Zastanawiałem się, czy nasz kraj można umieszczać w cyklu „podróże od A do Z”, ale przypomniałem sobie zdarzenie z 1968 roku, gdy skończyłem akurat studia.
Rodzina mojej matki mieszkała we Francji, a ja otrzymałem od nich zaproszenie na spędzenie tych właśnie wakacji w kraju, którego jeszcze nie znałem – poszedłem zatem do biura paszportowego SB PRL-u, a tam zapytano mnie, czy znam Bieszczady – odpowiedziałem (zgodnie z prawdą), że nie i otrzymałem decyzję odmowną co do paszportu i pouczenie, abym najpierw zobaczył to, czego w Polsce nie widziałem. W efekcie wraz z bratem pojechaliśmy autostopem przez całą Polskę i to właśnie w Bieszczady.
Kraj nasz graniczy z siedmioma innymi państwami (nie licząc granicy morskiej), a po obrzeżach to 3466 km.
Poprowadzę Państwa trasą o 200 km krótszą, pamiętając o tym, iż jeśli chcemy taką podróż odbyć, podobnie jak w Niemczech, przez dwa tygodnie, to odcinki kilometrowe codziennie nie mogą przekraczać granic rozsądku
– czyli nie więcej jazdy niż 4-5 godzin
– przecież będziemy sporo zwiedzać.
Trasa nie prowadzi przez żadne duże miasta, bo zakładam, że czytelnicy je znają, a gdybyśmy chcieli się zatrzymywać w Warszawie, Krakowie czy Wrocławiu lub Gdańsku – to i dwa miesiące by nie starczyły. Wycieczka ta zatem jest moim autorskim wyborem i wcale nie pretenduje do tego, że najlepszym.
Jeśli się okaże, że zachęcę Państwa do takiego touru po obrzeżach Polski – to może warto choć raz w życiu zobaczyć, ile nasz kraj ma do zaoferowania „ciekawskim” turystom. Będzie to też na pewno pomocne dla dorastających dzieci, gdy jeszcze chcą z rodzicami podróżować. Również według własnego pomysłu zaproponuję przystanki w podróży, a także interwały „fizyczności”.
Sam kiedyś podobną podróż w 2007 roku z żoną i przyjaciółmi zrobiłem i możecie mi wierzyć Państwo, że to się uda.Ponieważ jest to podroż „kolista”, to każdy może ją zacząć w innym miejscu, niż ja proponuję jako mieszkaniec Szczecina.
Dzień pierwszy: Szczecin-Świeradów około 380 km
Jedziemy drogą szybkiego ruchu S-3, a zatem odcinek wcale nie długi.
Pierwszym do obejrzenia jest ogród dendrologiczny w Przelewicach koło Pyrzyc – wart tego, bo bambusów i metasekwoi wiele w Polsce nie ma, a jest też botanicznych atrakcji więcej.
W okolicy Międzyrzecza znowu trzeba zjechać z S-3 do Międzyrzeckiego Rejonu Umocnionego – to taka w naszym kraju Linia Zygfryda – nie jest co prawda tak ufortyfikowana jak na granicy z Francją, ale też walk tam nie było ani w 1939 roku ani też przy końcu II Wojny Światowej, a więc te schrony i system podziemnych chodników są dobrze zachowane.
Kierujemy się na Bolesławiec, gdzie jest stolica ceramiki. Już po wjeździe w obszar miasta zobaczycie Państwo co kilkaset metrów fabryki naczyń kamionkowych (notabene bardzo charakterystycznych) i dziesiątki sklepów, które wyroby te sprzedają. Na rynku stoi olbrzymi dzban (nie wiem, jaką ma pojemność; poprzednicy jego zostali zniszczeni w czasie działań wojennych, a mieli po 10000 l).
Zauważyłem także onegdaj w restauracji jako dekorację dużą wazę z nazwiskiem panieńskim mojej matki; skontaktowałem się z właścicielami manufaktury, którzy okazało się, mieli koligację z tą rodziną, a matce mogłem zrobić oryginalny prezent.
Zjeżdżając już z naszej trasy nieco na zachód za Gryfowem Śląskim natrafimy na jeden z najpiękniejszych zamków w Polsce – zamek Czocha. Jeśli ktoś jeszcze pamięta świetną komedię „Gdzie jest generał?”, to film ten kręcono właśnie w tym zamku.
Zamek warto obejrzeć od środka – ciekawa jest studnia „niewiernych żon”, a i też dostać się na krużganki (na samym szczycie tej romantycznej budowli) – jest przepiękny widok, bo zamek z dwóch stron otoczony jest jeziorem.
Mamy już bardzo blisko do Świeradowa, a więc do Karkonoszy, a ściślej biorąc, do Gór Izerskich. Wybrałem Świeradów, bo mam do niego sentyment, a ponadto od czasu gdy S. Zasada zbudował wyciąg narciarski czynny cały rok, łatwiej się dostać na szlak.
Pamiętam onegdaj w latach 70-tych, iż bazy hotelowej za wyjątkiem uzdrowiska i „Malachitu” (należącego do Miedzi Legnickiej) nie było. Dzisiaj są świetne hotele, proponuję taki wieczorem z widokiem z góry na Świeradów z możliwością kąpieli w jacuzzi pod gołym niebem.
Dzień drugi: Wycieczka piesza około 5 godzin i wyjazd do Karpacza (100 km w obie strony)
Jeśli mieszkamy w tym hotelu, o którym myślę (a nie chcę czynić tu żadnej reklamy), to już jesteśmy przynajmniej 200 m powyżej Świeradowa i niemalże od razu możemy z drzwi hotelu iść na wycieczkę.
Proponuję część szlaku dr Michałowicza, tj. ze Świeradowa do Szklarskiej Poręby wierzchołkami szczytów – kilka razy tamtędy szedłem.
Zaczynamy od Stogu Izerskiego, poprzez Świeradowiec, Polanę Izerską, Wielką Kopę do Szklarskiej Poręby. Gdy ja tamtędy chodziłem, to drzewa na górach były zniszczone przez kwaśne deszcze, zarówno zawinione przez nas jak i Niemców – teraz nowo zasadzone (przed 30 laty), już tamtego smutnego widoku nie przypominają.
Z Polany Izerskiej warto zboczyć do Chatki Górzystów w dolinie Izery. Nie wiem, czy nadal mają taki zwyczaj właściciele, iż turysta dostaje herbatę i drewno na ognisko za darmo, ale jak jest zziębnięty, to za rum trzeba już zapłacić. To jest tam, gdzie odbywają się słynne narciarskie biegi Piastów.
Trasa jest pofałdowana, ale przewyższeń poważnych nie ma, a zatem jeśli wejdziemy ze Świeradowa na te 1000 m (różnica poziomu to tylko 600 m), to później cały czas prawie po „równym” z pięknymi widokami.
Ze Szklarskiej Poręby ktoś nas musi odebrać, albo wracamy autobusem czy nawet taksówką – to tylko 25 km i ze słynnym zakrętem śmierci. Poza tym tam jeszcze mogą być skarby poniemieckie, bo ten słynny pociąg ze złotem wcale nie jest w okolicy Walimia tylko podobno w Górach Izerskich.
Po południu proponuję krótki przejazd do Karpacza z obejrzeniem po drodze dwóch wodospadów w Szklarskiej Górnej (Kamieńczyk), a w Dolnej (Szklarki).
Do Karpacza jedziemy tylko w jednym celu, aby zobaczyć Świątynię Wang. Kościół ten stał sobie w Norwegii i kiedy już miał zostać rozebrany, to kupił go król Pruski w połowie XIX wieku i po prostu przeniósł do Karpacza. Kościół jest z norweskiej sosny, z rzeźbami głów wikingów i złożony został jak klocki lego – bez użycia zaprawy czy też gwoździ.
Śpimy ponownie w Świeradowie.
Dzień trzeci: Świeradów–Polanica Zdrój 240 km
Skoro w poprzedni dzień obejrzeliśmy wodospady, to przejeżdżamy przez Szklarską Porębę nie zatrzymując się, jedziemy do Zamku Chojnik.
Jadąc z Jeleniej Góry do Szklarskiej Poręby zamek ten widzimy już z dużej odległości, natomiast my jedziemy z przeciwnej strony i zamku nie dojrzymy – skręcić trzeba przez most w Sobieszowie i podjechać najwyżej jak się da, a następnie 1,5 godzinna wycieczka na zamek (w obie strony).
Zamek ten, zbudowany już w XIII wieku przez księcia Bolka Świdnickiego, jest w niedostępnym terenie, a dostać się tam można przez Zbójeckie Skały, bądź Piekielną Dolinę – ja znam jeszcze skrót poprzez przejście skalne… no niby u nas trzęsień ziemi nie ma, ale 15 minut w chodniku skalnym o szerokości najwyżej 1 m… można nabawić się klaustrofobii.
Zamek jest naprawdę wart obejrzenia, co wszyscy będący w Karkonoszach czynią, a w samym zamku zdarzają się być turnieje i pokazy rycerskie – widoki z góry są naprawdę warte tego wspinania się.
Przejeżdżamy przez Jelenią Górę (nie wjeżdżamy do miasta), a na północ od Jeleniej Góry skręcamy w prawo na Dolinę Pałaców – tu w pięknym miejscu odrestaurowano obok siebie szereg wspaniałych pałaców, na które przynajmniej trzeba popatrzeć.
Jedziemy do zamku Książ (który na pewno jest nam znany z prognozy pogody TVN), ale po drodze jest jeszcze Bolków.
Zamek ten został zbudowany też jak Chojnik w XIII wieku i przez tegoż samego Bolka Surowego. Zamek odegrał też pewną rolę w 1331 roku, gdyż tak dzielnie się bronił, iż opóźnił ruchy wojsk Jana Luksemburskiego, co doprowadziło do wielkiego zwycięstwa polskiego oręża pod Płowcami.
O ile Bolków można tylko obejrzeć, albo i nawet go sobie darować, to już w żadnym wypadku pominąć zamku w Książu nie sposób. Do zamku prowadzi droga przez piękny park oraz stadninę koni, a wyłania się nam dostojny i olbrzymi zamek (budowany, a jakże, przez tego samego Bolka). Zamek ma 400 komnat (do zwiedzania jest tylko część), ale ciekawe są też oprócz sal balowych (byliśmy tam kiedyś uczestnikami balu), krużganki i ogrody na różnych poziomach.
Byłem tam trzy razy i tylko raz udało nam się namówić przewodnika po zamku, do pokazania nam najwyższych kondygnacji – tam szykowano kwaterę dla Hitlera, choć nigdy nie przybył, a w okresie PRL-u była w tych pomieszczeniach stacja zakłócająca Wolną Europę (taka na cały kraj).
Nie udało mi się dostać do podziemi. Tam jest obserwatorium sejsmograficzne, a wtajemniczeni mówią, że zamek ma połączenie z Wałbrzychem i Walimiem pod ziemią – tego nie sprawdzałem.
Jedziemy do Świdnicy – stare miasto ciekawe, a rynek, na którym trwa wieczny jarmark też, ale najciekawszą rzeczą jest zbór luterański. Po wojnie 30-letniej katoliccy Habsburgowie ustąpili i zezwolili luteranom na budowę ich kościoła. Warunki wszakże postawili dość surowe: kościół ma być z materiałów nietrwałych (bez cegły i gwoździ) i musi być zbudowany w ciągu roku. I wyobraźcie sobie Państwo, że pracowici protestanci akceptując te warunki wybudowali wspaniałą świątynię na 7000 wiernych, która stoi do dzisiaj przez blisko 400 lat, a zbudowana była z 3000 dębów. W środku jest naprawdę też atrakcyjna.
Wcześniej, jeśli wystarczy nam czasu, to możemy zobaczyć tunele i podziemia fabryk niemieckich z czasów II Wojny Światowej, ale skoro pociągu ze złotem, jak się okazało, nie ma – to jedziemy już przez Kłodzko do Kotliny o tej samej nazwie, a konkretnie do Polanicy Zdrój, gdzie spędzimy dwie noce.
Dzień czwarty: Góry Stołowe (około 90 km)
Wybrałem na dwudniowy postój Polanicę Zdrój, chociaż do zwiedzania tam nic szczególnego nie ma poza Parkiem Zdrojowym i wielkimi szachami, ale klimat nad potokiem jest uroczy. Poza tym wszędzie, gdzie w ten dzień będziemy podróżować, jest blisko.
Najpierw Wambierzyce – w zwykłej polskiej wsi stoi sobie barokowa olbrzymia bazylika, jakby żywcem przeniesiona z Rzymu – zatrzymujemy się tam na 30 minut. Bazylika nazwana jest Polską Jerozolimą – tak samo 17 bram.
Z Wambierzyc poprzez Radków, gdzie odbywały się Rajdy Karkonoskie, docieramy w kwadrans do Gór Stołowych – widać je już z daleka. O podobnych górach pisałem już przy okazji Bastei pod Dreznem…, ale mamy swoje.
Wchodzimy na Szczeliniec Wielki. W czasach, gdy byłem sprawniejszy, to wchodziłem tam w dwadzieścia minut – dzisiaj chyba szedłbym dwa razy dłużej, ale warto. Zarówno Szczeliniec, jak i później Błędne Skałki (do których znowu trzeba dojechać kilka kilometrów), wymagają chodzenia wyłącznie szlakami, bo raz – to skały z piaskowca, a dwa – labirynt. Wejście to około 650 schodów (to się tylko tak nazywa) i wysokość ponad 900 m; kształty skał są zabawne, a noszą też i nazwy przypominające to, co wydaje się nam, że widzimy (wielbłąd, słoń czy tron Liczyrzepy).
Góry te nazwane zostały stołowymi, bo rzeczywiście wyglądają jak blaty stołów. Na górze jest schronisko, a zatem można wypić herbatę, czy też piwo (co kto lubi) i stamtąd podziwiać widok na Kotlinę Kłodzką.
Przez Kudowę Zdrój jedziemy do Czermnej, czyli Kaplicy Czaszek – nie jest ona tak piękna jak w Portugalii, ale warta obejrzenia. W samej kaplicy jest ich 3 tysiące, a w podziemiach kolejne ponad 20 tysięcy – to wynik wojen w XVIII wieku i epidemii.
Wracamy do Polanicy przez Duszniki Zdrój – uzdrowisko związane z Festiwalami Chopinowskimi, a poza tym Wytwórnia Papieru (czerpanego ręcznie).
Wieczorem nad potokiem, który mile szemrze, pijemy jakieś wino, acz nie za dużo, bo jutro trochę więcej drogi i zwiedzania.
Dzień piąty: Polanica Zdrój–Wieliczka (około 390 km)
Do zwiedzania mamy tylko Częstochowę i Wieliczkę, ale sporo kilometrów. Proszę się nie obawiać, Kopalnia Soli w Wieliczce otwarta jest w okresie letnim do godz. 19.30, a więc zdążymy.
Jedziemy obwodnicą Opola do Częstochowy – wjazd do Częstochowy nie jest kłopotliwy, a podjeżdżamy pod same wzgórze klasztorne. Klasztor węgierskich braci zakonnych Paulinów jest nie tylko miejscem kultu religijnego Narodu Polskiego, pięknym przykładem bohaterstwa jego obrońców w czasie „potopu szwedzkiego” (pamiętacie Państwo tę scenę Kmicica z Kuklinowskim jako posłem Wittenberga), ale przede wszystkim miejscem niesamowitych zbiorów czynionych przez Paulinów od 600 lat.
Kiedyś, przy okazji konferencji w Częstochowie, miałem okazję w stosunkowo niewielkiej grupie zwiedzać klasztor – są tam wyroby ze złota składane klasztorowi jako wota; militaria z wojen z Turkami i Szwedami, a przede wszystkim wspaniała biblioteka z inkunabułami i księgami przed gutenbergowskimi.
Na koniec oczywiście trzeba obejrzeć obraz Matki Boskiej, czyli XIII-wiecznej ikony, która została uszkodzona przez rabusiów w początkach XV wieku, chociaż panuje błędne przekonanie, iż uczynili to rajtarzy szwedzcy ponad 100 lat później.
Sama bazylika, jak i Sala Rycerska blisko kaplicy z XVII-wiecznymi obrazami przedstawiającymi historię klasztoru, budzić muszą zachwyt.
Jedziemy do Wieliczki, gdzie będziemy nocować.
Nie wiem, czy są możliwości zwiedzania Kopalni Soli wieczorami bądź nocą – my tam byliśmy też dwa razy na Balu Bractw Kurkowych (pewnie jestem jedynym takim pasowanym w Szczecinie).
Do zwiedzania są tylko 3 km leżące pomiędzy 60-tym a 135-tym metrem poniżej poziomu ziemi – Wieliczka jako i kopalnia soli od 5000 lat i obecnie zabytek klasy „O” to 300 km chodników i ponad 3000 komór.
Zwiedzamy wszakże te najważniejsze, jak Kaplica św. Kingi i wielkie komnaty mogące pomieścić 1000 osób spędzających całą noc na balu, inne komnaty są tak wysokie, iż aby przenieść się wyżej, są w nich wewnętrzne windy.
Proszę sobie wyobrazić, jak stałem w kontuszu i przy szabli w towarzystwie około stu innych braci kurkowych witając wszystkich wchodzących gości- nie pamiętam, jaką powierzchnię miała ta główna sala, ale bliska była wielkością do boiska piłkarskiego.
Dzień szósty: Wieliczka–Zakopane (120 km)
Do Zakopanego jedziemy na dwie noce, ale nie po to, aby pochodzić po Krupówkach, czy pójść na jarmark pod kolejką na Gubałówkę (tam można nawet owczarka podhalańskiego kupić), ale po to, by z góry zobaczyć wysokie Tatry.
Są dwie możliwości zapoznania się z Tatrami: pierwsze to wyjazd z Kuźnic kolejką linową na Kasprowy Wierch, drugie to dojechanie do Łysej Polany i „linijką” wjazd na Morskie Oko.
Wybieram to pierwsze rozwiązanie, ponieważ obu w jeden dzień pogodzić się nie da: na Morskie Oko jest zawsze tłok i to trwa, będziemy tam w kotlinie i chociaż wysokie Tatry to właśnie te nad Morskim Okiem, ale widzimy je z dołu.
Jedziemy zatem do Kuźnic (pierwszy problem z parkingiem – jest około 2 km pod Reglami) i jeśli nie mamy biletów na kolejkę załatwionych online przez Internet, to stoimy w długiej kolejce, mimo iż obecne wagoniki są kilka razy większe niż szereg lat temu.
Byłem kiedyś świadkiem takiej sceny, jak „gorole” sprzedawali miejsca w kolejce ceprom z nizin, a w kolejce stała grupa Ślązaków, którzy wiedzą co to „ordnung”. Parafrazując na końcu słynną sztukę Bogusławskiego „Krakowiacy i Górale”, doszło do scysji między Ślązakami i góralami – każdy mówił w swoim języku, było zabawnie.
Wjeżdżamy na Kasprowy i idziemy na Giewont, z którego zejdziemy już inną drogą przez Kalatówki do Zakopanego – ta trasa nie jest trudna; bardzo widokowa, a zajmie nam około 5 godzin, pod warunkiem, iż nie będziemy czekać na możliwość wejścia na Giewont. Giewont jest zresztą wcale nie taki bezpieczny, choć spokojny i obły. Nie przeszkadza nam i to, że trzeba regulować ruch z przełęczy pod Giewontem, bo i tak warto tam wejść.
Z Giewontu nie sposób zejść na północ od szczytu, a poza tym ten krzyż – kiedyś widziałem i słyszałem grzmot będąc w hotelu „Kasprowy” – na niebie nie było ani jednej chmurki, a dwie osoby zginęły od piorunu na Giewoncie.
Jeśli chcemy zostać jeszcze jeden dzień w Zakopanem (wydłużyć sobie o ten dzień podróż), to warto pójść na te Morskie Oko…, ale wówczas proponuję przejście k. Mnicha na przełęcz Szpiglasową i dalej do Doliny Pięciu Stawów, a wracać z Murowańca przez fantastyczny wodospad tatrzański Wielką Siklawę. Pamiętajcie wszakże, iż nawet w sierpniu może spaść śnieg i być oblodzenie – tak kiedyś niezbyt przygotowany na to schodziłem ze Szpiglasowej. Jak już zejdziemy z gór, to oprócz czegoś mocniejszego nie zapomnicie o przysmaku górali – kwaśnicy.
Dzień siódmy: Zakopane–Polańczyk (około 300 km)
Ten dzień jest stosunkowo łatwy, bo ani trasa zbyt długa, ani też zwiedzania od wewnątrz zabytków zbyt wiele, ale widoki atrakcyjne.
Wyjeżdżamy z Zakopanego w kierunku Pienin, gdzie moglibyśmy, jak była nasza premier, popłynąć tratwą na Dunajcu z oglądaniem Trzech Koron, zamiast zająć się protestem niepełnosprawnych, ale gdy się na to nie zdecydujemy, to chociaż zamki w Czorsztynie i Nidzicy, bo są ładnie wyeksponowane, a poza tym Pieniny to najpiękniejsze góry w Polsce.
Po opuszczeniu Pienin kierujemy się na wschód na Duklę, ale po drodze jest „Republika Łącka” – zatrzymajcie się tam choć na chwilę – jest szansa dostać śliwowicę łącką, którą mają mieszkańcy prawo „pędzić” od czasów Kazimierza Wielkiego. Pytajcie o to na straganach, a nie w sklepach.
Dojeżdżamy do Dukli – warto zajrzeć do naprawdę efektownego kościoła i klasztoru Bernardynów – kiedyś poprosiłem o otwarcie kościoła na plebanii, bo było południe i w środku tygodnia. Okazało się, że fundatorem kościoła była księżna o tym samym nazwisku co mój przyjaciel – wykonałem telefon do niego i okazała się być jego rodziną.
W drodze do Polańczyka oglądamy jeszcze piękną drewnianą cerkiew w Komańczy…i jesteśmy już w Bieszczadach. W Polańczyku zanocujemy dwa razy.
cdn.