Czy pamiętacie Państwo pobyt naszego premiera Donalda Tuska w Peru, gdy odziany był w tę wełnianą czapkę – żartobliwie złośliwi nazwali go „Słońce Peru”? Chociaż mogło to wyglądać dość infantylnie, to przecież kraj ten właśnie onegdaj był religią boga-słońca, zaś odmiennie od wielu innych krajów Południowej Ameryki, zachował zwyczaje, kulturę i tradycję Indian. Z Afryki niewolników tu nie ściągano zbyt dużo, bo klimat trudny i ziemię umieli uprawiać wyłącznie tutejsi.
Peru
W 1532 roku konkwistador F. Pizarro po podbiciu przez Hiszpanów Azteków w Meksyku spodziewał się znaleźć jeszcze kraj bogatszy. Nie pomylił się, Peru było dla niego właśnie tym Eldorado, gdzie wszystko było ze złota, a oprócz tego żywności w bród.
Przylecieliśmy w 2007 roku do Limy przez Buenos Aires, zwiedzając uprzednio okolice Rio de Janeiro. Z góry trzeba się nastawić na to, iż Peru nie da się zobaczyć w kilka dni – to muszą być przynajmniej 2 tygodnie, ale wierzcie mi, że będziecie zachwyceni.
Co my przeciętnie wiemy o Peru – stamtąd pochodzą ziemniaki i byli jacyś Inkowie, którzy mieli dużo złota. Dopiero w XX wieku odkryto „przedostatnią” stolicę Inków w Machu Picchu i Vikamba (ostatnie schronienie i być może skarb Inków jeszcze na nas gdzieś czeka), a także wielu badaczy odkryło preinkaskie cywilizacje.
Kraj to jest olbrzymi (1,25 mln km2), odległości znaczne, a zobaczyć trzeba zarówno wybrzeże Pacyfiku, Andy, jak i dżunglę w dorzeczu Amazonki i jej dopływów.
Lima
Miasto założone przez Pizarro tuż po konkwiście w 1535 roku ma dzisiaj ponad 8 mln mieszkańców – zwiedzamy tylko część kolonialną, a w powrotnej drodze, po zakończeniu podróży, zobaczymy nową Limę, czyli Miraflores.
Lima jest wyjątkowym, nawodnionym przez górskie rzeki miastem, choć całe wybrzeże Pacyfiku w Peru to skalista i sucha pustynia. To też zadecydowało o wyborze jej na stolicę prowincji hiszpańskiej. Być może Pizarro bał się założyć stolicę w Andach, bo mimo łatwego zwycięstwa nad Inkami, spodziewał się rebelii – a tu jednak miały postój jego okręty.
Lima pierwotnie nazwana została Miastem Królów (La Ciudad de Los Reyes) i tu też rezydował aż do XIX wieku wicekról Hiszpanii. Lima przez te kilkaset lat była głównym centrum handlowym i politycznym całego Nowego Świata.
Nie ma tu żadnych zabytków architektonicznych epoki prekolumbijskiej – za to doskonale zachowana jest architektura XVI-wieczna i to mimo nawiedzających ten obszar trzęsień ziemi.
Tradycyjnie jak w każdym mieście zbudowanym przez Hiszpanów – zaczynamy od Plaza Mayor (obszerny plac, prawie cały w kolorze żółci), gdzie są katedra, pałac Arcybiskupi i Ratusz, a przede wszystkim Pałac Prezydencki – pełen barokowego przepychu. Warto poczekać na zmianę wart, gdyż warty honorowe paradują w strojach z czasów walk o Niepodległość, czyli z czasów Bolivara (a więc sprzed 200 lat).
Niedaleko od dawnego Plaza del Armas (obecnie Pl. Mayor) warto obejrzeć, również w żółci, klasztor i kościół św. Franciszka z obrazami między innymi Rubensa, a przede wszystkim „ostatnią wieczerzę” nn. malarza jezuity.
Na wielkim płótnie jest, podobnie jak w książce i filmie „Kod Leonarda da Vinci” Browna, Maria Magdalena obok Jezusa, a jako jedno z dań świnki morskie, czyli cuy. Ten przysmak moi przyjaciele już w pierwszy dzień chcieli spróbować, ale gdy im przyniesiono w restauracji upieczone ze szczeciną, to ostrzegłem, że wyjdę – zrezygnowali z tak podanego przysmaku.
Zwiedzania jest na cały boży dzień i trudno wszystko opisać, ale wrażenie na mnie zrobił Most Westchnień w dzielnicy Borramo i klasztor. Tam udało się żonie sfotografować z bliska kolibry, które latały tak jak helikopter, a machają skrzydłami tak szybko, iż ludzkie oko tego nie widzi – są bardzo małe, ale prześliczne i kolorowe.
Jest też szereg muzeów – w jednym byliśmy, to muzeum złota. To, co tam jest, zostało znalezione już po uzyskaniu niepodległości, bo przecież Hiszpanie co tylko znaleźli, to ekspediowali do starego kraju.
Wybrzeże Pacyfiku do Arequipy
Jadąc autostradą panamerykańską na południe zatrzymujemy się (podróżujemy w sześć osób mikrobusem) w Parku Narodowym de Paracas. To ostoja małych pingwinów, a przede wszystkim białych skał w odległości kilkuset metrów od wybrzeża na oceanie. Są wysokie, trochę przypominają skały w Dover, ale ich kolor to efekt działania różnego rodzaju mew i innych ptaszydeł – Peruwiańczycy od setek lat zbierają ich guano, które używa się w chemii, a także jako doskonały nawóz.
Następnym przystankiem jest Nazca – to miasto z czasów preinkaskich kultury ludów Nazca sprzed 2000 lat. Tam są też rysunki przedstawiające ptaki, zwierzęta i linie geometryczne, i to wielkości ponad 300 m. Widzieć je można tylko z góry – wynajmujemy zatem małe Cessny, które przez godzinę pokazują nam to, co do końca nie jest i nie może być wytłumaczone. W II połowie XX wieku Erich von Däniken, znany pisarz s.f., twierdził, iż to są pasy startowe cywilizacji pozaziemskich… może? Badacze niektórzy spędzili nad tym całe życie, ale nie mogą wytłumaczyć, jak takie rysunki można stworzyć na ziemi (nie widząc ich z góry).
W okolicy (bo rysunki są na skalnej pustyni) na olbrzymiej wydmie wyrysowany jest jeszcze słynny kandelabr o wysokości ponad 100 m – żartuję, że jest on narysowany – ta wydma to lita skała, a kandelabr jest w niej wyryty – kto to zrobił i co przedstawia, też nie wiadomo.
Ten region jest jeszcze znany raczej z produkcji wina (chilijskie jest bardziej sławne), ale także z produkcji pisco – to taka wódka z winogron, a sprzedawana we wspaniałych czarnych butelkach z figur inkaskich – niestety jedną z dwóch mi zabrano na lotnisku w Madrycie (ale jedną uchowałem).
To już prawie 1000 km od Limy, a więc na dojazd do Arequipy potrzeba dwóch dni.
Arequipa
Kończymy trasę nad Pacyfikiem, a więc wspomnę jeszcze o Thor Heyerdahlu (tym słynnym Norwegu od Kon-Tiki) – wykazał on budując według naskalnych rysunków katamaran, iż ludy tu zamieszkujące potrafiły pokonywać Pacyfik na zachód do archipelagów polinezyjskich. To stąd pochodzą dzisiejsi mieszkańcy np. Thaiti.
Odjeżdżając od Pacyfiku trafiamy od razu na Kordyliery, czyli Andy – tuż przy Arequipie jest szczyt o wysokości 6300 m i to nie jeden.
Arequipa to nazwa w języku inkaskim – „tak zatrzymajcie się” – tak miał powiedzieć jeden z królów inkaskich oczarowany wyglądem spiczastej góry, która obecnie tkwi nad miastem.
W mieście (drugim co do wielkości w Peru) znajdują się piękne rezydencje kolonialne, a przede wszystkim mumia małej dziewczynki, powierzonej bogu-słońcu, którą złożono prawie na szczycie tej góry w wiecznym śniegu i tak dotrwała do dzisiejszych czasów. Gorzej Hiszpanie potraktowali mumie królewskie, ale o tym opowiem przy Cusco.
Kanion Colca i Puno
Z Arequipy udajemy się do słynnego Kanionu Colca – najwyższy kanion na świecie – ponad 4000 m wysokości, a jego dno nie tak dawno odkryli polscy kajakarze. Jedziemy tam, aby zobaczyć kondory. Kondor to olbrzymie ptaszysko, od czasów jurajskich, czyli dinozaurów (ptaerodaktyle), największe na świecie. Przyjeżdżamy wcześnie rano, ale musimy czekać, aby powietrze się ogrzało. Kondor ma rozpiętość skrzydeł kilka metrów, a waży ponoć kilkadziesiąt kilogramów.
Startują – nagle, ale powoli i pojedynczo, z zagłębień skalnych kanionu – pojawia się ten piękny i wielki ptak „El condor passa” (pamiętacie tę melodię) i po chwili drugi, trzeci…, ale mowy nie ma o stadzie… to indywidualiści.
Jedziemy dalej przez Altiplano, to jest płaskowyż na wysokości 5300 m – w samochodzie mamy butle z tlenem, ale jak na razie nie były potrzebne, natomiast zwykła zapalniczka już nie działa (brak tlenu) – palący korzystają z elektrycznej w samochodzie. Warunki tu są dla człowieka z nizin nieco trudne, bo rzeczywiście tlenu jakby mniej; roślinności poza krzaczkami też nie ma, a górale miejscowi piją codziennie „mate de coca” – to jest herbata z liści koki – też jej próbujemy, podobno pomaga.
Zmierzamy do miejscowości Puno, położonej nad jeziorem Titicaca – jest to najwyższe i to wielkie wręcz morze andyjskie na wysokości 4300 m n.p.m. Opisywałem je przy okazji Boliwi, ale wspomnę, że jest ono ważne dla mieszkańców Peru, a kiedyś było w czasach Inków miejscem kultu boga-słońca.
Mieszkamy tam dwa dni. Zwiedzamy wyspy na jeziorze te ziemskie i te z trzciny, na których żyją tysiące ludzi. Zaskoczeni też jesteśmy drogami, które wybudowali Inkowie, a przecież nie znali koła. Inkowie byli świetnymi rolnikami i hodowcami: na zboczach systemem tarasowym w tym trudnym klimacie uprawiali wszystko, a hodowali i hodują nadal lamy, vicunie i alpaki – wszystkie te stworzenia dają, tak jak owce, wełnę, stąd też i czapka naszego premiera.
Cuzco
Z Puno dalej Altiplanco, czyli na wysokim płaskowyżu i w otoczeniu 6-tysiączników, podróżujemy do stolicy Inków – Cuzco.
Cuzco leży w kotlinie szerokiej na kilkanaście kilometrów, ale dalej na wysokości 3300 m z tym, że dookoła jest 1000-1500 m wyżej. Z góry wygląda ono tak jak morze dachów w kolorze kortów tenisowych.
To tu powstało imperium Inków, ten bitny naród w ciągu zaledwie dwóch pokoleń z maleńkiej kotliny podbił całe wybrzeże Pacyfiku od Ekwadoru do Chile, ale Hiszpanom 200 lat później nie sprostał. Kiedy Pizzaro dotarł do Cuzco i pojmał ostatniego Inkę – Atahualpę, naprzeciw 30000 armii Inków stanęło tylko 200 Hiszpanów. Mieli oni wszakże zbroje, konie, armaty i strzelby, zaś Inkowie w rzemiośle wojennym mieli tylko łuki i maczugi. Hiszpanom trochę szczęście sprzyjało, bo tuż wcześniej odbyła się wojna domowa pomiędzy Atahualpą a jego przyrodnim bratem i tego pierwszego, który wygrał, miejscowi nie lubili, bo on stolicę przeniósł do Quito w Ekwadorze. Koniec końców Hiszpanie podstępem go uwięzili, a następnie, nawet bez wielkich bitew, osadzili na tronie innego Inkę… i w ten sposób szybko opanowali Imperium.
Cuzco było bogate – świątynie całe ze złota, wszędzie kamienne drogi i systemy irygacyjne. Pod względem budownictwa Inkowie stali dużo wyżej od Europejczyków. Ale Hiszpanie, po wywiezieniu wszystkiego co cenne, miasto w znacznej mierze zburzyli i na fundamentach inkaskich (do pierwszego piętra) pobudowali własne domy. Pierwsze większe trzęsienie ziemi w Cuzco zlikwidowało te hiszpańskie „budownictwo”, zaś inkaskie fundamenty zostały.
Jak wyżej pisałem, to była stolica Inków, a zatem było tam mnóstwo skarbów kultury, między innymi mumie poprzednich władców inkaskich, które uczestniczyły w każdej uroczystości w czasach Inków. Niestety Hiszpanie wzięli to za sprzeczne z religią, którą wprowadzali i mumie te zniszczyli – zachowały się tylko takie, o jakich pisałem przy okazji Arequipy.
O przysmakach peruwiańskich jeszcze napiszę, ale to w Cuzco na kolacji nieopatrznie spróbowałem miejscową paprykę (marynowaną), gdzie nie mogłem przestać płakać i złapać dobrze oddechu – a wyglądała normalnie.
Machu Picchu
Z Cuzco wybieramy się koleją „British Railways” do Machu Picchu.
Cuzco jest, jak wiecie, w kotlinie, a pociąg przecież 1500 m do góry nie wjedzie i to ostro. Polski inżynier Malinowski w XIX wieku wpadł na pomysł, aby wyjeżdżać z kotliny systemem wahadłowym: kolej jedzie do przodu pod górę, potem do tyłu z góry i się rozpędza, a potem znów do przodu, ale innym torem i tak wyjeżdżamy z kotliny Cuzco.
Jedziemy już trochę niżej, bo zaczynają się lasy wzdłuż rzeki Urubamba (której brzeg też Inkowie zmienili) do odkrytej dopiero w XX wieku jednej z ostatnich stolic Inków – Machu Picchu. Hiszpanie przez przynajmniej 200 lat nie wiedzieli, iż w niedostępnym terenie w odległości kilku godzin od Cuzco dalej żyje cały dwór królów inkaskich. Oni to miejsce też opuścili i dalej trwają poszukiwania skarbu Inków.
Z brzegu rzeki próbujemy dostać się do miasta Inków, które jest przynajmniej 2 km wyżej od kolei. Wyobraźcie sobie Państwo, że trasa kolei przecież nie została zbudowana dla oglądania tych ruin, a tylko jako komunikacja z miastami nad rzeką. Dopiero amerykański uczony z Uniwersytetu w Yale odkrył Machu Picchu w 1911 roku.
Dostać się tam niełatwo, bo to teren skalisty, lawinowy, a poza tym ciągłe trzęsienia ziemi – nasza droga też została zasypana olbrzymimi odłamkami skalnymi, wobec czego turystów dowożą z przesiadką na inne samochody, które utkwiły powyżej osuwiska.
Ruiny są imponujące, tu były pałace, łaźnie, ogrody i to wszystko na wysokości powyżej 4000 m, ale dalej nie wiemy, gdzie jest ostatnia ostoja Inków. Podania mówią, że w dżungli amazońskiej, a więc tam teraz jedziemy szukać.
Na granicy z Boliwią i Brazylią
Z Andów zjeżdżamy w nieprzebytą dżunglę, a tam rzeką Rio Madre de Dios płyniemy przez kilka godzin w takiej inkaskiej łodzi z motorem – nie widząc w tym czasie żadnego człowieka.
Mieszkamy w drewnianych bungalowach na palach, bez okien i drzwi. Ośrodek otoczony jest wszędzie stalową siatką na wysokość kilku metrów, aby w nocy jakieś dzikie zwierzęta nam nie zrobiły krzywdy.Dżungla jest gęsta, mnóstwo kwiatów, a w rzece aligatory. Przez 10 dni będąc nad oceanem przebyliśmy Andy, a teraz jesteśmy o ponad 5000 m niżej w tropiku.
Trujillo i Lima
Z miejscowości Maldonado, gdzie jest lotnisko, po powrocie znowu łodzią do cywilizacji, lecimy samolotem do Trujillo.
Maldonado to stolica ptactwa – Park Narodowy Manu jest wraz z jeziorem siedliskiem wszelkiego rodzaju papug, a poza tym flamingów – widzimy to najpierw na dole, a potem z okien samolotu.
Trujillo to też miasto powyżej miliona mieszkańców, a jego nazwa też ma związek z F. Pizarro – bo przecież ten konkwistador urodził się i żył w mieście Trujillo w Hiszpanii (w którym też byłem; patrz: Hiszpania).
Trujillo ma zabytki epoki kolonialnej, ale nic tak szczególnie istotnego. Natomiast w okolicy, też dopiero w XX weku, odkryto grobowiec władcy z Sipan, który okazał się być rewelacyjnym odkryciem, bo przecież 1000 lat wcześniej od Inków, a kultura złotnicza była już wspaniała. Tam też są słynne piramidy słońca i księżyca zbudowane przez lud Mochica. Hiszpanie szukali tylko w najprostszy sposób złota i pewnie całego nie znaleźli, a dopiero odkrycia XX wieku dają pogląd na to, co jeszcze w Peru można odkryć.
W okolicy Trujillo zwiedzamy targ miejski – w życiu nie widziałem tylu odmian ziemniaków i to we wszystkich możliwych kolorach.
Mieszkańcy Peru sprzed wieków zaskakują: nie znali koła, a budowali drogi i to w górach (przeznaczone głównie dla armii). Nie znając też koła budowali precyzyjnie szlifując świątynie, piramidy i domy, a jak oni te skały szlifowali i przewozili, skoro ważyły po 100 ton – to nikt tego nie umie wytłumaczyć.
Wracamy do Limy, ostatni dzień spędzamy w Miraflores, zamożnej i nowoczesnej dzielnicy Limy, nawet idziemy do miejscowej dyskoteki. Czapki jak premier Donald Tusk ani rękawiczek z wełny sobie nie kupiłem, ale dywany mają piękne – z tym, że nie do przewiezienia do Europy.