząca logiki, etyki, retoryki, matematyki, prawa, polityki, nauk przyrodniczych, języków obcych i łaciny, a dodatkowo teologii, i to w języku polskim. Były nawet zajęcia z wychowania fizycznego. Uczelnia nie miała formalnych praw akademickich, ale prezentowała wysoki poziom nauczania, miała wybitnych profesorów, w tym cudzoziemców. Uczyli tu Jan Szlichtyng, Johann Crell – inny uciekinier z Niemiec, wybitny matematyk Joachim Stegmann, prawnik i teolog Martin Ruar, historyk Andrzej Lubieniecki: wszystkich wyliczyć nie sposób. Dla Akademii napisano katechizm. W czasach największego rozkwitu kształciła około 1.000 uczniów. I ta właśnie uczelnia, będąca największym osiągnięciem braci polskich, zwana sarmackimi Atenami, przyniosła pokojowemu wielce wyznaniu zgubę w rzekomo tolerancyjnej Polsce.
Był rok 1638. Król Władysław IV był dość tolerancyjny, ale przeciwko braciom polskim prowadzona była, głównie przez kler katolicki, kampania oszczerstw. Arianie byli solą w oku kościoła: negowali Trójcę Świętą w przeciwieństwie do luteran czy kalwinów, naruszali swoją Akademią wieloletni monopol edukacyjny kościoła, a byli łatwi do atakowania, bo nie mieli oparcia za granicą. Taka była sytuacja, gdy grupa siedmiu uczniów Akademii wraz z nauczycielem Salomonem Paludiusem i predykantem imieniem Andrzej wybrała się poza Raków, w stronę Szumska. Przebieg wydarzenia nie jest pewny. Znana jest tylko wersja oficjalna. Brzmiała ona: uczniowie Akademii, heretycy, sprofanowali stojący przy drodze Krzyż Święty! Obrzucili go kamieniami i złamali! Porąbali figurę Chrystusa Pana! Krzyż postawiony był przez księdza z Szumska, Jerzego Rokickiego. W straszliwym czynie wyróżnić się mieli uczniowie Babiński i Falibowski, znani wcześniej z wybryków.
Czy było to możliwe? Bracia polscy przecież byli chrześcijanami. Mieli swoje zdanie na temat boskości Jezusa, ale nie negowali jego śmierci na krzyżu i zmartwychwstania, krzyż był znakiem również ich religii. Z siekierami na spacer szli? Może przypadkowo uszkodzili krzyż? A może nastolatkom istotnie coś głupiego strzeliło do głowy? Później pojawił się motyw, prawdziwy lub rzekomy, że krzyż wystawił na złość heretykom sąsiad procesujący się z Jakubem Sienieńskim. Ale co to za złośliwość? Ach prawda, każdy heretyk nienawidzi krzyża!
Ksiądz Jerzy Rokicki wiedział, co zrobić. Pognał na skargę do biskupa krakowskiego Jakuba Zadzika. Biskup, niegdyś kanclerz Zygmunta III Wazy i dyplomata, był znany jako człowiek skrajnie nietolerancyjny. Powołano go na biskupa za sprawą Władysława IV: król pozbył się w ten sposób kanclerza, który podejmował działania polityczne za jego plecami. Nienawidzący heretyków biskup dostrzegł szansę dobrania się do skóry braciom polskim. Sprawę próbował załagodzić Jakub Sienieński, posłał do biskupa poselstwo, oferował bezpłatne przekazanie ziemi pod nowy kościół, ale Zadzik nie chciał słuchać i zaczął krucjatę. Wniósł sprawę na sejmiki w Opatowie i Proszowicach, domagając się procesu przed sądem sejmowym.
W Proszowicach nic nie zdziałał, ale w Opatowie gromy na arian sypał kanclerz Jerzy Ossoliński, ten sam, który później zawalił sprawę z powstaniem Chmielnickiego. Oczywiście „nie miało to nic wspólnego” z faktem, że Ossoliński pałał osobistą niechęcią do Jakuba Sienieńskiego. Sienieński był wujem przyrodnich braci kanclerza, a miłość braterska między przyrodnimi nie kwitła, bo mieli do podziału spadek. Ossoliński wymógł na sejmiku skierowanie sprawy przed sąd sejmowy.
Król powołał komisję śledczą, nie jest to wynalazek dzisiejszy. Była dwuosobowa: kasztelan Sebastian Wołucki i sekretarz królewski, ksiądz Filip Lipski. Zadzik i Ossoliński skłonili króla do tzw. procesu sumarycznego, bardzo skróconego, bez udziału oskarżonego. Tyle, że nie wolno było w taki sposób sądzić szlachty, a jedynie chłopów! Powiększono nieco komisję śledczą i polecono zebrać zeznania od osób zamieszkałych na miejscu zdarzenia. Przesłuchiwali świadków „bezstronni” księża wysłani przez Jakuba Zadzika, a kapłani z okolic Szumska grzmieli z ambon, jak „naprawdę” było i co należy zeznać. Salomon Paludius i predykant Andrzej ukryli się, bo wydano nakaz ich uwięzienia. Uczniowie Babiński i Falibowski, widząc już oczyma wyobraźni stosy, „dobrowolnie wyrzekli się błędów” i nawrócili na słuszną wiarę. Zeznawać przeciwko Paludiusowi jednak nie chcieli. Ale nie było potrzeby. Sądowi sejmowemu Jakub Zadzik dostarczył wszystko, czego potrzebował.
Wyrok wydać miały wspólnie sejm i senat. Jednak gdy 29 marca 1638 r. posłowie przybyli do senatu i zażądali odczytana jego uchwały, nie usłyszeli jej. Na kolejne posiedzenie senatu przybył Jakub Zadzik i zażądał zlikwidowania Akademii Rakowskiej, zapowiadając, że pod tym warunkiem poprze politykę króla. Już 19 kwietnia przygotowany był więc wyrok nakazujący likwidację i zburzenie Akademii w ciągu miesiąca oraz konfiskatę drukarni arian w Rakowie. Wyrok nakazywał Sienieńskiemu wydać sądowi zbrodniarzy, pod groźbą nałożenia nań infamii i banicji oraz do złożenia przysięgi z sześcioma współprzysiężnikami, że o profanacji nie wiedział. Na banicję skazywano wszystkich wykładowców Akademii, a za próbę odbudowy szkoły przewidziano wysoką grzywnę. Proces był tak tajny, że nie wiadomo, kto w senacie występował i kto sporządził wyrok. Wiadomo jednak, czemu odbyło się to w senacie. Izba poselska wielbiła wolność szlachecką, zasiadali w niej przedstawiciele różnych wyznań. Senat miał bardziej ortodoksyjne poglądy. Zasiadali w nim niekiedy kalwini czy prawosławni, ale heretycy negujący Trójcę Świętą – nigdy.
Bezprawie było absolutne, nie pierwsze i nie ostatnie w polskim sejmie. Po pierwsze, nie było decyzji sejmu o przeprowadzeniu procesu sumarycznego, tylko decyzja króla, a sąd nie był królewski, lecz sejmowy. Po drugie, wyrok powstał bez udziału przedstawicieli izby poselskiej, a napisano w nim fałszywie, że izba ta wystawiła delatorów, czyli oskarżycieli. Po trzecie, w sprawie o zbezczeszczenie krzyża orzeczono o likwidacji legalnej akademii i konfiskacie legalnej drukarni, których właścicielem był szlachcic o nic nie oskarżony w sprawie. Po czwarte, wygnano niewinnych wykładowców. Posłowie-innowiercy burzyli się, ale żaden nie miał odwagi pod własnym nazwiskiem wystąpić przeciwko wyrokowi, kanclerzowi i biskupowi krakowskiemu, który tylko czekał, kogo oskarżyć o obronę heretyków. Postanowili tylko, że na następnym sejmie wniosą projekt prawa zakazującego formalnie sądzenia szlachty w procesach sumarycznych. Na głośniejszy sprzeciw odwagi posłom zabrakło, też nie ostatni raz.
Sienieńscy poddali się. Jerzy Ossoliński, wszechwładny kanclerz i osobisty wróg, był zbyt silnym przeciwnikiem, który z radością doprowadziłby do ich wygnania. Szkołę zburzono. Drukarnia przepadła. Upadło miasto Raków i nigdy nie odzyskało świetności. Rzekomi winowajcy umknęli. Na miejscu heretyckiej szkoły Jakub Zadzik kazał zbudować duży kościół, by odczynić złe moce (budowę ukończył jego następca). Dumny ze swego dzieła, kazał też wymalować w nowym pałacu biskupim w Kielcach plafon „Sąd nad arianami”. Plafon wymalował Tomasz Dolabella. Istnieje on do dziś, tyle, że nie jest już dowodem wielkości biskupa, ale nietolerancji i pychy hierarchy, który na plafonie kazał napisać: arianie wygnani.
To zaś stało się dwadzieścia lat później. W czasie potopu szwedzkiego król Jan Kazimierz ślubował, że jeśli odbije Warszawę, przegna z Polski arian. Oskarżał ich o planowanie z królem Szwecji Karolem X Gustawem i księciem Siedmiogrodu Jerzym II Rakoczym rozbioru Polski. Traktat o rozbiorze obaj wrogowie rzeczywiście podpisali, ale bez udziału braci polskich. Ci jednak, gnębieni w ojczyźnie, rzeczywiście witali Szwedów, protestantów, z nadzieją na swobody religijne. Sejm z 1658 r., spełniając śluby królewskie, zakazał arianom pobytu w Polsce. Dano im trzy lata (potem skrócono ten okres do dwóch lat) na sprzedanie majątków i wyniesienie się za granicę. Odtąd za wyznawanie arianizmu w Polsce karano śmiercią. Było to jedyne tak masowe złamanie wolności religijnej w „kraju bez stosów”.
Arianie, rozproszeni, przeszli do podziemia albo uciekli. Do Holandii, na Węgry, na Śląsk, do Czech, do Prus. Wchłonęły ich obce narody. Ostatnią ich grupę odnotowano w Prusach w 1803 r. Pierwsze powstałe w Polsce wyznanie religijne upadło. Kryjówki braci polskich, ukryte pomieszczenia, wykorzystywali w XIX w. powstańcy i spiskowcy przeciwko zaborcom. Mieli się od kogo uczyć, jak ukrywać swe myśli i idee.