Podróż nasza po Południowej Afryce rozpoczęła się w Namibii i trwała blisko trzy tygodnie; kończyliśmy tę wyprawę właśnie w RPA – wjeżdżaliśmy zaś od północy z Botswany. Na granicy stoi wielki baobab, a wewnątrz może być spokojnie mieszkanie (tak jak w „Pustyni i w puszczy” ze Stasiem i Nel) i co kilometr samotna akacja (takie drzewo z płaskim dachem).
RPA – kolebka ludzkości
Botswana to jedna wielka pustynia i sawanna, gdzie nawet olbrzymia rzeka Okawango jest tylko rzeką okresową; a tu niespodzianka – po przejechaniu granicy kończy się pustynia Kalahari, a zaczyna las, rzeki i kaniony górskie.
1. Zaraz, niemalże po kilku godzinach trafiamy na „Lost City” czyli zagubione miasto w dżungli – to podobny „kant” jak z Las Vegas, dżungla była, a to miasto rzekomo zagubione stworzone zostało, aby uatrakcyjnić Sun City, czyli w zamierzeniach olbrzymie kasyno gry.
Burowie, czy też jak się później określali – Afrykanerzy, to biali protestanci, którzy najpierw napłynęli z Holandii, a potem z Wielkiej Brytanii; oni byli konserwatywni, a zatem do lat 80-tych ubiegłego wieku takie rozrywki jak kasyno gry były niemożliwe w RPA.
Przemyślny wszakże Holender, który to miasto rozrywki posadowił, skorzystał z apartheidu, czyli oddzielenia ras w RPA.
W II połowie XX wieku krytykowany przez cały świat apartheid doprowadził do wydzielenia wielu krain na terenie RPA dla czarnych – one były królestwami już istniejącymi jak Lesotho czy też Suazi, albo też „banthustanami”, gdzie mieszkańcy mieli trochę samodzielności od władz centralnych.
W takim oto „banthustanie” tworzono miasto Sun City, do którego lgnęli bogatsi mieszkańcy RPA i turyści – niektórzy to miasto nazywali Sin City (miasto grzechu)… i takie ono było.
Obejrzeliśmy je sobie, choć jest trochę „cukierkowate” i nie dorównuje Las Vegas; zagrać w kasynie też oczywiście zagraliśmy – bez konkretnych sukcesów.
2. Wielka aglomeracja – to okręg Johannesburga, Pretorii i Soweto (razem około 15 mln). Po drodze jeszcze z Sun City przejechaliśmy przez Park Narodowy Pilanesberg, który jest jednym z wielu słynnych ostoi zwierząt w RPA; niestety przewodnik nie planował Parku Krügera – który jest najbardziej znanym.
Zaczynamy od Johannesburga z jego XIX-wieczną starówką „art deco” i dzielnicami drapaczy chmur – miasto jest efektowne, ale niechętnie przewodnik nas wypuszcza z samochodu.
Jak dojechaliśmy do dzielnicy białych – to już wiedzieliśmy dlaczego – mury otaczające posiadłość mają najmniej 3 metry wysokości, z drutami kolczastymi na szczycie. Byliśmy tam ponad 10 lat temu… może się zmieniło już na bezpieczniejsze.
Wieczorem zawieziono nas do kompleksu zwanego „Florencja” – to rzeczywiście pod dachem ułamek włoskiego miasta i to nieźle zrobiony.
W Pretorii, która zwana jest „Garden City”, wcale nie było wiele lepiej, chociaż policji jakby więcej, bo gmachy rządowe.
Urodą tego miasta są jaccarandy (to drzewa kwitnące w różnych kolorach), a aleje są albo różowe, albo liliowe – coś podobnego do naszych kasztanowców tylko bardziej „żarówiaste”.
Ostatnim z tych wielkich miast to Soweto – jak w Johannesburgu wybuchła epidemia, to wysiedlono wszystkich czarnych do tego Soweto i z kilkutysięcznego miasteczka zrobiła się metropolia.
To jest najbardziej niebezpieczne z miast RPA, a proszę sobie wyobrazić, iż jeden z moich kolegów
po studiach prawniczych w Poznaniu – został tam komendantem policji i to jeszcze przed nastaniem Mandeli.
Zacząłem od „kolebki ludzkości”, bo w XX wieku okazało się, że na tych terenach ludzie żyli już 350000 lat temu; żadnej cywilizacji godnej uwagi jednak nie stworzyli.
Południe Afryki odkryli Portugalczycy w okresie Kolumba, ale szybko znaleźli się tam Holendrzy zwani Burami, których z kolei chcieli „spacyfikować” Brytyjczycy.
Po odkryciu złota i diamentów właśnie w okolicy Johannesburga w końcu XIX wieku kraj stał się celem dla poszukiwaczy złota, przygód i bardzo cenną kolonię brytyjską.
Burowie się zbuntowali i prowadzili kilka poważnych wojen z królestwem Wielkiej Brytanii, ale dopiero w 1961 roku RPA uzyskała niepodległość i to wtedy zaczęła być na cenzurowanym przez cały świat z powodu apartheidu.
W połowie lat 90-tych ubiegłego wieku w wyniku pokojowych przeobrażeń, czarna ludność RPA uzyskała prawa, zaś Mandela (który przesiedział w więzieniu ponad 20 lat) i poprzedni Prezydent RPA de Klaerk, uzyskali pokojową nagrodę Nobla.
Kopalnie złota i diamentów częściowo czynne do dzisiaj, pochłonęły mnóstwo ofiar, ale gospodarka tego kraju mimo tych zmian i meandrów stoi na bardzo wysokim poziomie i to nie z powodu rolnictwa, a właśnie przemysłu.
Kapsztad
RPA to olbrzymi kraj (1,2 mln km2), a zatem z mikrobusu wysiadamy i lecimy do Capetown samolotem.
Jeśli miałbym odpowiedzieć na pytanie, które miasto mi się w życiu najbardziej podobało, to wahałbym się czy Kapsztad czy Rio de Janeiro.
Na kilka dni przejmuje nas w Kapsztadzie nowy kierowca i pilot, który jest rastafarianinem, czyli wyznawcą muzyki reagge i Boba Marley`a; sam jest czarny, ma bardzo
długie dredy i mnóstwo głośników w pojeździe.
Zamieszkaliśmy w Villa Rosa (małym pensjonacie), a w tle była góra Lion`s Head – rzeczywiście wyglądała na głowę lwa.
W samym centrum, w przeciwieństwie do Johannesburga, jest bezpiecznie i więcej tu chyba białych – na kolację mogliśmy chodzić pieszo i zwiedzać miasto.
Te kilka dni w Kapsztadzie to wycieczki z naszym B. Marleyem na Table Mounstains – czyli jedną olbrzymią górę płaską jak stół i to wiszącą nad miastem. Odwiedzamy przylądek Dobrej Nadziei i Igielny (ten pierwszy jest na Atlantyku, a drugi już na Oceanie Indyjskim) i tak poczuliśmy się jak Vasco da Gama, który tamtędy znalazł prawdziwe Indie – wyprzedził go co prawda inny portugalski żeglarz Diaz, ale zatrzymał się on przy Przylądku Dobrej Nadziei, stąd chwała w historii przypadła temu pierwszemu, chociaż było to 10 lat później.
Na przylądkach tych, boć to blisko Antarktydy, są już pingwiny tylko jakby mniejsze, ale klimat jak to w Afryce, a na niebie Krzyż Południa.
Rumunia
Nie sądzę, aby w dzisiejszych czasach ktoś wybierał się do Rumunii, a inaczej to było przed zmianą ustroju, gdy jedni jeździli tam na narty zimą, inni zaś do kurortów Morza Czarnego czyli Konstancy, Eforii czy Mangalii. Ja zresztą choć zjechałem Rumunię trzy razy samochodem, to też ostatni raz byłem tam w latach 80-tych ub. wieku, a to chyba błąd i od dłuższego czasu myślę, aby z rodziną tam pojechać.
Zabytków zbyt wiele w Rumunii nie znajdziemy, ale prawdziwym hitem jest ukształtowanie terenu – Rumunia ma dość równo po 1/3 gór, wyżyn i dolin, stąd trasa nie jest nudna.
1. Jedziemy z Polski, a więc poprzez Węgry, które do Traktatu Wersalskiego były kilkakrotnie większe, a Rumunia mniejsza – Siedmiogród to przecież przez ostatni tysiąc lat integralna część Węgier.
Spotkałem się kiedyś z Siedmiogrodzianami w Budapeszcie w kościele św. Stefana na wzgórzu Gelerta i tam ze zdziwieniem zobaczyłem w kaplicy „po kostki” monety rumuńskie – tak Węgrzy chcieli pamiętać o swoim kraju, choć mieszkali w Rumunii.
Pierwszym większym miastem, w którym się zatrzymamy to Oradea; miast o nazwach rzymskich jest zresztą więcej – Drobeta czy Alba Julia.
Dakowie, którzy zamieszkiwali te tereny przez cztery tysiąclecia nie ulegli Aleksandrowi Macedońskiemu, ale legiony rzymskie Cesarza Trajana kraj ten podbiły na początku II wieku n.e. i choć tylko przez 160 lat Rumunia była prowincją rzymską – to do dzisiaj język rumuński to prawie czysta łacina.
W 1975 roku, kiedy byłem tam po raz pierwszy, to na targu zobaczyłem jakieś fioletowe ogórki, które nie były smaczne na surowo – dopiero później okazało się, jak można przyrządzić bakłażany – ale to były czasy, w których będąc dorosłym mogłem tego warzywa nie znać.
2. Kolejnym miastem jest Drobeta – miasto rzymskie, gdzie nad Dunajem stacjonowały legiony walczące ze Scytami, Dakami czy też Trakami.
Dunaj to olbrzymia rzeka przepływająca przez kilka stolic europejskich, a kończy swój bieg w Morzu Czarnym.
Zanim dojedziemy do Dobrudży, czyli Delty Dunaju – stolica kraju, czyli Bukareszt.
W latach 70-tych satrapa rumuński, który bardzo źle skończył, budował sobie mauzoleum na wzór tego moskiewskiego.
Ciekawostką jest to, iż tak niedaleko od Polski, a są tu trzęsienia ziemi i to poważne; przejeżdżałem przez Bukareszt w pół roku po takim zdarzeniu i wiele domów z „wielkiej płyty”, albo leżało w gruzach, albo też nie nadawało się już do zamieszkiwania.
3. Delta Dunaju to kraina jak z bajki – szczecinianie trochę to rozumieją, bo u nas też Odra dzieli się tworząc rodzaj delty z ciekawą roślinnością i mnóstwem ptactwa; ale Dunaj poszerza ląd w Rumunii każdego roku o kolejne 40 m w głąb morza, dokładając co sekundę ponad 2 tony mułu u ujścia rzeki – tak właśnie powstaje nowy ląd, inaczej niż w Holandii, gdzie trzeba go morzu wydzierać.
Na wybrzeżu Morza Czarnego są bardzo dobrze zagospodarowane kurorty w Eforii i Mangalii; klimat w lecie niemalże pewny na wypoczynek, a atrakcją jest jeszcze Konstanca (port założony przez Greków p.n.e.) ze swoim delfinarium.
4. Wracamy już przez Karpaty, które w takiej odwróconej literze L zajmują 1/3 tego kraju.
Jesteśmy w Transylwanii, a więc kraju księcia Drakuli – legendy przypisały mu rolę wampira, ale Wład Palownik to był jedynie okrutnik. Ten zamek w Branie, który odwiedzają turyści jako zamek Drakuli, był zbudowany przez niemieckich kupców z Braszowa, aby pobierać opłatę za przejazd. Ale legenda obrosła i dzisiaj zamek pełni istotną rolę w przypominaniu wszystkiego, co tylko się nie wymyśli o Drakuli.
Znacznie starsze, a jednocześnie warte obejrzenia jest miasto Sighisoara – to XII-wieczne miasto też zbudowane przez niemieckich osadników i zachowane bez jakichkolwiek istotnych zmian do dnia dzisiejszego.
5. Wracamy przez Bukowinę i Siedmiogród – najpierw malowany klasztor w Voronecie, który jest wspaniałym zabytkiem sztuki cerkiewnej – choć to inny rodzaj odłamu chrześcijaństwa, to przypomina architekturą nasze kościoły na Podhalu i nic dziwnego, bo górale z Podhala pochodzą właśnie z Transylwanii.
Wracając z Bukowiny trasą od Braszowa do Sibiu przejeżdżamy blisko wysokich Karpat; zjechać, a właściwie wjechać, tam trzeba.
Kiedyś nie mając takich udogodnień jak przewodnik Pascala, skusiłem się widząc drogowskaz „Telekabina”. Z tego miejsca na głównej trasie skręciliśmy i za niecałe 10 km znaleźliśmy się o prawie 2000 m wyżej – dojechać można na sam szczyt; jakie było moje zdumienie, jak w lipcu przy temperaturze na dole około 30 stopni C, po kilkunastu minutach zobaczyłem „kopny” śnieg i szybko zakładaliśmy kurtki.
6. Dość odległą krainą jest Mołdawia – sztucznie podzielona przez Rosję na część rumuńską i tę onegdaj radziecką – obie zawsze miały charakter taki sam, zarówno etnicznie, jak i krajobrazowo.
Do Jassy trafiłem za trzecim pobytem w Rumunii, bo trasę do Turcji chciałem skrócić przez Rumunię i wtedy właśnie mogłem dobrze obejrzeć Deltę Dunaju.
O Rumunii chodzą stereotypy, że to kraj Cyganów – a jest ich tylko kilka procent w rzeczywistości – tyle, że są widoczni na przykład w obozowisku pod Paryżem; że to kraj biedaków i złodziei – a przecież ich arystokracja i kultura ma przynajmniej historię dwukrotnie dłuższą od naszej.
Rumunia jako państwowość wielu narodów funkcjonuje dopiero od końca XIX wieku, ale przedtem to były poważne hospodarstwa wołoskie i mołdawskie, niejednokrotnie walczące z nami „ramię w ramię” tak przeciwko Turkom, jak i Rosji.