Byłem ostatnio w Wyższym Sądzie Krajowym w Kolonii (Oberlandesgericht Koeln). Już w drzwiach niespodzianka. W holu tłoczyli się młodzi ludzie pragnący wejść do budynku. Zaciekawiło mnie to. Zapytałem więc niemieckiego kolegę o przyczynę ich obecności. Przypuszczałem, że toczy się jakaś głośna sprawa. Okazało się, że tego dnia przeprowadzany był pierwszy egzamin państwowy (Erstes Staatsexamen), jego ustna część. Tłumnie zgromadzona młodzież to publiczność. Osoby zainteresowane przebiegiem egzaminu. Po części studenci prawa niższych roczników, po części rodziny egzaminowanych. W dżinsach, bluzach. Bez żadnego zadęcia ani obawy. Przyszli zobaczyć egzamin będący furtką do dalszego kształcenia. Niezbędny dla wszystkich, którzy chcą wykonywać jakikolwiek zawód prawniczy. Odbywa się on publicznie. Każdy może wejść i przekonać się, jak wyłania się tych, którzy dostąpią zaszczytu bycia aplikantem (Referendar). Nie uwierzyłbym, gdybym tego nie zobaczył!
W pamięci przywołałem własny egzamin zawodowy – egzamin sędziowski. Zdawałem go w dawnym budynku Sądu Apelacyjnego w Krakowie. Sądu, który stanowi nasz odpowiednik Wyższego Sądu Krajowego w Kolonii. Sądu, który od lat pozostaje w kontakcie z Sądem w Kolonii. Jakże inny był to egzamin. Odbywał się na najwyższym piętrze, na końcu długiego korytarza, w ostatnim pokoju. Nikt poza komisją i egzaminowanymi nie był obecny. Nie przewidziano choćby jednego miejsca dla publiczności. Całkiem konsekwentnie, gdyż sam fakt przeprowadzania egzaminu dla przyszłych sędziów nie był w żaden sposób publicznie ogłoszony. Nie było więc szansy, by ktokolwiek szukał nas w tym zakamarku krakowskiej świątyni sprawiedliwości. Podobnie zresztą wyglądał egzamin wstępny na aplikację sędziowską. Choć był przeprowadzony wzorcowo uczciwie, nikt postronny nie mógł się o tym przekonać.
Wówczas nie wydawało mi się to dziwne. Zajęty byłem czym innym. Moim celem była jak najlepsza nota. Nie odpowiadałem za organizację egzaminu. Nie zastanawiało mnie również to, czy wydarzenie, w którym uczestniczę, ma jakiekolwiek znaczenie dla społecznej legitymacji prawa i prawników. Byłem wdzięczny losowi, że nikt nie pyta mnie o pochodzenie i prawniczy rodowód, a egzaminujący oczekują wyłącznie znajomości obowiązujących przepisów. To, co wówczas uważałem za cud, wymaga i dziś docenienia. Przy każdej możliwej okazji opowiadam o tym. A okazje miewam. Do dziś spotykam się z przekonaniem, iż kariera prawnicza zastrzeżona jest jedynie dla tych, którzy „mają plecy”. Raz za razem powtarzam więc, że moich pleców nikt nie próbował nawet oglądać. Dlaczego jednak muszę to robić? Jeszcze do niedawna nie wiedziałem. Dziś, po wizycie w Sądzie w Kolonii, nie mam już wątpliwości. Najuczciwszy egzamin nie przekona nikogo, jeżeli nie można go zobaczyć na własne oczy. Jeżeli nadal można myśleć – i nie mylić się – że egzamin ten odbywa się za zamkniętymi drzwiami, w gronie osób, których łączy zawodowe pokrewieństwo.
Oczywiście jawność konkursów (na aplikantów, asystentów, urzędników sądowych) wymaga pewnego nakładu pracy. Trzeba przygotować miejsca dla publiczności, samą informację o konkursie i możliwości udziału dostarczyć zainteresowanym. Zadbać, przynajmniej w początkowym okresie, o rzeczywiste uczestnictwo. Owoce pojawią się dopiero z czasem. Pierwszy stosunkowo szybko. Zarzut kolesiostwa lub nepotyzmu będzie można skontrować pytaniem o to, czy krytykujący kiedykolwiek uczestniczył w krytykowanym konkursie? Czy poświęcił pół godziny swojego cennego życia, by przekonać się na własne oczy, jak wyłania się najlepszych z najlepszych?
Jawność konkursów wymaga czegoś jeszcze. Zmiany sposobu myślenia oraz odwagi w stosowaniu prawa. Każdy konkurs jest obecnie, mniej lub bardziej, uregulowany prawnie. Od nas, prawników praktyków, zależy to, czy brak uregulowania zagadnienia jego jawności będziemy traktować na równi z nakazem niejawności, czy wręcz przeciwnie.
I tu uderzam się we własne piersi (po cichu licząc na to, że nie będę osamotniony). Gdy kilka miesięcy temu przewodziłem konkursowi na stanowisko asystenta sędziego, nie przyszło mi do głowy, aby uczynić go jawnym. Oczywiście, zadbaliśmy o dokumentowanie jego przebiegu, weryfikowalność wyników. Ale publiczności na część ustną nie zaprosiliśmy. Straciliśmy szansę, by pokazać, że sądownictwo to umiłowanie sprawiedliwości. A przecież nic nie pokazałoby tej miłości bardziej niż jawność.
Jakże łatwo oburzać się na brak jawności w życiu publicznym, szczególnie gdy dotyczy osób z odległej stolicy. Jakże pięknie byłoby wprowadzać jawność we „własnym ogródku”. Tam, gdzie nikt jej (jeszcze) nie żąda, nie krzyczy, nie tupie. Pokazując, że robimy to z własnej woli, z umiłowania fair play. Zróbmy sami krok naprzód! Nie czekając, aż ktoś nas zmusi. Może to coś zmieni?