W numerze lutowym i kwietniowym udostępniłem w swojej rubryce „Podróże od A do Z” miejsce dla opisu ciekawych krajów, jakimi są Iran i Japonia, swojemu rodzeństwu, które tam było. (WŁ)
Indie
Kto nie był w Indiach, a mówi teoretycznie o biedzie – ten nie wie, co mówi. To, że po ulicach swobodnie chodzą krowy, to wręcz każdy słyszał, ale jeśli ktoś nas uderzy w plecy w małej uliczce – to zanim oddamy, spójrzmy, czy przypadkiem nie jest to święte zwierzę. Na ulicach bardzo często leżą ludzie i nigdy nie ma pewności, czy śpią, czy też już odeszli. Kontrasty są olbrzymie, bo oprócz wszechobecnej biedy są też pałace zubożałych maharadży; świetne uniwersytety techniczne i nieprawdopodobne w świecie osiągnięcia w dziedzinie matematyki, fizyki i informatyki – dość wspomnieć, że 80 % naukowców w Dolinie Krzemowej w USA to właśnie Hindusi.
Indie to siódmy co do wielkości kraj świata, a drugi (i to wcale nie jest pewne, czy nie pierwszy) pod względem ilości ludności – spisy ludności są tam całkiem umowne, a zatem błąd w rachunkach pomiędzy 1,3 – 1,5 mld jest całkiem zrozumiały.
Historia państwowości Hindusów, choć mająca kilka tysięcy lat, chwały im wielkiej nie przynosi – zawsze były to walki pomiędzy małymi królestwami, choć biorąc pod uwagę ich obszar były większe od wszystkich państw europejskich. Indie próbował podbić Aleksander Wielki w 327 p.n.e., ale nie udało mu się tak łatwo jak z Persją – w filmach przedstawia się to jako zwycięstwo słoni, kornaków, którzy je do boju prowadzili, a także wspaniałych łuczników. Prawda zaś była taka, że Macedończyków pokonał klimat i choroby, inna flora bakteryjna, a do dzisiaj Hindusi w całym świecie słyną z umiejętności prowadzenia farmacji.
Indie mające własną tożsamość, system kastowy od kilku tysięcy lat i nietypową już religię – braminizm – uległy wpływom buddyjskim, a później muzułmańskim – o tym pisał Vasco da Gama.
Najwięcej zabytków i kultury zostawili Wielcy Mogołowie (potężne imperium muzułmańskie) – o czym będę pisał przy okazji podróży do Uzbekistanu.
Radżastan
Zwiedzamy ten region, wielkości trochę większej niż Polski, małym mikrobusem i koniecznie z dobrą klimatyzacją. Do Indii wybrać się trzeba późną jesienią lub najwyżej do wiosny, gdyż w lecie występują tu monsuny i leje bez przerwy, a temperatura na pustyni Thor dochodzi do 50 st. C.
Radżastan jest najobficiej zaopatrzony w zabytki Wielkich Mogołów z wieków naszego średniowiecza, a także posiada niezliczone rezydencje maharadżów indyjskich, którzy w czasie swojej świetności byli nababami; obecnie większość z nich udostępniła, przynajmniej częściowo, swoje pałace na bazę hotelową nadal tam mieszkając. W zbiorach zdjęć z Indii, a dokładniej z Jaipuru, mamy pamiątkową fotografię ze wspólnego śniadania z maharadżą Jaipuru.
Z Delhi trzeba się przetransportować do Jodhpuru, bo tam znajduje się najdalsze na północnym zachodzie Indii lotnisko.
Zaraz za mostem z fortecami z czasów Mogołów znajdziemy się na pustyni Thar, wielkości kilku naszych województw, tam na skraju tej pustyni zobaczyć można maleńką świątynię, gdzie palono po śmierci maharadżę, a z nim jego żonę (maharini). Po przebyciu pustyni znajdziemy się najpierw w Pokhranie, gdzie także są pałace możnowładców, w których możemy nocować, a następnie w Bikanerze, gdzie warto zwiedzić eleganckie ogrody i pałac.
Kolejnym miastem jest święte miasto Puszkar – tam na wodach jeziora znajduje się jedyna w Indiach świątynia Brahmy. Miasto jest bardzo malownicze, ale i nakazowe: zakazany jest tam alkohol, a nawet jajka, dozwolone zaś, nie takie słabe, narkotyki. W Puszkarze znajdziemy mnóstwo hippisów z całego świata i to w wieku 60+. Spróbowaliśmy miejscowego specjału, tj. jogurtu z kiełkami marihuany. Dobrze, iż przewodnik ostrzegł kelnera, że my nie nawykli… Później część z nas zamurowało, zaś my z żoną mieliśmy przynajmniej godzinny, nie do powstrzymania, śmiech.
Największym miastem Radżastanu jest Jaipur, czyli słynne różowe miasto z olbrzymią ilością przepięknych pałaców, ogrodów i bazarów. Następny postój to siódmy cud świata, czyli Tadż Mahal w Agrze. Tadż Mahal zasługuje na to wyróżnienie, bo jest to mauzoleum ukochanej żony Szacha Dżakana, w otoczeniu ogrodów, stawu i fontann.
Uttar Pradesh i Bihar
Z Agory do Ben Ares jedziemy koleją. Podobno jest to największa sieć kolejowa na świecie, przewożąca dziennie setki milionów ludzi. Wybraliśmy sypialny klasy de lux: po pierwsze, nigdy nie wiadomo, kiedy pociąg przyjedzie – czekaliśmy powyżej terminu przynajmniej 3 godziny; po drugie, nikomu nie przyjdzie do głowy ogłaszać przyjazd pociągu w „ludzkim języku”; po trzecie, w salonce de lux mogą być szczury, nie dziwcie się, bo szczury są święte. Wcześniej w Radżastanie widzieliśmy świątynię szczurów, coś podobnego w stylu naszych sanktuariów pielgrzymkowych, zaś szczury karmione były mlekiem, boć to w reinkarnacji były świętymi mężami.
Po wielu godzinach dojeżdżamy do Varanasi (Ben Ares). Jest to miejsce znane ze świętego Gangesu, czyli rzeki rzek, która z uwagi na to, co Hindusi tam robią, winna być po prostu ściekiem. Okazało się wszakże, że amerykańscy uczeni odkryli w rzece naturalny antybiotyk – teraz rozumiemy, dlaczego Ganges jest święty.
Wieczorem z łodzi obserwować można uroczystość religijną przy pochodniach, co jest niezwykle malownicze. Rano zaś, bardzo wcześnie, trzeba zobaczyć oblucje Hindusów w Gangesie – kąpiących się jest mnóstwo, a mgła i wczesny ranek robią wrażenie magiczne. Po południu byliśmy świadkami kremowania zmarłych – rząd w Indiach zbudował darmowe krematorium dla biednych, ale tak nikt nie chce. Stos pogrzebowy jest uzależniony od zamożności rodziny zmarłego, zaś kondukt nie idzie przez wąskie uliczki na nabrzeże, a biegnie z heroldem, który przechodniów o tym fakcie ostrzega.
Delhi
Miasto 15-milionowe, ale w Indiach wcale nie największe (większe są Bombaj i Kalkuta). Zobaczyć trzeba: świątynię Sikhów, instrumentarium astronomiczne Dżahar – Mantar, ogrody Lodich z mauzoleum Szacha Muhammada, mauzoleum Humajuna, Dżama Masdzid– największy meczet w Indiach. Jak wcześniej pisałem, są to zabytki Wielkich Mogołów, a nie hinduskie.
Goa
Na odpoczynek można się przenieść do dawnej portugalskiej kolonii Goa nad Oceanem Indyjskim.
Na Goa lecimy indyjską linią lotniczą Kingfisher – jest to najbardziej luksusowa linia lotnicza, jaką widziałem, a poza tym niezwykły monopolista. Kingfisher to chyba jedyne piwo w Indiach, a zatem firma w 1,5 mld kraju o niesamowitej sile. Skoro tak już jest, to nawet wystawia własny team w Formule 1, co prawda o nazwie Force India, ale to nic innego jak Kingfisher.
Wpływy Portugalczyków na Goa są widoczne: kościoły katolickie, białe domy jak w Portugalii i mozaiki biało-niebieskie (te azulejos) – szczególnie polecam muzeum w Panadżi ze ścianą poświęconą przybyciu Vasco da Gama do Goi.
Indonezja
Wybieraliśmy się tam, jak zawsze do Azji, w grudniu, ale drobny zabieg w Zabrzu spowodował, iż przenieśliśmy ten wyjazd na kwiecień. I właśnie dobrze się stało – pora monsunowa jest w Indonezji od października do marca, czyli już deszczu nie było, a w grudniu okazało się, iż cały czas lało.
Największy archipelag wysp na świecie może i można zwiedzić, ale pewnie trzeba mnóstwo czasu i jeszcze więcej środków finansowych, nas interesowała wyspa Bali. Wyjazd tak daleko należy powiązać jeszcze z czymś, co przy okazji można zobaczyć – wybraliśmy Malezję, tym bardziej, że to podobny klimat, a nadto na pewno warte zobaczenia jest Kuala Lumpur.
W tym wielkim archipelagu, gdzie przynajmniej 5 wysp jest większych od Polski, Bali znajduje się w samym ich środku; jest niewielka – nazywana jest „Okruchem Raju” i jest to jakby taka odmienna enklawa od całej Indonezji. Jedno jest wspólne – Indonezja jest krainą wulkanów, i to jakich! Z ponad 300 około 30 jest aktywnych. Na Bali też są wulkany, a największy i to jeszcze niewymarły, to święta góra Agung mająca prawie 3000 m wysokości.
Piszę, iż Bali jest odmienna od reszty wysp, bo Indonezja jako jeden z większych krajów świata, tak pod względem obszaru, jak i liczby ludności, jest prawie w całości krajem islamskim z wyłączeniem właśnie Bali. Na Bali początkowo pojawili się Hindusi a potem Chińczycy, wszakże już 1000 lat p.n.e. czczono tam boga Brahmę. Hinduizm na Bali jest nieco odmienny od kontynentalnego, bowiem z akcentami animistycznymi i wiarą w demony, co mocno ubarwia obrzędy. Po przejściu królestwa Jawy i Sumatry na Islam, wyznawcy hinduizmu emigrowali na wyspę Bali i… do dzisiaj tak zostało.
Niektóre przewodniki mówią, że Bali rzuca urok na turystów, jest klejnotem tropików, a ludzie dzielą się na tych, którzy byli na Bali, albo tych, którzy marzą, aby tam pojechać.
Panorama stromych tarasowych pól ryżowych pod wulkanami, nieprawdopodobna roślinność, piaszczyste plaże, omszałe świątynie i kolorowe obrzędy widoczne codziennie – to po prostu bajka.
Tygrysa balijskiego już nie zobaczyłem (podobno to taki ładny kociak wielkości naszego rysia) – bo wyginął, ale wszelkiego rodzaju ptaków i gadów jest niezmierzona różnorodność. Balijczycy się tym chwalą mając parki i farmy ptaków i motyli, czego chyba w takiej ilości, podobnie jak kwiatów, nigdzie nie zobaczymy.
Przylatując na Bali nie zdziwcie się, iż każdy turysta, tak jak jest to w filmach, dostaje od razu na lotnisku na szyję wieniec z orchidei – to zwyczaj całkiem piękny.
Obrzędy balijskie są wszędzie i codziennie. Balijczycy składają dary zarówno bóstwu za pomyślność,
jak i demonom, aby ich nie ruszały. Pogrzeby to procesje kolorowe i z muzyką, a na końcu kremacja, zaś równie bajkowe są różnego rodzaju święta inicjacji dzieci i młodzieży.
Koniecznie trzeba spróbować balijskiego jedzenia, a przede wszystkim owoców. Są tam tak egzotyczne owoce, jak rambutany, pitaje i chlebowce, a najsłynniejszy to durian. Jest to owoc, a smakuje jak ser i to pleśniowy; przypadkiem nie należy go brać do hotelu ani samochodu, bo kilka godzin wietrzenia nas czeka. Kuchnia balijska jest kuchnią azjatycką, ale trochę bardziej pikantną, używają bowiem sambali, to jest taka mieszanka papryki z pomidorami.
W miejscowości na półwyspie Bukit o nazwie Nusa Dua jest oryginalna restauracja, znana we wszystkich przewodnikach, o nazwie Bum Bum Bali – w środku restauracji jest duża wyspa będąca kuchnią, gdzie pracuje jedocześnie kilkunastu kucharzy, a każdy wchodzący gość witany jest okrzykiem przez cały personel – dyskretne tête-à-tête nie uda się tam w żadnym wypadku.
Wszędzie też są goździki (nie kwiaty, a przyprawy) – to właśnie było największym skarbem dla Holendrów. Dzisiaj Balijczycy produkują np. zupełnie nieznane na świecie papierosy z goździkami; zapach nieprawdopodobny.
Na Bali są tysiące świątyń hinduistycznych (to wręcz rekord świata), ale zobaczyć trzeba na okresowej wyspie Tanah Lot świątynię, na którą w zależności od przypływu dojdziemy pieszo lub dopłyniemy łódką; świątynie Uluwatu z makakami dookoła i pałace królewskie oraz wodne koło Goa Lovak; szczególną atrakcją jest siedem kaplic na wysokości 1200 m n.p.m.
Jak już jesteśmy w interiorze, to wulkan Agung robi wrażenie, tam jest ciekawy od setek lat obrzęd pogrzebowy polegający na przywiązywaniu zwłok do drzew, które mają taką właściwość, że je bardzo szybko wysuszają, tego wszakże turysta nie zobaczy, chronią ten obrzęd.
Z Bali można robić wycieczki: na Jawę (Yoggakarte), gdzie znajduje się zespół świątynny o średnicy kilkudziesięciu kilometrów (samochodem); na Lembogan, małą wyspę koło Bali (statkiem); bądź na Komodo, gdzie są te 3-metrowe warany, zwane smokami z Komodo (to już samolotem).
Odcinek o podróży na Bali pisałem wczoraj, 5 sierpnia 2018 r., a rano w poniedziałek kataklizm trzęsienia ziemi nawiedził sąsiednią wyspę Indonezji- Lombok, a ofiary były też na Bali.
Izrael – ziemia obiecana
Kto jeszcze nie był w Izraelu, to powinien to jak najszybciej uczynić; nieznajomość tej krainy to poważny błąd w edukacji o świecie.
Izrael zaskoczy nas wszystkim: niby to kraj zakorzeniony w najstarszej monoteistycznej religii, a Żydzi przypominają sobie o tym tylko przy okazji narodzin dziecka, bar micwy, ślubu i pogrzebu.
Poczucie wspólnoty i państwowości jest tu ponad innymi wartościami, a przecież jego mieszkańcy pochodzą z 80 krajów świata i muszą się uczyć zarówno języka, jak i zwyczajów.
Mojżesz, który prowadził Izraelitów z Egiptu w 1280 p.n.e. uważał, iż to jest ziemia obiecana, ale jakaż to ziemia obiecana, skoro 50 % powierzchni kraju to pustynia Negev, a ponad 80 % to obszary skalisto-pustynne i to jeszcze z największą depresją świata.
Państwo Izrael powstaje dopiero po II Wojnie Światowej, a mimo iż to dopiero 70 lat, Izrael toczył w tym czasie aż 5 poważnych wojen z sąsiadami. Jeszcze będąc w szkole uczyłem się, iż Izrael posiadał 1,5 mln mieszkańców, a dookoła jego granic jest 100 mln Arabów. Wszystkie te wojny były dla Izraela zwycięskie, a obecnie stanowi on nie tylko potęgę militarną, ale i gospodarczą.
Jerozolima – miasto wielu religii
Żydzi modlą się pod Ścianą Płaczu (to jedyna pozostałość świątyni sprzed okupacji rzymskiej), Muzułmanie w meczecie Al Aksa, a chrześcijanie w Bazylice Grobu Świętego – to wszystko jest obok siebie. Ściana płaczu jest nie tylko miejscem kultu, ale i symbolem przetrwania, a obok jest stara synagoga, gdzie niestety kobiety nie są wpuszczane.
Zaraz wyżej od tego miejsca znajduje się Wzgórze Świątynne, gdzie na miejscu świątyń żydowskich powstały meczety Kopuła na Skale i Al. Aksa (zwiedzać ich wewnątrz z uwagi na obawę zamachów terrorystycznych obecnie nie można) to stąd właśnie Mahomet na białym koniu poleciał do raju.
Idąc zaś ze starego miasta do dzielnicy chrześcijańskiej przejdziemy całą drogę krzyżową (Via Dolorosa), a na jej końcu będzie Bazylika Grobu Świętego.
Bazylika ta stoi dokładnie w miejscu ukrzyżowania Chrystusa i złożenia go do grobu. Głównym opiekującym się tą świątynią jest kościół grecko-katolicki, ale swoje kwartały mają też inne wyznania chrześcijańskie, a o kwestię wielkości części tej bazyliki doszło do wojen krymskich w połowie XIX wieku.
Cała Jerozolima dzieli się jakby na 4 części: dzielnica chrześcijańska z obiektami kultu religijnego i zabytkami, przede wszystkim z okresu wojen krzyżowych; dzielnica muzułmańska, zamieszkała głównie przez Palestyńczyków; dzielnica ormiańska – to wiadomo, że od zawsze dzielnica handlu; dzielnica żydowska, a ta z kolei to zarówno najpiękniejsze domy i ogrody, ale i też jej część mało bezpieczna – w jednym z kwartałów mieszkają ortodoksyjni Żydzi, którzy niebardzo lubią turystów.
Poza zwiedzaniem tego, co po prostu trzeba zobaczyć, Jerozolimę dobrze jest widzieć o świcie, w nocy, a także już przy zachodzie słońca.
Rano, czy wieczorem, należy wejść na Górę Oliwną i obejrzeć panoramę Jerozolimy oraz przejść największym na świecie pochyłym cmentarzem, gdzie podobno miejsce kosztuje 100 tys. dolarów.
W nocy zaś na starym mieście obejrzeć można Tunel Hasmonejski, czyli ulicę sprzed 2000 lat, która jest niżej od miasta o 20 metrów i pięknie podświetlona, a także posłuchać muzyki, która jest wszędzie (Hava nagila porusza).
Dolina Jordanu (Autonomia Palestyńska)
W Betlejem zobaczcie koniecznie Bazylikę Narodzenia, a szczególnie polecam Grotę Mleczną… zamiast in vitro. Można też wstąpić do dobrych restauracji, gdzie podają sziszę, czego już w Izraelu nie znajdziecie.
Na południe od Betlejem jawi się nam pełen namiętności Hebron z grobowcem Patriarchów, święty zarówno dla Żydów jak i Muzułmanów, a legenda głosi, że obok niemalże wszystkich królów żydowskich jest to też grobowiec Adama i Ewy- ale nikt tego nie sprawdzi.
W Hebronie żyli i panowali zarówno król Dawid, jak i jego syn Salomon – warte są obejrzenia sadzawki tego ostatniego mądrego króla. Z Hebronu kierujemy się w największą depresję świata rzeki Jordan i morza Martwego (413 m n.p.m.). Zaczynamy od południowej części Morza Martwego, gdzie na płaskowyżu o wysokości bezwzględnej w stosunku do Morza Martwego ponad 800 m leży twierdza Massada.
Jest to święte miejsce dla Żydów, choć pierwotnie miał być to pałac Heroda Wielkiego na przełomie er. W 73 roku naszej ery po trzyletnim oblężeniu Rzymianie zdobyli ostatni bastion Zelotów (powstańców żydowskich), a wszyscy obrońcy twierdzy popełnili samobójstwo. Żydzi do dzisiaj przy okazji świąt patriotycznych używają tego wspomnienia, jako hasło „nigdy więcej Massada nie upadnie”.
Widok z góry po zwiedzeniu ruin jest niesamowity: przed nami Morze Martwe.
Dlaczego ono jest martwym, to jasne, bo jest nieodpływowe, zasolone i bez jakiegokolwiek życia.
Kąpać się wręcz należy. Szczególnie znane są fotogramy z tymi, którzy leżąc w morzu czytają gazety. Proszę jednak uważać, bo przewrócić się w morzu i pływać nie sposób, a utonąć można.
Po kąpielach w Morzu Martwym warto zobaczyć ceremonię chrztu w rzece Jordan – to wręcz przemysł, a mimo że trochę czasu minęło od św. Jana Chrzciciela, chrzty dalej są tam codziennie.
Odbijając trochę od Jordanu zobaczymy chyba najstarsze miasto świata Jerycho. To miasto, którego mury rozpadły się od dźwięków trąb Jozuego, który je zdobył w 1225 p.n.e. Weronika trąbiła, ale reszta murów jak stała, tak stoi.
Nazaret i Wzgórza Golan
Kierując się po przejechaniu depresji rzeki Jordan, pierwsze co zobaczymy, to amfiteatr w Beit Sze`am – to takie żydowskie Pompeje – amfiteatr był 2000 lat temu na 8000 widzów.
Do Nazaret jedziemy tylko po to, aby zobaczyć dom Marii i Bazylikę Zwiastowania, a poza tym to miasto na wskroś arabskie. Kierując się na wzgórza Golan zwiedzamy największe i najbardziej bogate kibuce (to takie rolnicze spółdzielnie produkcyjne jak w socjalizmie), ale tak bogate i tak skuteczne, że tego nie można sobie wyobrazić.
Jezioro Tyberiadzkie to jedyne słodkowodne jezioro Izraela, leżące jeszcze w depresji, a jest piękne zarówno wieczorem, jak i z galeonów, którymi po nim pływaliśmy.
Wzgórza Golan to strategiczne góry zabrane Syrii po wojnie 6-dniowej i do dzisiaj świadectwa tych wojen widać. To także miejsce, gdzie żyją Druzowie (odłam Islamu), a przede wszystkim, gdzie są stoki do upraw winorośli (słynne wina Yarden, Gamla, czy Hermon), a nawet stacje narciarskie, bo to jedyne miejsce, gdzie bywa śnieg w Izraelu.
Wybrzeże Morza Śródziemnego
Poprzez dopiero co odkryte pod ziemią miasto z czasów rzymskich Gamla zbliżamy się do ostatniej stolicy krzyżowców Akka, tam trzeba obejrzeć ich podziemne miasto z muzeum heroizmu oraz cytadele i twierdzę Monfrot z przepięknymi grotami.
Największy port Izraela to Hajfa – port jak port – ale w Hajfie są ogrody Bahaitów – to naprawdę cud świata i największe pochyłe ogrody na górze Karmel. Jadąc w kierunku Tel Awiwu wstąpić należy do Cezarei, którą Herod na cześć Oktawiana zbudował, bo uczył się razem z cesarzem Oktawianem, ale nie obronił Izraela od zniszczenia przez Rzymian. Cezarea nie jest do końca jeszcze „odgrzebana”, ale już teraz widać rozmach tego miasta, a interes wietrzą tam bogaci Żydzi pochodzenia rosyjskiego. W okolicy Cezarei warto pamiętać o ogrodach, w których mieści się grobowiec Rothschildów.
Tel Awiw opisać się nie da – to miasto po prostu żyje dniem i nocą, a typowego izraelity nie sposób tu określić, to istna mieszanka kulturowa. Do nowoczesnego Tel Awiwu włączono niedawno starą Jaffę, a to miasto z kolei trzeba obejrzeć, bo to przecież biblijne miasto założone przez syna Noego.
Izrael bezwzględnie trzeba zobaczyć, bo jeśli w ciągu 70-tu lat było 5 wojen i kilka intifad (powstań palestyńskich), to chwile spokoju trzeba wykorzystać.
Na koniec o przewodniku – mieliśmy takiego o imieniu Józek, który mówił językiem polsko-żydowskim (ale tym sprzed II Wojny Światowej), a sam też był oryginałem. Przypowieści wszystkich nie mogę powtórzyć, bo większość z nich cenzura In Gremio musiałaby wykropkować.
Przypominam o konieczności złożenia prośby przy wjeździe do Izraela o niewbijaniu pieczątki wizowej, bo do żadnego kraju arabskiego z pieczątką Izraela nie wjedziemy.