Hanza, potężny związek gospodarczy miast północnej Europy, powstała w roku 1241. Jej ostatni zjazd – w którym uczestniczyło już tylko sześć miast, w tym Gdańsk – odbył się w roku 1669, choć oficjalnie nie rozwiązano jej nigdy. 400-letnia działalność Hanzy wpłynęła jednak nie tylko na gospodarkę miast, które do niej należały, ale i na ich populację. Hanza była drogą sprowadzającą do Polski imigrantów z Niemiec i Niderlandów. Gdańsk, Toruń i Elbląg oraz mniejsze miasta pobrzeża były w Polsce największymi ośrodkami niemieckiej imigracji, często stopniowo się polonizującej. A później gdzie byli przybysze z Niemiec, tam rozchodziła się reformacja.
Takim właśnie miastem, ze znaczną liczbą protestantów i mieszkańców pochodzenia niemieckiego, był potężny Toruń. Najsłynniejszy jego obywatel, Mikołaj Kopernik, też był potomkiem przybyszy ze środkowego Śląska, synem kupca handlującego w ramach Hanzy. Już od 1557 r. Toruń miał oficjalny status miasta luterańskiego w katolickiej Rzeczypospolitej. To w Toruniu pochowano w 1636 r. (dopiero jedenaście lat po śmierci!) Annę Wazównę, siostrę króla Zygmunta, która była protestantką, więc wawelska katedra i katolickie cmentarze były dla niej zamknięte papieskim zakazem. W roku 1645, w czasie, gdy szalała wojna trzydziestoletnia – będąca przecież wojną religijną – odbył się tu jedyny w tych czasach zjazd katolików, luteran i kalwinów (arian zaproszono, ale nie wpuszczono), nazwany colloquium charitativum. Różnowiercy nie dogadali się oczywiście, ale światełko nadziei było. Król Władysław IV chciał kontynuować spotkania, ale zabrała go śmierć.
I właśnie w Toruniu, w 1724 roku miały miejsce wydarzenia, które pokazały, jak straszne skutki wywołuje nietolerancja. Był środek lata, 16 lipca, święto Matki Boskiej Szkaplerznej. Wokół kościoła i cmentarza św. Jakuba w centrum miasta szła katolicka procesja. Przyglądali się jej kilkunastoletni ewangelicy, uczniowie Gimnazjum Akademickiego, znanej powszechnie toruńskiej szkoły protestanckiej. Zwrócił na nich uwagę rówieśnik – katolik, uczeń Kolegium Jezuickiego Stanisław Lisiecki. Podbiegł do protestanckich rówieśników: – Zdejmijcie czapki, klęknijcie! Oto Najświętszy Sakrament! Zaczął ich szarpać, zrywać im czapki, zmuszać do klękania. Ewangelicy, dla których święty był tylko Bóg, a nie hostia, odpychali natręta, padło kilka uderzeń. Lisiecki był sam. Dał spokój.
Gdy jednak po południu katolicy wychodzili z kościoła po procesji, Lisiecki nie był już sam, byli z nim koledzy. Pobożny młodzian wezwał ich do dania nauczki heretykom. Doszło do bójki między nastolatkami. Mieszczanin Dawid Heyder próbował uspokoić zacietrzewionych młodzieńców, aż w końcu wezwał miejską milicję. Przybyli strażnicy, powstrzymali bójkę i zaczęli ustalać, co się stało. Od razu jasne było, że bójkę sprowokował Stanisław Lisiecki. Zaalarmowany pierwszy burmistrz Torunia Johann Gottfried Rösner kazał awanturnika zatrzymać w areszcie.
Czupurny uczeń jezuitów przesiedział noc w celi, a następnego dnia rano przybiegli tłumem jego koledzy z kolegium. Zażądali zwolnienia Lisieckiego. Od burmistrza odbili się jak od ściany. Napatoczył się przypadkiem Dawid Heyder. Dzielni młodzieńcy z szablami rzucili się na donosiciela-heretyka. Znowu ktoś zawołał milicję miejską. Okazało się, że młodzi katolicy nie tylko pobrzękiwali szabelkami, ale kogoś jeszcze zranili, więc milicja aresztowała kolejnego awanturnika. Rozwścieczeni pozostali wpadli na genialny pomysł: wezmą zakładnika.
Wieczorem udało im się spotkać na ulicy niejakiego Jana Jakuba Nagórnego, ucznia Gimnazjum Akademickiego, a więc protestanta. Porwali go i siłą zaciągnęli do budynku Kolegium Jezuickiego. Zrobili to w fatalnym momencie, bo burmistrz Rösner właśnie kazał wypuścić Lisieckiego, uznając, że jeden dzień w areszcie wystarczająco ostudził gorącą głowę. Ale gdy wzięto zakładnika, cofnął decyzję i Lisiecki pozostał w areszcie. Tymczasem wiadomości rozchodziły się po mieście. Pod Kolegium Jezuickim zgromadził się tłum żądający uwolnienia zakładnika. Jezuiccy uczniowie z kolei z rektorem Kazimierzem Czyżewskim poszli domagać się zwolnienia Lisieckiego.
Studenci, ewangelicy i katolicy, zaczęli toczyć regularną bitwę. Burmistrz Rösner posłał więc pod Kolegium Jezuickie milicję i straż miejską. Kazał zamknąć bramy miejskie, aby mieszkający w okolicy katolicy nie przybiegli do miasta w roli posiłków. Nie udało się otoczyć położonego w centrum miasta Kolegium, bójki trwały w całej dzielnicy. Straż miejska zgromadziła się z jednej strony kolegium i katedry, milicja z drugiej. W końcu dowódca milicji kazał strzelać w powietrze na postrach. Pomogło.
W charakterze negocjatora poszedł do jezuitów Jan Wedemeyer, sekretarz Rady Miasta. Zażądał wypuszczenia zakładnika. Pobożni bracia nie po to jednak go więzili, aby wypuścić. Zażądali w zamian uwolnienia Lisieckiego. Burmistrz Rösner uległ i Lisiecki został zwolniony. Wówczas zakonnicy wypuścili również zakładnika, który wraz z Wedemeyerem wrócił do miasta. Wydawało się, że to koniec sprawy. Ale ktoś puścił plotkę: jezuici trzymają jeszcze jednego ewangelika! I tłum protestantów zaatakował budynek. W drzazgi poszły drzwi, meble, rozbijano piece, atakujący zniszczyli bibliotekę, pobili kilku zakonników. Sprofanowali ołtarz w szkolnej kaplicy, spalili księgi i wizerunki świętych. A drugiego zakładnika oczywiście nie było.
Do boju ruszyli żołnierze Gwardii Koronnej. Zaczęli wyrzucać protestantów z budynku kolegium. Ci jednak nadal szukali zakładnika. Dowódca gwardii kapitan Wetter ściągnął burmistrza Rösnera. Ten osobiście przeszedł przez zdemolowany budynek i oświadczył: nie ma tu już żadnego zakładnika! Dopiero jemu tłum uwierzył i zbiegowisko się rozeszło.
Coś trzeba było zrobić ze sprawą. Dokonano poważnych zniszczeń i profanacji. Jednak złożona głównie z ewangelików rada nie miała ochoty na proces. Zamieszki sprowokowali przecież katolicy. Nadto renomowane Gimnazjum Akademickie luteran i usiłujące mu bezskutecznie dorównać Kolegium Jezuickie katolików od dawna rywalizowały, a uczniowie nieraz się już bili. Rada podjęła czynności przygotowawcze do rozprawy, ale nie spieszyła się. Nie chciała procesu. Rzeczpospolita w sprawy miejskie nie ingerowała i rada spodziewała się, że podobnie będzie teraz. Od krwawego stłumienia rewolucji luteranów w bratnim Gdańsku minęło już 200 lat. Reformacja okrzepła i miasta funkcjonowały w spokoju, zachowując swoją samorządność w zamian za sowite podatki.
Jednak jezuici dęli w surmy bojowe i głosili, gdzie się dało, jakich profanacji dokonali luteranie. Trwała kampania wyborcza do sejmu, na sejmikach zbierała się szlachta, w zdecydowanej większości katolicka. Podejmowano więc uchwały żądające ukarania sprawców napaści i zbezczeszczenia, zbrodni przeciwko wierze.
Królem Polski był August II Mocny, cynik bez zasad moralnych. Sam urodził się jako ewangelik, Warszawa była dla niego warta mszy i dla korony przeszedł na katolicyzm. Religia nie znaczyła dla niego osobiście nic. Dostrzegł jednak okazję, by pozyskać sobie masy szlacheckie i grać obrońcę wiary. Wysłał więc do Torunia wzmocnione siły Gwardii Koronnej, a dowodzącemu nią Francuzowi, majorowi Jacquesowi d’Argelles kazał nie tylko odwołać toruńskiego dowódcę, kapitana Wattera, ale nawet zatrzymać go pod kluczem za nie dość aktywną obronę świętości. Sprawę kazał zaś rozpoznać sądowi asesorskiemu w Warszawie, skoro toruński sąd nie robił nic…
11 sierpnia – czyli bardzo szybko – miało dojść do rozprawy, ale relacje świadków były na tyle rozbieżne, że sąd postanowił powołać komisję śledczą; wtedy powoływały je sądy, a nie sejm. Komisję powołano sporą, 20 członków. Kandydatów proponować mieli jezuici i toruńska rada. Rada jednak wciąż grała na zwłokę, licząc na rozmycie się sprawy. W efekcie do komisji powołano wyłącznie pobożnych katolików zaproponowanych przez jezuitów. Wojewodowie, kilku kasztelanów, biskupi, różni ważni funkcjonariusze dworu królewskiego. Przewodniczącym został Krzysztof Szembek, biskup kujawski, przyszły prymas. Właściwy z punktu widzenia jezuitów wynik śledztwa był więc przesądzony.
Komisja wjechała do Torunia z liczną asystą wojska: koronnego oraz prywatnego, które przywiódł podkomorzy Jerzy Dominik Lubomirski (syn słynnego przywódcy rokoszu), wychowanek jezuitów, mający osobiście na pieńku z Toruniem. Wojska wycofano po jakimś czasie, bo w mieście był spokój, a nie było jak utrzymywać takich sił. Śledztwo trwało od połowy września przez miesiąc. Sprowadzało się do przesłuchiwania świadków. 13 października ogłoszono jego wynik. 67 osób zostało postawionych w stan oskarżenia pod zarzutem napadu na Kolegium Jezuickie, zniszczenia jego mienia i zbezczeszczenia świętości. Polecono natychmiast wszystkich aresztować. Rada Torunia odwołała się do sądu asesorskiego, podnosząc, że komisja nie przesłuchała świadków proponowanych przez radę. Ponoć zgłoszono ich jednak po terminie.
Rada nie miała wątpliwości, że na bezstronność tej komisji liczyć nie może. Przebudziła się i złożyła protest w sądzie, podnosząc, że jezuici naciskają na świadków, sami piszą ich zeznania, a komisja jest stronnicza. Znawcy prawa ostrzegali jednak, aby takimi argumentami nie grać, bo władza obraża się, gdy ktoś jej cokolwiek zarzuca i bywa wtedy mściwa. Rajcy nie posłuchali. Protest istotnie wywołał tylko święte oburzenie komisji i sądu na heretyków, którzy śmią podważać bezstronność tak zacnych person.
Sprawa stanęła na sejmie, który rozpoczął się w Warszawie 2 października. Posłowie żądali surowego ukarania winnych, wprowadzenia w Toruniu równouprawnienia katolików, odebrania ewangelikom kościoła mariackiego i oddania go zakonowi bernardynów. Sejm wyjątkowo nie został zerwany, zakończył się 13 listopada i podjęto decyzje: sprawę osądzi sąd asesorski poszerzony o nadzwyczajnych asesorów wybranych przez posłów. Hetmani mają wysłać do Torunia wojska koronne i dopilnować wykonania wyroku.
Sąd jeszcze w czasie obrad sejmu zaczął orzekać. Toruńska rada nadal nie rozgrywała sprawy właściwie. Wysłano trzech pomniejszych rangą deputatów, słabo zorientowanych w prawie. Ci doszli do wniosku, że wyżsi rangą rajcy po prostu boją się przyjechać do Warszawy, bo wiedzą, co się święci. Posłano jeszcze dodatkowo rajcę, ale żaden z torunian nie wiedział, jak się zachować przed sądem. Tymczasem jezuiccy oskarżyciele żądali kary śmierci dla wszystkich 67 oskarżonych, a także dla członków Rady Miasta za niepodjęcie odpowiednich działań. Sądowi przewodniczył Jan Szembek, kanclerz wielki, brat przewodniczącego komisji. Postać nieciekawa, karierowicz wysługujący się carowi Piotrowi I, za to bardzo uległy wobec kościoła. Stronniczość gwarantowana.
No i zapadł wyrok. 16 listopada. 14 osób skazano na karę śmierci, wśród nich pierwszego burmistrza Torunia Johanna Gottfrieda Rösnera oraz innego z burmistrzów, Jakuba Zernekego. 40 osób skazano na kary więzienia (niezbyt długie, do półtora roku, ale taki czas w ówczesnych więzieniach wykończyć mógł każdego), a kilku na wysokie grzywny. Na banicję skazano dwóch protestanckich pastorów. Na luteranów w mieście nałożono horrendalny jednorazowy podatek na rzecz jezuitów jako odszkodowanie. Odebrano luteranom nie tylko kościół mariacki, ale i dawny klasztor franciszkanów, w którym siedzibę miało Gimnazjum Akademickie. Szkołę nakazano usunąć poza mury miasta. Ponadto połowa członków władz miejskich od tej chwili miała być wybierana spośród katolików.
Toruńscy delegaci dostali przeciek, jaki będzie wyrok i na wszelki wypadek uciekli z Warszawy. Dwa dni później treść wyroku dotarła do Torunia i skazany na śmierć Jakub Zerneke osobiście ogłosił ją na ratuszu. Wybuchło przerażenie. Wyrok oznaczał koniec samorządności miasta, wprowadzał centralizm, pomijając już drakońskie kary. Radnym zarzucano, że nie bronili dostatecznie interesów miasta i było to prawdą. Napisali suplikę do króla o łaskę. Ale błagali też o ratunek współwyznawców z krajów ościennych. W pobliskich Prusach Wschodnich, które już nie pozostawały pod polską zwierzchnością, zaczęto snuć plany ataku i zajęcia Torunia w obronie protestanckich mieszczan. Wojna wisiała na włosku.
August II Mocny nie po to postawił na brutalne rozwiązanie sprawy toruńskiej, by teraz kogokolwiek ułaskawiać. Chciał popisać się przed szlachtą, pokazać, że wyegzekwuje wyrok. Zlecił to Jerzemu Lubomirskiemu. Rösner i Zerneke byli na tyle naiwni, że licząc na ułaskawienie zostali w mieście. 19 listopada zamknięto ich w areszcie domowym.
Zjechały wojska koronne. 5 grudnia oficjalnie odczytano wyrok, a 7 grudnia na toruńskim rynku przystąpiono do rzezi, krew popłynęła po bruku. Przed ratuszem ścięto dziesięć osób, jako pierwszego burmistrza Rösnera – łaskawie nie w obecności tłumu. Potem już była jatka: kat machał toporem, odrąbywał najpierw ręce, potem głowy, ponoć w jednym przypadku pokazał zgromadzonemu tłumowi nawet wyrwane luterańskie serce. Nie wykonano wyroku wobec Jakuba Zernekego, który był w Toruniu postacią niezwykle szanowaną (m.in. był autorem kroniki miasta) i nawet jezuici się za nim wstawili. Wojewoda chełmiński Jakub Rybiński, też członek komisji śledczej, wysłał apel o jego ułaskawienie i prośba została wysłuchana. W inny sposób ocalił życie Dawid Heyder: „dobrowolnie” przeszedł na katolicyzm. Dwóch skazanych zdołało uciec. Katolicy przejęli natychmiast i wyświęcili kościoły. Jezuici zrezygnowali za to z części odszkodowania, które zrujnowałoby miasto. 18 grudnia komisja śledcza sama się rozwiązała, jej zadanie zostało wykonane.
Krwawe rozprawienie się z luteranami w Toruniu miało pokazać siłę króla i jego wierność katolicyzmowi, wzbudzić sympatię szlachty. Okazało się klęską Polski. Szlachta szybko zapomniała o Toruniu, mieszczanie, „gorszy sort” jej nie obchodzili. Polska spotkała się zaś z bardzo ostrymi reakcjami potęg europejskich na krwawy sąd toruński – pod taką nazwą historię opisano w Europie. Protestanckie Prusy, Holandia, Dania i Szwecja, anglikańska Wielka Brytania, a nawet prawosławna Rosja ostro wystąpiły przeciwko okrutnemu, niesprawiedliwemu wyrokowi oraz gnębieniu luteranów. Posypały się protesty dyplomatyczne, brytyjski poseł Edward Finch przybył do Augusta II z remonstracją o zmianę wyroku. Nic nie wskórał, czasy tolerancji w Polsce minęły. Prusy i Wielka Brytania rozważały wysłanie w obronie protestantów wojska do Polski. Przed interwencją uratowało Polskę wsparcie arcykatolickich Austrii i Hiszpanii.
Rada Torunia przestała reprezentować mieszkańców: katolicy zajęli w niej połowę miejsc, choć stanowili tylko nieliczną część populacji. Protestanci założyli więc Radę Ewangelicką, własny organ. Najpierw sami organizowali sobie życie poprzez jej decyzje, a stopniowo przejęła ona faktyczną władzę w mieście. Nie udało się Torunia rozlaną krwią przerobić na miasto katolickie. Przetrwało Gimnazjum Akademickie i istniało jeszcze wiele lat; Kolegium Jezuickie zostało zlikwidowane po rozbiorach, po zajęciu Torunia przez Prusy.
W Europie wielokrotnie przywoływano krwawy sąd toruński jako dowód polskiego bezprawia. Ponad sto lat później Otton von Bismarck wskazywał na toruńską jatkę jako dowód, że Polacy nie mogą sami się rządzić, bo są nietolerancyjni i okrutni, a kościół w Polsce taki sam. Niesprawiedliwości, a zwłaszcza brutalne wykorzystywanie sądu do celów politycznych pamięta się w Europie. Warto o tym wiedzieć zwłaszcza dziś.