W 2004 roku, już po wstąpieniu Polski zarówno do NATO, jak i UE, wybieramy się na wyprawę dookoła świata, poczynając od Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. I tak samo jak do dzisiaj, zaczynamy w ambasadzie USA od starań o wizę amerykańską; jesteśmy niby sojusznikami nr 1 w Europie, a każdorazowo ambasador amerykański obiecuje, że wizy zostaną zniesione dla Polaków.
USA
Podobała mi się onegdaj postawa rządu Brazylii, który po wprowadzeniu jakichś obostrzeń dla ich obywateli – postąpił symetrycznie i amerykańscy turyści też musieli mieć wizy do Brazylii.
Z drugiej strony trochę można Amerykanom się nie dziwić, gdy w kolejce po wizę stały osoby niemówiące językiem angielskim, niewiedzące dokładnie, gdzie podróżują i do kogo.
Oczywiście jako adwokat nie miałem z tym kłopotu, bo przecież za pracą tam nie jedziemy.
USA to największa gospodarka świata (prawie 30% światowego PKB) i, po Luksemburgu, kraj najbogatszy w przeliczeniu na każdego mieszkańca – nie dziwić się zatem imigracji.
Lecimy z Berlina przez Londyn do Los Angeles, a trajektoria lotu nad Grenlandią, a później Górami Skalistymi uświadamia nam, jaki to ogromny kraj i bogaty krajobrazowo.
Zwiedzimy w ciągu 14 dni cztery stany południowo-zachodnie, czyli Kalifornię, Arizonę, Utah i Nevadę – to było prawie 5000 mil małym mikrobusem.
California – kraina wielkich możliwości
Lądujemy wieczorem w LA. Zatrzymamy się na 3 dni w Santa Monica – co jest w granicach tego wielkiego miasta nad Pacyfikiem.
Kalifornia jest dopiero od 150 lat stanem sfederowanym z USA, a jej potencjał gospodarczy jest taki, iż gdyby ją odłączyć od reszty kraju, to USA dalej byłoby największą gospodarką świata, a Kalifornia szóstą na świecie.
Kalifornia po wojnie meksykańskiej w latach 1862-1864 miała zresztą epizod niepodległego państwa.
Zatrzymujemy się po tak długim locie w hotelu koło autostrady, chyba sześciopasmowej – naprzeciwko jest otwarty bar, a my (panowie) spragnieni i chcący zapalić. Okazuje się, że wypić whisky można, a zapalić nie; natomiast na zewnątrz nie można wziąć napojów – ten zakaz oczywiście złamaliśmy.
Los Angeles – Miasto Aniołów
Obwożą nas po rożnych podmiejskich dzielnicach jak Pasadena i Beverly Hills – to oczywiście dzielnice wspaniałych rezydencji, których niekiedy nie widać wręcz zza ogrodzonego parku. To też czas, kiedy szedł słynny romantyczny film „Pretty woman” z Julią Roberts i Richardem Gere – rzecz dzieje się w hotelu, który zwiedzamy, a następnie ten charakterystyczny budynek ze schodami przeciwpożarowymi, gdzie mieszkała Julia Roberts w scenie finałowej.
Na wzgórzach widać napis z wielkich liter „Hollywood”, a my oglądamy Aleję Gwiazd między Egyptian Theater a Chineese Theater z odciskami dłoni słynnych ludzi filmu – podobno zaczęło się od przypadku, gdy aktorka się potknęła na świeżo wylanym betonie. To jest centrum światowego kina, a dzielnice oznaczone są rzymskimi cyframi planów filmowych. Gali rozdania Oskarów akurat wtedy nie było, bo to początek listopada.
Zwiedzamy halę sportową LA Lakers, Universal Studio i Warner Bros.
W LA jest olbrzymi Disneyland założony przez Walta Disneya, ale w samym Universal Studio też są atrakcje – jedziemy kolejką górską w krainie Indian; oglądamy bitwę morską rodem z „Piratów na Karaibach”; sceny z filmu „Wodny świat”, a na końcu na stojąco film hiperpanoramiczny ze „Star Trek”.
San Diego i Meksyk
Wszędzie jest w Stanach daleko, a więc przyzwyczajamy się do wstawania o 6.00 rano – w zamyśle organizatorów jest oprócz San Diego, także Tihuana.
San Diego to miejsce postoju floty Pacyfiku; stoją tam cztery lotniskowce: to są po prostu olbrzymy. Załoga każdego liczy, jak niewielkie miasto, po 1000-2000 ludzi; dwa z nich są czynnymi okrętami wojennymi i oglądamy je jedynie z pirsu; dwa zaś starsze to okręty muzeum. Zwiedzamy lotniskowiec „Midway”.
Z San Diego już niedaleko do granicy z Meksykiem – jedziemy do Tijuany.
Na granicy są olbrzymie kolejki, ale raczej w stronę USA, a nie Meksyku; jak już zbuduje Trump ten mur na granicy z Meksykiem, to pewnie będzie jeszcze gorzej.
Była kiedyś taka modna piosenka – „Welcome to Tijuana… sex, tequila i marihuana” – tak to wtedy wyglądało; wszędzie farmacje, gdzie legalnie sprzedają narkotyki, restauracje i pewnie domy uciech – my poszliśmy na obiad do doskonałej restauracji z muzyką latynoską.
Jedzenie w Meksyku jest świetne, czego nie można powiedzieć o przeciętnym w Stanach – jajecznica z proszku, hamburgery; jak margarita to od razu w dzbanach dwulitrowych, podobnie z lurowatą i słodką kawą – no nie dziwić się, że większość Amerykanów ma nadwagę. Pod dostatkiem, i to taniej, jest natomiast whiskey, ale to też nie szkocka.
Wracamy przez San Diego do LA.
Arrizona – kraj Indian
Jedziemy przez Yuma (z westernu 1510 do Yumy) Tucson i Phoenix do Flagstaff.
Każdy z następnych Stanów jest wielkości Polski, z tym, że Kalifornia, która jest większa, ma prawie 50 mln mieszkańców. Teraz jedziemy już przez krainy mniej zamieszkałe. W większości skaliste albo pustynne; niejednokrotnie taką drogą stanową jedzie się kilkaset kilometrów bez jakichkolwiek domostw.
Phoenix
To duże 2-milionowe miasto; ma podobnie jak LA downtown, czyli centrum z wieżowcami; ciągnie się około 70 kilometrów, ale ciekawym jest Heard Museum z historią Indian w Ameryce.
Flagstaff
To z kolei małe studenckie miasto z uniwersytetem, ale jest wstępem do Wielkiego Kanionu Kolorado.
Grand Canyon Colorado
To najlepszy pokaz jak świat zmieniał się przez miliardy lat. Rzeka Colorado w równinie wyżłobiła sobie kanion przez wszystkie ery dziejów świata – te 1500 m głębokości kanionu to przekrój całego naszego światowego jestestwa.
Kanion ma 15 km szerokości, ale z góry przecież wielka rzeka, jaką jest Kolorado – wygląda jak mała nitka.
Wsiadamy do helikoptera, który lecąc wewnątrz kanionu pokazuje nam jego piękno; w słuchawkach muzyka Wagnera, co jeszcze podnosi temperaturę tych wrażeń.
Monument Valley
Przez krainę Indian Navajo docieramy po południu do słynnej Monument Valley (doliny pomników) – to są na czerwonej skalistej pustyni ostańce wysokości do 300 m. Słuchamy opowieści o Indianach i na własne oczy widzimy to, co wielokrotnie na westernach.
Utah – kraina kanionów
Zaczynają się te wspaniałe zabytki krajobrazowe – we wszystkich przewodnikach 3/4 najciekawszych miejsc w USA to te, które zwiedzamy w tych czterech stanach – Utah jest w nie najbogatszy.
Najpierw Antelop Canyon – niewielki spacer wewnątrz (około godziny), ale kiedyś utonęła w nim cała wycieczka francuskich turystów; idziemy pod ziemią i między skałami.
Następny przystanek to Bryce Canyon – wygląda jak organy bądź z góry jak duża metropolia. Są trzy punkty widokowe i z każdego z nich to trochę inny widok, ale w sumie wygląda to jak wielki amfiteatr – to już są poważne górki; punkty widokowe są powyżej 2500 m n.p.m.
Problem jest z klimatem. W Californii było plus 25 st. C, w Arizonie podobnie, natomiast w tych kanionach w Utah pada śnieg i jest około 0 st. C – jak tu się ubrać na zwiedzanie tych Stanów.
Kolejnym kanionem jest Sion Canyon. Niegdyś tu mieszkali Indianie, ale odkryli go Mormoni. Kanion ze swoją rzeką Virgin wyżłobił i dalej żłobi wąwóz, a powyżej są wodospady, wiszące ogrody i biała skała nazwana Białym Tronem (z jej podnóża do siedziska to tylko 750 m).
Nocujemy w miejscowości Page, tak „na oko” kilkanaście tysięcy mieszkańców; idziemy na kolację do restauracji z muzyką.
Ta ostatnia jest z połowy ubiegłego wieku; panowie są w wysokich butach i rozchełstanych koszulach (wszyscy są zresztą nieźle pijani) – nastrój jak z saloonu; tak wygląda interior amerykański.
Ostatnią z atrakcji krajobrazowych Stanu Utah to Jezioro Powella (Lake Powell); jezioro tu kiedyś też było, ale budując elektrownię wodną zmieniono bieg rzeki i jezioro stało się dużo większe i to ze stumetrowymi skałami na brzegu – płyniemy małym wycieczkowym stateczkiem przez 3 godziny.
Nevada – pustynie i słynne jeziora
Co prawda nie jedziemy na północ Utah do słynnego jeziora Great Salt Lake, bo skręcamy na Las Vegas, ale pustyń i wyschniętych słonych jezior będziemy mieli w Nevadzie pełno.
Zaczynamy od pustyni Mohave, która jest ni to pustynią, ni to trzęsawiskiem, bo ugrzęznąć można w wielkim mule po kolana – słońce piecze niemiłosiernie i już zapomnieliśmy o śniegu w kanionach.
Po drodze mijamy napis „Military Area” z zakazem zjazdu z drogi i chociaż nic nie widać, to znaki pokazują nam, że jest to „strefa 51” czyli tajne militarne prace wojskowych USA – nie mogliśmy sprawdzić, ale w filmach często podają, iż „trzymani i badani” tam są przybysze z innych planet.
Tak mając już na zachodzie widok na wysokie szczyty Sierra Nevada znajdziemy się nagle na „uskoku”, z którego po kilku godzinach na pustyni widzimy miasto – to…
Las Vegas
Żyli tu sobie jeszcze w XIX wieku spokojnie Indianie w tej zielonej kotlinie; jeszcze w trakcie II wojny światowej było tu tylko 8000 mieszkańców plus baza dla szkoły pilotów wojskowych.
Wybudowanie zapory Hoovera, a przede wszystkim zalegalizowanie przez Stan Nevada gier hazardowych, spowodowało napływ kapitału ze Wschodniego Wybrzeża (szczególnie brudnych pieniędzy gangsterów).
Niejaki B. „Bugsy” Siegiel zaczął budować mafijne hotele i kasyna gry, które powstawały dokładnie jak „grzyby po deszczu” – w chwili obecnej miasto liczy około 100.000 mieszkańców, którzy obsługują miliony turystów rocznie.
Kiedyś myślałem, że Las Vegas to zwyczajny „kicz” – zmieniłem zdanie – to co tam zrobiono, to majstersztyk.
Wzdłuż Las Vegas Blv. z jednej strony słynne hotele z kasynami gry, jeziorem, na którym odbywają się bitwy morskie, innym na którym w takt muzyki działa tysiące fontann, z drugiej zaś strony bulwaru jest najpierw egipski Luxor z piramidami (notabene w Luxorze w rzeczywistości ich nie ma); dalej Nowy York z repliką Empire State Building; Paryż z wieżą Eiffla i Wenecja z kanałami, po których pływają gondole, a gondolierzy śpiewają „bel canto”. Tylko na pierwszy rzut oka to jest „cukierkowate”; zrobione jest poprawnie; z klimatem i bardzo precyzyjnie.
Las Vegas przekonuje, co można zrobić, jeśli angażuje się naprawdę duże pieniądze.
My tradycyjnie zagraliśmy w Ceasars Pallace w ruletkę i na „jednorękich bandytach”, nie angażując większych środków wobec czego gra była stosunkowo krótka.
W Las Vegas od czasów Franka Sinatry i Elvisa Presleya byli i śpiewali muzycy, którzy się liczą w muzyce, a filmów nakręcono dziesiątki – na pewno pamiętacie „Showgirls”, czy też „Jacpot” z Cameron Diaz.
Na „Strasphere”, czyli 350-metrowej wieży, gdzie są mrożące krew w żyłach atrakcje (jumping, big shot i inne), z powodu braku czasu nie wjechaliśmy, czego żałuję.
Dolina Śmierci
Wyjeżdżamy po 30-tu godzinach z Las Vegas, gdzie prawie nie spaliśmy i… znowu pustynia, ale już sama nazwa mówi, jaką ona jest – Death Valley (Dolina Śmierci) – jest to zabójcze piękno.
Depresja (około 80 m p.p.m.) otoczona wysokimi górami, to mieszanina mułu, piasku i soli, nagrzewa się do 100 st. C – ile osadników prących na zachód w XIX wieku tam zginęło.
Dzisiaj przez Dolinę Śmierci prowadzi szosa asfaltowa, ale utknąć tam bym nie chciał – chociaż widoki są wspaniałe, jak choćby „paleta artystów” – skały i piaskowe wydmy we wszystkich możliwych kolorach.
Jedziemy wzdłuż Yosemity N. Park, który ponoć jest najciekawszym parkiem narodowym USA, ale niestety z uwagi na porę roku wjazd do niego jest okresowo zamknięty.
Reno i jezioro Tahoe
Zaraz po minięciu Yosemity Park na wysokości ponad 2000 m znajduje się miejscowość Bodie – to osada górników i poszukiwaczy złota w okresie połowy XIX wieku; jest tam 200 drewnianych budynków, są „saloony”, sklepy, stajnie, domy – tyle że nikt tam nie mieszka – za to kiedyś częściej, jak było to modne, kręcono tu westerny.
Dojeżdżamy do Reno, które onegdaj próbowało konkurować z Las Vegas – bo to też Nevada i można było otworzyć kasyno. Obok Reno jest prześliczne jezioro Tahoe.
I znowu w Kalifornii
Przekraczamy granice stanów, wysokie góry Sierra Nevada i jedziemy do stolicy Kalifornii, do Sacramento. Gubernatorem był wówczas Schwarzenegger (ten były Mister Uniwersum i aktor filmowy) – akurat nie było go w mieście, a pozwolono nam zwiedzić jego gabinet w pałacu gubernatorskim i wobec tego siedziałem w jego fotelu – niby nie „pokój owalny”, ale zawsze…
San Francisco – miasto wzgórz i mostów
Na tylko ogólne poznanie tego miasta potrzeba przynajmniej trzech dni.
Zaczynamy od portu, gdzie wjeżdżamy poprzez S. Rafael Bridge do miasta leżącego zarówno nad Pacyfikiem, jak i przede wszystkim nad trzema wielkimi zatokami.
W porcie przy każdym nabrzeżu, a szczególnie tam, gdzie są promy i ludzie, widzimy kalifornijskie uchatki (to coś pomiędzy foką a lwem morskim) – jest ich po prostu mnóstwo i to na wolności.
Oglądamy z odległości Golden Gate, ale pojedziemy tam w następny dzień.
Zwiedzamy Downtown, czyli centrum, ogrody japońskie, a urzeka Rodeo Drive – to ulica o niesamowitym spadku, wobec czego jest serpentyna i zygzaki – jedzie się (niby tylko z góry jednokierunkowo), ale wśród gazonów z kwiatami i z szybkością nie większą niż 10 km/h – widać z niej Alcatraz.
Właśnie w następny dzień wcześnie rano wybieramy się na tę słynną wyspę – więzienie (też w wielu filmach); wyspa nie jest na pełnym oceanie, a w olbrzymiej zatoce – tam zatrzymaliśmy się przy celi, w której siedział słynny gangster Al Capone i to podobno jedynie za niepłacenie podatków.
Po południu przejeżdżamy przez Golden Gate – most na wysokości 70 m nad wodą i długości prawie 3 km, największe statki oceaniczne przepływają dużo niżej od nas; widok niesamowity, tym bardziej z powodu koloru tego mostu (international orange). Choć stoi już ponad 80 lat, malują go non stop i ciągle sprawdzają najmniejsze wady – bo przecież to wizytówka S. Francisco.
San Francisco leży w uskoku Andreas, co może za miliony lat (ale również i wcześniej) spowodować, iż Kalifornia stanie się wyspą oderwaną od kontynentu, a zresztą w 1906 roku było tu poważne trzęsienie ziemi.
Chociaż w wielu katastroficznych filmach Golden Gate wali się do oceanu, to wszędzie zapewniają, iż nawet 8 stopni w skali Richtera przetrzyma.
Czy widzieliście Państwo słynny film „Quake – trzęsienie ziemi”; wyprodukowany został 50 lat temu, a nadal robi wrażenie.
Na drugiej stronie mostu jedziemy do parku sekwoi, bo nie widzieliśmy ich w Yosemity Park – sekwoje mają do 100 m wysokości, a przy każdej jest tabliczka z wiekiem (1000 lat; 2000 lat i nieznany wiek) – to są najwyższe i najstarsze drzewa świata.
Mam w ogrodzie taką małą metasekwoję, którą w donicy podarowałem przyjacielowi – po dwóch latach mi oddał, bo się nie mieściła w mieszkaniu, a po 10 latach jest wyższa od mojego domu.
Wieczory spędzamy w restauracjach chińskich Chinatown, dzielnicy najbardziej chińskiej poza Chinami.
Trasa do LA
Odległość pomiędzy San Francisco a LA to prawie 700 km. Jedziemy najpierw w okolice Morgan Hill, gdzie są słynne winnice win kalifornijskich (w najlepszej winnicy w Napa na północ od San Francisco nie byliśmy), a następnie autostradą M-I wzdłuż wybrzeża Pacyfiku, mając stale po lewej stronie – nawet i czasami po obu stronami – pasmo gór Nadbrzeżnych; one są wysokie na prawie 2000 m.
Z drogi widać w górach rezydencje sławnych miliarderów np. Paula Gett`yego.
Docieramy do Santa Barbara – to piękny kurort znany z filmu „Some Like It Hot” z Marylin Monroe w roli głównej; jesteśmy przy tym hotelu, gdzie grała na ukulele i na słynnej przystani. Wówczas tam wystawiano symboliczne krzyże na plaży – żołnierzy poległych w wojnach w Iraku i Afganistanie – gdy my byliśmy, to było ich trochę ponad tysiąc, a później już ponad cztery tysiące.
Ponownie w LA
Do wylotu do Nowej Zelandii pozostajemy jeszcze dwa dni w Los Angeles.
Zwiedzamy kościół Mormonów – oni są jako instytucja nieprawdopodobnie bogaci.
W ostatni wieczór poszukujemy takiej restauracji, gdzie jest kanał HBO – walczyć ma z kimś Gołota.
Przyjaciel na którymś z placów, gdy kierowca poszedł sprawdzić restaurację, niechcący wykopnął butelkę plastikową po napoju, „spod ziemi” znalazł się policjant na motorze i mandat miał wynosić 1000 USD; pod długich negocjacjach doprowadziłem do 500, ale gdy nie dało się dalej – to powiedziałem, że go nie rozumiem i musimy czekać na przewodnika. Przewodnik, jak się okazało, stał kilka metrów dalej, a policjant powiedział, że na niego poczeka, ale musi odprowadzić motocykl – jak tylko policjant odszedł, przewodnik wskoczył do samochodu i odjechaliśmy. Ja byłem tylko pasażerem, ale ostatnio u nas taka ucieczka, to już nie wykroczenie, ale przestępstwo; szczęśliwie nikt nas nie szukał.
LA to wielkie lotnisko, zatrzymujemy samochód, a samoloty wzbijają się kilkadziesiąt metrów nad naszymi głowami – wtedy to dopiero widać, jakie to kolosy są te Boeingi oceaniczne.
Takim właśnie odlecieliśmy do Nowej Zelandii, a podroż trwała 13 godzin.