„Wietnamczycy sadzą ryż, Kambodżanie patrzą, jak rośnie, a Laotańczycy go słuchają – tak mawiali o swoich koloniach w Indochinach Francuzi”.
Laos
Coś w tym jest, bo zwiedzając te wszystkie kraje, w których była lub jest jeszcze dominacja komunizmu – Laos pozostał biednym, ale wiernym zasadom buddyzmu, prawie zupełnie nieznanym turystom krajem.
Laos jest krajem niewiele mniejszym od Polski, ale niemalże cała jego powierzchnia to góry i lasy. Granicę z Tajlandią przekraczaliśmy pieszo trekkingiem górskim całodniowym (dokładnie od świtu do nocy) – trasa nie jest trudna dla wprawionego turysty, ale niewątpliwie bardzo wymagająca wysiłku.
Tuż przed dotarciem do wioski laotańskiej w górach jeden z naszych przyjaciół miał solidny upadek ze ścieżki górskiej i chociaż nieźle podrapany i potłuczony, to szczęśliwie zatrzymał się na rosnących na zboczu drzewach. W wiosce przy ognisku leczyliśmy jego i siebie w różny sposób mocnym alkoholem (elektryczności tam nie ma); zaś rano wychodząc ze świetlicy, gdzie spaliśmy na matach, stwierdziliśmy, że w nocy mieliśmy towarzystwo prześlicznych czarnych świnek.
To kompletne odludzie, dróg żadnych nie ma, a przecież mieliśmy za zadanie dotrzeć do starej stolicy Laosu – Luang Prabang.
Przewodnik wszakże wiedział, jak nas dostarczyć – po kolejnym kilkugodzinnym marszu dotarliśmy do jednego z dopływów Mekongu – gdzie w naszej obecności zbudowano nam trzy tratwy z bambusów i na nich to w pozycji stojącej dotarliśmy do miejsca, gdzie czekali karnakowie ze swoimi słoniami.
Laos zwany też był kiedyś „krajem miliona słoni”; ich już po bombardowaniach Amerykanów w ub. wieku tak dużo nie ma…, ale dla nas podwody starczyło; znów 2 godziny na słoniach, które dzielnie przeprawiały się przez rzeki i dżunglę, aż do takiej cywilizacji, gdzie jeepy już mogły dojechać.
Luang Prabang
Pocztówki z tej starej stolicy Laosu nie kłamią – to olśniewający zabytek nieznanego nam świata. Na małym półwyspie okolonym Mekongiem i jego dopływem Nam On znajdziemy się w mieście, które niewiele zmieniło się od kilkuset lat. Jego wyciszeni i łagodni mieszkańcy zdają się być pogrążeni w nieustannej medytacji.
Obejrzeć trzeba pałac królewski, szereg stup na wzgórzach, a szczególnie słynną Wat Xieng Thong z mozaiką drzewa życia i urnami królewskimi.
Byliśmy tam 10 lat temu, ale nie sądzę, by cokolwiek się w Laosie zmieniło – to kraj nadal biedny; bez dostępu do morza; niezbyt ludny i jeszcze nie odkryty przez turystykę.
Zaskoczyły nas ceny zarówno towarów, jak i usług; za półgodzinny masaż stóp z dodatkiem dobrego soku pomarańczowego płaci się 1-2$; szampana, którego przy okazji imienin jednego z nas kupiliśmy za kilka dolarów, był bez gazu – chyba z czasów protektoratu francuskiego; kolacja nad Mekongiem przy świecach dla 7-miu osób z alkoholem nie przekroczyła kilkudziesięciu dolarów – to naprawdę szokuje.
W starym mieście jest targ, gdzie nieliczni i bardzo wytrawni turyści się spotykają (można kupić np. żmijówkę ze żmiją w środku) – spotykamy dwoje Polaków, o których pisałem już przy Kambodży.
Rano, i to wcześnie, trzeba wyjść do miasta, bowiem mnisi buddyjscy i to młodzi chłopcy, najpierw 10 minut walą w bębny, a potem idą z pustymi miskami po ryż, który im wrzucają mieszkańcy – idzie ich kilkuset. Przy okazji tego wspomnieć trzeba, że każdy mężczyzna musi w Laosie przejść nowicjat trwający czasem tylko kilka tygodni w klasztorze buddyjskim.
I jak tu się dziwić, że we fladze narodowej komunistycznego państwa sierp i młot zamieniono na wizerunek świątyni buddyjskiej. Laotańczycy są bardzo pobożni, ale buddyzm łączą z wierzeniami okultystyczni (np. wręczana na nadgarstek wiernym przez mnichów biała nitka) – też ją otrzymaliśmy.
W Luang Prabang trzeba spędzić przynajmniej trzy dni, bo nieodzowna jest wyprawa Mekongiem do jaskiń – będących miejscami kultu buddyjskiego. Mekong, to jak już pisałem, jedna z największych rzek świata – przez Laos płynie aż 1800 km i jest graniczną z Wietnamem i Tajlandią.
Wientian
Z Luang Prabang górami i lasami jedziemy do Wientianu; po drodze czekają nas atrakcje. Równina dzbanów – to taka laotańska sprzed 2 tys. lat Stonehenge – wysokie na ponad 2 metry i ważące co najmniej tonę, są w ilości tysięcy sztuk – niektóre z piaskowca, inne z granitu; nikt dotąd nie wie, czemu naprawdę służyły. Spływ kajakowy rzeką Nam Ngun – mam złotą odznakę turystyki kajakowej, ale na pierwszej niewielkiej katarakcie wywróciliśmy się – zgubiłem tylko okulary słoneczne, bo sprzęt fotograficzny na szczęście był w plecaku pływającym i wodoszczelnym. Kilka godzin płyniemy w kompletnej ciszy i głuszy, widząc co jakiś czas jedynie pojące się krowy, bądź kobiety zbierające z rzeki jadalne wodorosty. I tu nagle w takiej ciszy – Robbie Williams – płyniemy dalej, a zwariowani nastolatkowie z USA z butelkami piwa kołyszą się na dętkach i to przy takiej i to głośnej muzyce – to też było zaskoczenie.
Docieramy jeepem do Wientian – stolica Laosu to trochę większa wioska (2 razy mniej mieszkańców niż Szczecin). Zwiedzamy grotę Than Jang i Stupę królewską, chyba niemalże całą ze złota o unikatowej dwupoziomowej konstrukcji. Są jeszcze inne świątynie, ale szczególnie polecam Wat Sisaket z dwoma tysiącami srebrnych bądź porcelanowych posążków Buddy.
Z nowych zabytków to łuk triumfalny, będący Pomnikiem Zwycięstwa z 1969 roku, bardziej przypominający ten z dzielnicy Defense w Paryżu niż placu Charles de Gaulle; z góry piękny widok na miasto – całe w zieleni.
Laos to kwiat lotosu – wszędzie obecny, a Laotańczycy zwani są także zjadaczami lotosu – bo kwiaty są rzeczywiście jadalne. Takiego spokoju i ciszy (za wyjątkiem tej amerykańskiej młodzieży) w świecie nie widziałem.
Liban
Mały to kraj o powierzchni połowy zaledwie województwa zachodniopomorskiego, ale przecież to kolebka transportu morskiego, handlu, a przed wszystkim pieniądza, który wymyślili Fenicjanie.
Mimo tych wszystkich zalet, które Fenicjanom zawdzięczamy – państwowości własnej nigdy nie stworzyli – zawsze komuś podlegali: a to byli częścią wielkiej Syrii, potem cząstką imperium Aleksandra Macedońskiego, Cesarstwa Rzymskiego, Arabom z Damaszku, Ottomanom z Turcji. Państwowość Liban uzyskał z rąk Francuzów dopiero pod koniec II Wojny Światowej.
Podczas drugiej wycieczki do Syrii i Jordanii zaproszeni zostaliśmy do polskiego attaché wojskowego w Damaszku, gdzie z nim i jego żoną zwiedzaliśmy to w Syrii, czego nie widzieliśmy za pierwszym razem.
Przez dwa wieczory namawiałem naszego gospodarza na wycieczkę do Libanu; argumentem było to, iż trzeci raz do Damaszku pewnie nie przyjadę, a Bejrut chciałbym zobaczyć. Mój przyjaciel bronił się przed tym zwariowanym pomysłem – opowiadając jak to zaledwie kilka tygodni temu porwano całą wycieczkę Łotyszy w dolinie Bekaa, ale w końcu pojechaliśmy.
Z Damaszku do Bejrutu to zaledwie niecałe 200 km, ale właśnie przez osławioną dolinę Bekaa – tam zresztą ma swoje bazy Hezbollah.
Kraj to niewielki, ale ludny. Sam Bejrut ma ponad 2 mln mieszkańców. Trudno uwierzyć, że Bejrut przez wszystkich był niszczony i to począwszy od Aleksandra Macedońskiego, aż do wojny domowej w XX wieku i okupacji części kraju przez Izrael (włącznie z Bejrutem) oraz przez Syrię – a mimo to nadal nazywany jest Paryżem wschodu i jego bankierem.
W niczym Bejrut nie przypomina metropolii świata arabskiego. Bejrut jest nowoczesny, urokliwy, zabytków wiele nie ma, ale konfigurację terenu nieprawdopodobną. Wybrzeże jest klifowe, uliczki biegną podobnie jak w San Francisco; a poza Corniche (czyli bulwarem nadmorskim), nic nie jest w poziomie.
Zobaczyć trzeba Plac Męczenników; czczą oni powieszonych tam przez Turków w czasie I Wojny Światowej patriotów miejscowych; wzgórza z zielenią i tymi uliczkami, z której po stronie północnej Bejrutu zawsze widać morze oraz właśnie Corniche. Tam też są wystające z wody 2 skały zwane Gołębimi, gdzie po prostu trzeba sobie zrobić zdjęcia.
W drodze powrotnej z Bejrutu warto zobaczyć Baalbek i ruiny największej w imperium rzymskim świątyni Jowisza, ale i też otomański zamek wraz z murami obronnymi, którego krzyżowcom przez blisko 200 lat zdobyć się nie udało.
Litwa
Na Litwę pojechaliśmy w dużej grupie po kilkudniowym pobycie u przyjaciela w Białowieży w jego hotelu. Zaprosił nas do Trok, a później Wilna, marszałek Sejmasu litewskiego Narkiewicz – czystej krwi Polak i olbrzymi polski patriota; gościłem go zresztą później w domu, a także był z nami na dużej imprezie w słynnym „Cafe Jerzy” w Szczecinie.
Już w pierwszy wieczór w Trokach przepłynęliśmy stateczkiem wzdłuż całego jeziora Galve, oglądając tam pałac Tyszkiewiczów, a wieczorem była kolacja połączona z „banią” – można by rzec, że zasada jest taka – siedzimy kilka minut w saunie, gdzie jest bardzo gorąco, chłodzimy się w jeziorze, a następnie 100 g dobrej litewskiej wódeczki… i tak było kilka kolejek… szczęście, że gospodarz miał kierowców, którzy nas na nocleg odwieźli.
Troki
To niewielkie (około 6000 mieszkańców) miasteczko leży zaledwie kilkanaście kilometrów od Wilna, ale przegapić go naprawdę nie wolno. Troki są starsze od Wilna, a pierwszy władca Litwy Giedymin tam właśnie miał stolicę. Na wyspie znajduje się zamek, gdzie rezydował też brat stryjeczny Jagiełły – Wielki Książę Witold.
Ciekawostką aktualną do dzisiaj jest to, iż trafili do Trok, nie wiadomo skąd, (gdzieś z Azji) Karaimowie, którzy wyznawali judaizm i to z nich Witold stworzył swoją straż przyboczną. Mieszkają tam oni do dzisiaj, a do restauracji Karaimów zaproszeni zostaliśmy też przez marszałka Sejmasu litewskiego, który zresztą w Trokach mieszkał.
Po zakończeniu kolacji polski ksiądz opiekujący się katedrą w Trokach przypomniał nam, że powinniśmy rano w następny dzień zobaczyć „farę” i być na mszy. Kiedy powiedzieliśmy mu, że do Szczecina jest daleko i wyjeżdżamy wcześnie rano otworzył kościół NNMP, zapalił wszystkie światła, włączając dzwony, a córka marszałka dała nam wykład z historii Litwy. Widzieliśmy też obraz Matki Boskiej Trockiej – jest równie śliczny jak ten w Częstochowie, a przede wszystkim był pierwszym. Musieli się mieszkańcy Trok lekko zdziwić, gdy w nocy, bo było to około północy, katedra tak ożyła.
Wilno
Wilno zwiedzamy od rzeki Wilia w kierunku południowym.
Zacząć można od Baszty Giedymina (twórca XIV -wiecznej Litwy), a panoramę miasta ujrzymy z Góry Trzykrzyskiej. Kościoły są z reguły barokowe, bo przecież w czasach gotyku Litwa jeszcze chrześcijańska nie była; koniecznie trzeba obejrzeć kościół św. Piotra i Pawła, ufundowany przez hetmana Michała Paca, a także plac katedralny z Bazyliką oraz Pałac Prezydencki tuż obok.
Po drodze, aż do cmentarza na Rossie, zobaczymy wiele ciekawych pałaców i kościołów, przypominających nam, iż Wilno było „zapasową” stolicą Polski – jeden przecież stale tam przebywał (Zygmunt August). Przy zaułku Bernardyńskim stoi jeszcze dom, w którym Adam Mickiewicz mieszkał – pisał on zresztą „Litwo, ojczyzno moja..,.”, choć był przecież całe życie patriotą polskim.
Z Litwy mam też zabawne wspomnienie, choć było to w Niemczech. Byliśmy na intronizacji następcy cesarza austriackiego (na uchodźctwie) – zaproszonych do ratusza było wielu wybitnych polityków z całej Europy, a w czasie rautu, stojąc w kolejce po golonkę i kapustę, zagadnąłem po angielsku prezydenta Landsbergisa, czy pozwoli zrobić sobie z nim zdjęcie. On zaś zapytał, dlaczego nie mówię po polsku (mówił doskonale) i tak z pół godziny sobie z nim rozmawialiśmy, taktownie nie wspominaliśmy o gen. Żeligowskim.
Luxemburg
Niewielki kraj, położony między Francją, Belgią a Niemcami, to tylko połowa województwa zachodniopomorskiego z populacją wielkości Szczecina.
Może nie warto byłoby pisać o Luxemburgu, gdyby nie to, iż tam, gdzie piszę o podróżach, stoi „piękna pani” z brązu i chyba by się na mnie pogniewała, bo ona stamtąd pochodzi.
Kraj pagórkowaty, bo to przecież Ardeny i z winnicami na wschodzie… i właściwie taki senny. Nic bardziej mylącego – to kraj, gdzie „buldogi walczą pod dywanem” – to światowe centrum operacji finansowych.
Przy okazji związków z Polską – to tam trafiły pieniądze ze sprzedaży przez Czartoryskich „Damy z łasiczką”, a jeden z nowych aktualnych senatorów – który tak dużo mówi o moralności, pieniądze ze sprzedaży akcji „Skoków” też tam wyprowadził.
Luxemburg jako samodzielne Wielkie Księstwo funkcjonuje dopiero od Kongresu Wiedeńskiego, czyli nieco ponad 200 lat; jest to wszakże przy przyjęciu PKB na 1-go mieszkańca najbogatszy kraj świata (Brunei może się schować).
Wycieczkę mamy na jeden dzień w drodze do Belgii, a od strony wschodniej koniecznie trzeba zajrzeć do niemieckiego Bittburga (tak, to te słynne piwo, ale opiszę go przy okazji Niemiec).
W stolicy tego sielskiego kraju dotrzeć trzeba do placu Guillaume, gdzie są świetne restauracje i mnóstwo zabytków starego miasta z XV-XVII wieku. Tamże właśnie są też butiki i antykwariaty i stamtąd pani z brązu przyjechała do Szczecina.
W dalszej drodze do Belgii zwiedzić można kilka przepięknych zamków, położonych na pagórkach i w lasach dębowych.
Skoro już pisałem o Luxemburgu, to wspomnę też o Lichtensteinie – to księstwo z kolei jest mniejsze od Szczecina, a ilość mieszkańców jest dziesięciokrotnie jeszcze mniejsza.
Lichtenstein
Warto raz jadąc do Włoch zboczyć z autostrady i zobaczyć ten kraj.
Obok jeziora Bodeńskiego zmierzamy do włoskiego Como, (które koniecznie trzeba zobaczyć), ale uważać trzeba, bo może się zdarzyć, iż przegapiliśmy Liechtenstein. Jeśli zobaczymy tabliczkę z nazwą Vaduz (stolica kraju,) to znaczy, że zaraz wyjedziemy z Liechtensteinu, a szkoda, bo pałac książęcy w Vaduz warto obejrzeć, podobnie jak średniowieczny zamek w Balzers.
Liechtenstein ma ścisłą unię ze Szwajcarią, granic nie ma; waluta ta sama, ale znaczna część dochodu narodowego to emisja i sprzedaż oryginalnych znaczków pocztowych.
Długość tego kraju, który pokonujemy drogą nad Renem, to tylko 50 km, ale widoki wspaniałe – z prawej strony Ren, a z lewej w zasięgu wzroku wschodnie Alpy z mnóstwem szczytów powyżej 2500 m. Zwiedzanie Liechtensteinu zajmie nam tylko kilka godzin, a zatem na wieczór dotrzemy do Como, gdzie radzę się zatrzymać na noc na zachodnim brzegu jeziora.