W kultowym Rejsie Marka Piwowskiego dowiedzieliśmy się istotnej prawdy o narodzie. Polakom podobają się melodie, które już raz słyszeli. Słuszne to spostrzeżenie, bo jakże mogą nam przypaść do gustu piosenki, z którymi stykamy się po raz pierwszy?
Zawiało ostatnio ciepłym wiatrem i pączki przebudziły się do życia, mimo że wciąż luty (gdy będziecie to czytać, może być już marzec, ale niczego nie obiecuję). Mój wewnętrzny sceptyk zdążył już zrzucić tę anomalię pogodową (umiejscowioną w mikroklimacie warszawskiego Torwaru) na karb globalnego ocieplenia. W tym samym czasie Stany Zjednoczone dotknęła wszak zima stulecia. Trop jest poniekąd słuszny, albowiem jest to trop analogiczny. A analogia jest niekwestionowaną królową nauk.
Jak rzekł pewien mądry człowiek, historia lubi się powtarzać – najpierw jako tragedia, potem jako farsa. W przedwiosennej śliwkowo-pomarańczowej atmosferze usłyszeliśmy o godnych płacach oraz o obywatelskich emeryturach. Powiedziano nam o dostępie do bezpiecznej aborcji. Mówiono o ukróceniu przywilejów kościołów i związków wyznaniowych. Obiecano interpretację artykułu osiemnastego Konstytucji w duchu słów profesor Ewy Łętowskiej. Wspomniano o zagwarantowaniu równości kobiet i mężczyzn. A wreszcie – o zastąpieniu koksu i antracytu wiatrem i wodą.
Podobało mi się to, co zostało powiedziane i obiecane. Niechybnie z uwagi na to, że gdzieś to już raz słyszałem. Chyba w 2015. Też przed wyborami i także z ust lidera młodej, obiecującej partii. A nawet kolory wydają się znajome. Historia zatacza koło jednak o wiele przebieglej. Powtarza się tym razem z bardziej znaną twarzą i bez wspominania o kosztach.
Członkowie elektoratu nie lubią wszak słuchania o cenach i podwyżkach, nawet jeśli nie dotyczą one ich samych. Jak nasi pobratymcy zza wielkiej wody, uważamy się za tymczasowo zbankrutowanych milionerów i silnie z nimi empatyzujemy. Jest to całkiem przekonujące wyobrażenie. Jak się niedawno dowiedzieliśmy, również spadkobiercy miliarderów, zupełnie jak ty czy ja, nie mają na kontach nawet tyle, by uiścić koszty sądowe. Ale ja nie o tym…
Elektorat lubi słyszeć, że będzie dobrze i że nie ma się czym martwić. „Jakoś się wszystko zepnie” to znacznie bardziej przekonująca kalkulacja budżetowa niż wszelkie tabelki w Excelu. Uśmiechnięta i sympatyczna twarz roztacza większą aurę profesjonalizmu aniżeli think-tank pełen najtęższych (ale smutnych) łbów. Mówimy tu o różnicach rzędu dziesięciu punktów procentowych. To niemała różnica. Nie chcę powiedzieć, że trzeba nas trochę okłamać, abyśmy poczuli nareszcie chęć do przełamywania duopoli. Nie zaprzeczę jednak, że kreatywne mówienie prawdy potrafi napędzić potężną maszynę. Ale ta kreatywna prawdomówność jest niestety paliwem wysokoemisyjnym.
Nie zrozum mnie źle szanowna czytelniczko i szanowny czytelniku – rękoma i nogami podpisuję się pod spójnym pomysłem na zmiany, które nie zostawiają nikogo za burtą. Jednak, że tak powiem, pozostając w klimatycznej analogii, nie da się mieć drzewko i ściąć drzewko. Statystyki wskazują, że za 71% globalnej emisji gazów cieplarnianych odpowiedzialnych jest zaledwie sto firm. I, mimo iż tendencja do „zaczynania od siebie” jest chwalebna, to tych 71% nie odkupimy, choćby nawet każde z nas zrezygnowało z plastikowych słomek, chodziło na piechotę do sądu i drukowało pozwy w trybie eko. Tak samo, za obywatelskie emerytury i szeroką refundację zabiegów medycznych nie zapłacimy pieniędzmi z Funduszu Kościelnego i oszczędnościami z tytułu cyfryzacji kilku urzędów. Niemówienie o kosztach to de facto przerzucanie ich na osoby, które mają w ogólnym rozrachunku najmniejszą decyzyjność. I nie jest to ani na jotę chwalebne.
Pojęli to już niektórzy nasi krewni zza oceanu. ONZ ostrzegła nas o tym, że zegar tyka – pozostało nam ledwie dwanaście lat na powstrzymanie katastrofy klimatycznej. W ramach pięknej narracyjnie analogii, osiem dekad po Franklinie Delano Roosevelcie, w USA zaczęto mówić o Zielonym Nowym Ładzie – spadkobiercy New Deal. Zielony Nowy Ład obiecuje rozwiązania, ale nie milczy w kwestii kosztów i cen. Oczywiście, głośnej mniejszości się on nie podoba, ale, na dobre czy złe, nie ma już odwrotu od dyskusji o globalnych problemach. Historia ponownie się powtarza – najpierw jako tragedia, potem jako film katastroficzny.
Dwanaście lat. To bardzo mało czasu, ale my nie mamy nawet dwunastu lat, żeby czekać na kolejną odwilż w polityce i aby wreszcie sprawiedliwie podzielić się kosztami. Mamy cztery, a zegar startuje tej jesieni.
Wykorzystajmy ten czas rozważnie.