Gdy ktoś ogłosi, że doznał objawienia, może mieć pecha i zajmą się nim psychiatrzy, albo szczęście i stworzy nową religię. Gdy w 1893 r. zakonnica z Płocka Feliksa Kozłowska ogłosiła, że doznała objawienia, miała szczęście. Była już wówczas przełożoną Zgromadzenia Sióstr Ubogich pod zakonnymi imionami Maria Franciszka, a zatem osobą wiarygodną i posiadającą autorytet.
Ogłosiła swoje objawienia, zmierzające do naprawy świata i kościoła, nadała im tytuł Dzieło Wielkiego Miłosierdzia, po czym przystąpiła do ich realizacji. Pozyskała dla swoich idei grupę księży, i to nie prostych wiejskich kapłanów, lecz niezłych teologów. W ten sposób powstało Zgromadzenie Kapłanów Mariawitów, od słów Mariae Vitam – Marii Żywot, który miał być wzorem postępowania.
Przez 10 lat zgromadzenie działało niejawnie, a w 1903 r. Maria Franciszka Kozłowska, zwana Mateczką, zaczęła starać się o zalegalizowanie go w ramach kościoła katolickiego. Przesłała swoje objawienia trzem biskupom, ale kościół inicjatyw oddolnych nie lubi i biskup płocki wszczął wobec niej postępowanie inkwizycyjne. Przedstawiła więc objawienia papieżowi. Skutek był oczywisty: w 1904 r. inkwizycja nakazała rozwiązać zgromadzenie mariawitów. Mateczka i jej księża nie posłuchali, gorliwie pełnili posługę, zdobywając sobie sympatię wiernych, gdyż byli oddani ludziom i nie żądali pieniędzy. W 1906 r. Pius X potępił mariawitów i zakazał im działalności. Kozłowską spotkał zaszczyt – jako druga w historii kobieta, po królowej Anglii Elżbiecie I, została imiennie wyklęta przez papieża. Skutkiem tego było odejście mariawitów z kościoła, często z całymi parafiami. Tak powstał Kościół Katolicki Mariawitów z siedzibą w Płocku, jedyny kościół chrześcijański utworzony w Polsce. Władze carskie uznały wyznanie chętnie – podział w kościele katolickim był im na rękę.
Wraz z Kozłowską wyklęty imiennie został ksiądz Jan Kowalski, który jako mariawita przybrał imiona Maria Michał – imię Maria przyjmują wszyscy mariawiccy kapłani. Mariawiccy księża wybrali go swym zwierzchnikiem i Kowalski zwrócił się w 1909 r. do Unii Kościołów Starokatolickich w Utrechcie, zrzeszającej małe wyznania odrzucające rzymskokatolickie reformy. W Utrechcie uzyskał święcenia biskupie. Potem zaprosił dwóch biskupów z Utrechtu do Polski i z ich udziałem konsekrował dwóch następnych mariawickich księży na biskupów: kościoły utrechckie świadczyły sobie wzajemnie takie usługi. Od tej chwili nowy kościół mógł działać oraz został zalegalizowany w carskiej Rosji jako pełnoprawne wyznanie.
Do odrodzonej w 1918 r. Polski kościół mariawitów wkroczył jeszcze pod przywództwem Mateczki Kozłowskiej, ale były to już ostatnie lata życia czczonej za życia zakonnicy, gdyż zmarła w sierpniu 1921 r. Od tej chwili na czele mariawitów stał Jan Maria Kowalski, już jako arcybiskup. Kościół był legalny, Polska uznała rejestracje dokonane przez zaborców przed odzyskaniem niepodległości.
W Polsce międzywojennej prawo nie bawiło się w ogólnikowe sformułowania o obrazie uczuć religijnych. Karane było bluźnierstwo. Mariawickie wywody zawarte w komentarzach do Starego Testamentu nie były zgodne z linią kościoła katolickiego, a nawet za prace popularno-naukowe można było stanąć przed sądem. Mariawiccy księża zaczęli regularnie być oskarżani, głównie w Płocku, o bluźnierstwa. Niekiedy umarzano postępowania ze względu na znikomą szkodliwość czynu. Ale niektórzy byli skazywani, i to wiele razy. Sam Jan Maria Kowalski miał całą serię procesów o bluźnierstwo i kilkakrotnie został skazany. Bluźnił, bo np. negował dogmat o nieomylności papieża i jego prymacie duchowym.
W dodatku jako arcybiskup zaczął reformować swój kościół. Zezwolił na zawieranie małżeństw przez osoby duchowne. Dzieciom, których rodzicami będą zakonnica i ksiądz, nadał tytuł niepokalanie poczętych. Zniósł posty, zmienił formuły komunii i spowiedzi. Duchownych nakazał tytułować jedynie braćmi i siostrami. Uznał małżeństwa cywilne. Mateczkę Kozłowską objął kultem, aż wreszcie ogłosił, że jako przywódca Jedynej Prawdziwej Wiary przenosi stolicę apostolską z Rzymu do Płocka. Jak reforma, to reforma! Sam też ożenił się z zakonnicą Antoniną Wiłucką.
Do mariawitów przystępowali niekiedy zamożni ludzie, oferując kościołowi znaczne sumy, bo od biedaków mariawici „na tacę” nie żądali. Edward Zarębski, kupiec z Warszawy, nawiązał kontakty z mariawitami i do nich przystąpił. Popadł jednak wkrótce z kościołem w konflikt na tle biznesowym, o zlecane mu zamówienia na mundurki szkolne. Porzucił mariawityzm i zaczął donosić władzom o tym, co się działo ponoć w mariawickim klasztorze. A klasztor był wielki, skupiał kilkaset osób. Istotnie porzuciło go kilka młodych kobiet. Zarębski własnym sumptem zaczął wydawać antymariawickie książeczki i rozpowszechniał wieści o tym, jaka to ruja i porubstwo uprawiane były w klasztorze za sprawą Kowalskiego.
W czerwcu 1926 r. prokuratorzy wszczęli śledztwo w sprawie dokonywanych w klasztorze czynów lubieżnych. Początkowo sprawa szła powoli i nic się nie kleiło. Jednak we wrześniu 1927 r. oskarżenia przeciwko Janowi Kowalskiemu roztrąbiła katolicka prasa. W Ministerstwie Sprawiedliwości zapadła wtedy decyzja o kontynuowaniu śledztwa. Kolejni dwaj płoccy prokuratorzy odmawiali jego prowadzenia. Odmówił np. Wacław Dlouhy, który kiedyś oskarżał Kowalskiego o bluźnierstwo. Ale znalazł się inny prokurator, który niegdyś oskarżał o bluźnierstwo innego mariawitę.
Tymczasem arcybiskup Kowalski przedłożył władzom statut kościoła mariawitów do oficjalnego zatwierdzenia. Został po prostu zignorowany, nie wydano żadnej decyzji. Ten status utrzymał się do wojny: kościół nie miał możliwości pełnego działania, chociaż był legalny.
Niemałą rolę w sprawie przeciwko Kowalskiemu odegrał Edward Zarębski. Zaopiekował się rzekomymi ofiarami biskupa. Zeznające przeciwko Kowalskiemu kobiety mogły liczyć na jego pomoc finansową, Zarębski załatwiał im pracę i mieszkanie, pod warunkiem jednak, że „ujawnią władzom zbrodnie Kowalskiego”, czyli zeznają to, co trzeba. Kowalski też nie zasypiał gruszek w popiele: jego wysłannicy udając, że zrywają z mariawityzmem, przychodzili do Zarębskiego i tak jedni szpiegowali drugich. Ale gdy śledztwo się rozkręciło, sędzia śledczy Panas z Płocka przesłuchiwał kobiety w domu Zarębskiego, a żona kupca była przybraną protokolantką. Praktycznie u Zarębskiego w mieszkaniu powstały pierwsze wersje wszystkich zeznań. Kurie biskupie wytypowały zaś w Warszawie i Płocku księży, którzy mieli zająć się zbłąkanymi duszyczkami, przeganiać mariawickiego szatana i nawracać nieszczęśliwych na prawdziwą wiarę. Zarębski powoływał się więc na wsparcie kurii i nawracał.
Akt oskarżenia przeciwko mariawickiemu arcybiskupowi skierowany w końcu został do Sądu Okręgowego w Płocku. Jan Kowalski został oskarżony o dopuszczenie się czynów lubieżnych wobec nieletnich uczennic szkoły klasztornej i dorosłych zakonnic. Proces 57-letniego arcybiskupa zaczął się 18 września 1928 r.
Akt oskarżenia i proces powinny być niejawne z uwagi na przedmiot sprawy. Ale sąd wpuścił na salę prasę i nawet operatorów filmowych: nakręcili oni film o procesie bezecnych mariawitów, który wyświetlano potem w kinach. Zainteresowanie sprawą było olbrzymie, zjawiła się ponad setka dziennikarzy, nakręcana była spirala nienawiści do mariawickiego siedliska grzechu. Minister Sprawiedliwości Aleksander Meysztowicz dowiedziawszy się, że sąd postanowił rozpoznać sprawę publicznie, delegował do Płocka swoich przedstawicieli: słynnego Kazimierza Rudnickiego, prokuratora przy Sądzie Apelacyjnym w Warszawie i Leona Supińskiego, prezesa tego Sądu. Ciekawa to musiała być sytuacja, gdy sąd rozpoznawał sprawę pod okiem prezesa sądu nadrzędnego.
Minister słusznie obawiał się, że sąd bezstronny nie będzie. Przewodniczył sędzia Bolesław Momentowicz, znany w Płocku z endeckich poglądów. Jasno pokazywał, że heretyk i lubieżnik nie ma szans. Już dopuszczenie jawności rozprawy o czyny lubieżne świadczyło jasno, że sąd chce roztrąbić na cały świat grzeszną wizję kościoła mariawitów. Zdegustowani Rudnicki i Supiński po paru rozprawach przestali przyjeżdżać do Płocka. Stwierdzili, że to, co widzą, z wymiarem sprawiedliwości nie ma nic wspólnego.
Arcybiskup Kowalski zaś jako niezłomny mariawita pogarszał ciągle swoją sytuację. Poza obrońcami (bronili go Eugeniusz Śmiarowski i Wacław Szumański z Warszawy, a także adw. Kobyliński z Łodzi) ustanowił pełnomocnikiem mariawickiego księdza Antoniego Tułabę, już kilkanaście razy sądzonego za bluźnierstwo. Proces nie zahamował też jego woli reformy kościoła. W marcu 1929 r. sądzony arcybiskup wprowadził w mariawityzmie kapłaństwo kobiet i wyświęcił 12 zakonnic na kapłanki. Swoją żonę, Antoninę Marię Wiłucką-Kowalską, wyświęcił na arcykapłankę, czyli biskupkę. Nietrudno się domyślić, jakie wrażenie wśród ortodoksyjnych katolików, takich jak sędzia Momentowicz, zrobił ten krok.
Przesłuchano około setki świadków. Zeznawali Edward Zarębski i współdziałająca z nim Maria Tołpyhowa, która spędziła rok w klasztorze i odeszła stamtąd skłócona z dawnym kościołem. Co ciekawe, twierdziła, że o wszystkich przestępstwach dowiedziała się już po porzuceniu mariawitów. Zeznawało kilku byłych księży mariawickich, którzy nie znaleźli w tym wyznaniu swojej drogi lub szansy kariery i zostali usunięci. Były też prawdziwe czy rzekome pokrzywdzone, wyłącznie takie, które odeszły z klasztoru lub zostały usunięte z klasztornej szkoły: dojrzałe kobiety i młode dziewczyny bez doświadczeń erotycznych. Główny świadek oskarżenia, niejaka Olga Badowska, w trakcie procesu była już mężatką, bo wyszła za mąż za… usuniętego z grona mariawitów księdza. Część pokrzywdzonych została zbadana przez lekarzy i okazało się, że nadal są dziewicami. Kowalskiego obciążać miało wszystko, dowodem zbrodni był np. fakt, że gdy z grupą mariawitów był nad morzem, kąpał się w morzu w towarzystwie m.in. kobiet (oczywiście w stosownym na te czasy stroju).
Świadkami obrony byli przeważnie mariawici, osoby często na wysokim poziomie intelektualnym, które raczej dostrzegłyby regularne pielgrzymki młodych zakonnic do odległego od klasztoru mieszkania Kowalskiego. Podkreślali surowe zasady moralne Kowalskiego, który usuwał z kościoła podejrzanych o rozpustę. Zeznawała
Rafaela Komorowska, wysłana do Zarębskiego na przeszpiegi: Zarębski sporo jej obiecywał za wyciąganie kobiet z klasztoru i obciążanie Kowalskiego. Obrońcy składali liczne wnioski o sprostowanie protokołów: przewodniczący musiał je ciekawie dyktować (akta sprawy zaginęły).
12 października 1928 r., o godzinie drugiej w nocy zapadł wyrok. Jan Michał Kowalski został skazany na cztery lata więzienia. Sędziowie Momentowicz, Szczepański i Wyczański obniżyli karę na mocy amnestii do dwóch lat i ośmiu miesięcy. Oskarżony pozostał na wolności za kaucją. Prasa zajadle rzuciła się na mariawitów, a Akcja Katolicka domagała się delegalizacji kościoła zbereźnych heretyków.
Apelacja nie dała rezultatu, 3 grudnia 1929 r. Sąd Apelacyjny w Warszawie wyrok utrzymał w mocy. Następnym krokiem była kasacja do Sądu Najwyższego. 12 czerwca 1930 r. Sąd ten dopatrzył się obrazy prawa, uchylił wyrok i przekazał sprawę do ponownego rozpoznania w postępowaniu odwoławczym. 25 lutego 1931 r. zapadł ponowny wyrok Sądu Apelacyjnego. Tym razem wyrok płockiego sądu nieco zmieniono, uniewinniono Kowalskiego od niektórych czynów. Nie utrzymał się zarzut dotyczący Olgi Bittner, dojrzałej byłej zakonnicy, której otoczony młódkami, żonaty Kowalski miał też nie przepuścić. Inna z zeznających, podająca się za byłą mariawitkę, była w rzeczywistości ściganą przez prawo oszustką. Jednak orzeczenie co do większości zarzutów utrzymano w mocy. Karę Sąd Apelacyjny obniżył do trzech lat, a po zastosowaniu amnestii do dwóch.
Sędzia Wacław Alchimowicz złożył zdanie odrębne, głosując za uniewinnieniem. Jego uzasadnienie przechowali mariawici: jest ono jedyną ocalałą analizą dowodów. Alchimowicz powołał się m.in. na fakt, że dwie z oskarżycielek, Marcjanna Tomesówna i Zofia Prochówna zdążyły publicznie odwołać swoje zeznania obciążające Kowalskiego, więc należało je ponownie przesłuchać. Druga z nich twierdziła dodatkowo, że jeszcze pięć pokrzywdzonych zeznawało fałszywie. Ale nie przesłuchał ich już nikt. Alchimowicz wywodził także, że te z pokrzywdzonych, które były nieletnie, powinny były zostać przesłuchane z udziałem psychologa. Nie przekonał reszty składu.
Ponownie wniesioną kasację Sąd Najwyższy 22 października 1931 r. oddalił. Jego prezesem był już wówczas Leon Supiński, obserwator pierwszego procesu. Zmienił się też Minister Sprawiedliwości, bo Aleksandra Meysztowicza zastąpił najpierw Stanisław Car, a potem Czesław Michałowski. Znał on doskonale przebieg procesu. Zażądał akt sprawy i schował wyrok pod przysłowiowe sukno, nieformalnie wstrzymując jego wykonanie. I tak mijały lata.
Mariawici nadal byli prześladowani. W roku 1933 przed sądem stanęli księża Zenon Łuszczewski i Stefan Góra pod zarzutem znieważenia nuncjusza. W gazetce mariawickiej, którą redagował Góra, Łuszczewski zamieścił artykuł wzywający do zerwania konkordatu i wydalenia nuncjusza z Polski. Tekst napisał satyrycznie, oświadczając, że cisnąłby w nuncjusza workiem złota, aby ten się tylko wyniósł, zabierając swoje „cufris, rzeczis i manatkis”. Łuszczewski twierdził potem, że prokurator obiecywał mu umorzenie postępowania za porzucenie mariawityzmu. Dostał karę w zawieszeniu, a Góra został skazany na bezwzględną karę za wydrukowanie tekstu.
A potem nastąpiło trzęsienie ziemi. Wyznawcy mariawityzmu w znacznej części wychowani byli w duchu zasad katolickich. Zniesienie celibatu, małżeństwa księży z zakonnicami, powoływanie kobiet na kapłanów i nawet na biskupki były dla nich szokujące. W październiku 1934 r. kapituła generalna mariawitów sprzeciwiła się reformom i zażądała od Kowalskiego odstąpienia od zmian. Kowalski odmówił i w styczniu 1935 r. został usunięty z funkcji arcybiskupa: na jego miejsce powołano Klemensa Feldmana, jako biskupa naczelnego. Od Kowalskiego kapituła zażądała zrzeczenia się praw do kierowania kościołem, a w marcu 1935 r. przeniosła go wraz ze zwolennikami do Felicjanowa pod Płockiem. „Kowalszczacy” odrzucali te decyzje. Ostatecznie około 30% mariawitów odeszło z wyznania, a pozostali podzielili się na obediencję płocką i felicjanowską. Płocki kościół odstąpił od reform Kowalskiego i wkrótce określił się jako Starokatolicki Kościół Mariawitów. Kościół Kowalskiego nazwał się Katolickim Kościołem Mariawitów, przeszła do niego 1/5 wyznawców. Kowalski ogłosił więc w nim kapłaństwo ludowe – uznał wszystkich wyznawców za kapłanów i każdemu dorosłemu nadał prawo odprawiania ofiary.
Faktyczne wykluczenie Jana Kowalskiego z mariawityzmu osłabiło jego pozycję, ale kluczowa okazała się zmiana Ministra Sprawiedliwości. W połowie roku 1936 został nim Witold Grabowski, oskarżyciel w procesie brzeskim. Nakazał wykonać wyrok wobec Kowalskiego, którego aresztowano i przewieziono do więzienia w Rawiczu. Kierowanie jego obediencją przejęła żona, Antonina Wiłucka-Kowalska. Biskup, przyzwoicie traktowany w więzieniu (miał osobną celę, zachował strój duchowny, nie ogolono mu głowy), odsiedział równo półtora roku i wyszedł na wolność w styczniu 1938 r. Gdy mariawicki biskup Tytus Siedlecki zebrał podpisy pod petycją o uwolnienie Kowalskiego, został oskarżony o obrazę sądów i władz państwowych, ale go uniewinniono. Tymczasem główny nurt mariawitów zdołał odebrać „Kowalszczakom” większość majątku. Pozostał im Felicjanów, osada nazwana na cześć Feliksy Kozłowskiej.
Jan Maria Kowalski, gorliwy i naiwny, po wybuchu wojny napisał list do Hitlera: wezwał go do pokuty oraz przejścia na mariawityzm. Hitler oczywiście posłał do Felicjanowa gestapo. Do uwięzienia arcybiskupa przyczyniły się też jego artykuły sprzed wojny, gdy twierdził, że Gdańsk i całe Prusy Wschodnie powinny należeć do Polski, a także opisany proces. 70-letni arcybiskup trafił do obozu w Dachau, nigdy się nie załamał, a gdy w 1942 r. jego stan zdrowia się pogorszył, został zamordowany w komorze gazowej. Jego maleńki kościół przetrwał wojnę pod rządami Antoniny Wiłuckiej-Kowalskiej. Dziś zanika, ma ledwie kilkuset lub trochę ponad tysiąc wyznawców i siedem wyświęconych kapłanek, same kobiety. Polski episkopat katolicki w 1971 r. w specjalnym liście poprosił oba nurty mariawitów o przebaczenie wszystkich krzywd.
Jan Maria Michał Kowalski jest jedynym biskupem sądzonym przez państwowy sąd za czyny lubieżne. I to w wątpliwym co do rzetelności procesie. Czy jedynym pozostanie, nikt nie wie. Tylko nie mówcie nikomu…