Jeden z żeglarzy, przyjaciel Kolumba, Amerigo Vespucci w 1498 roku dotarł do delty Orinoko i z uwagi na niezliczoną ilość kanałów nazwał tę ziemię „małą Wenecją”.
Wenezuela
Wenezuela z uwagi na dżunglę, rzeki i trudno dostępny teren była prawie niezamieszkała. Hiszpanie tu też szukali Eldorado, ale szybko się zniechęcili.
Ponieważ Indian było naprawdę niewielu i w dżungli, kiedy dostrzeżono, iż można tu uprawiać kawę i kakao, zaczęto sprowadzać czarnych z Afryki – to jest powód, dla którego w zasadzie przy osadnictwie białych nie ma tu klasycznych murzynów, jak np. w Brazylii, bądź Indian, jak w Peru – są Metysi i Mulaci.
Ta mieszanka ras, a nadto kult piękna, spowodowały, iż pięknych kobiet w Wenezueli jest procentowo dużo więcej niż gdziekolwiek, najlepiej o tym świadczą wybory Miss Świata – Wenezuela ma najwięcej tytułów.
Po takim wstępie rozumiecie Państwo, że nie będzie nic o zabytkach, bo ich tam po prostu nie ma, a o krajobrazach i ludziach.
W początku XIX wieku jeden z potężnych plantatorów kawy, na fali wyzwoleńczej, wszczął powstanie przeciwko tak Hiszpanom, jak i Brytyjczykom – dzisiaj każde miasto ma jego pomnik – to Bolivar, który przeniósł swoje idee później na inne kolonie w Ameryce Południowej.
W końcu XIX wieku, gdy odkryto nieprawdopodobne złoża ropy i gazu ziemnego, Wenezuela stała się nagle krajem bardzo bogatym – co miało i dobre i złe strony.
W tak wielkim kraju (prawie 1 mln km kw.) mieszkało, gdy my tam byliśmy, czyli w 2009 roku, około 25 mln ludzi z czego około 6 mln w stolicy Caracas.
Caracas leży w kotlinie, a zatem rozbudowanie go jest pewnym problemem, mając zaś środki zbudowano nowoczesne miasto, wyburzając zabytki epoki kolumbijskiej – dlatego niewiele tam zostało.
Jeśli jest za dobrze, a szczególnie w krajach latynoskich, to zawsze kończy się to puczem albo rewolucją. Tak też było w końcu XX wieku i w Wenezueli zapanował reżim komunistyczny H. Chaveza, który zerwał współpracę z USA (mimo iż obroty Wenezueli z USA tak w eksporcie, jak i imporcie sięgały 60 procent) – to się musiało źle skończyć.
Dzisiaj jak patrzę na banknoty z 2009 roku, to jeszcze było 10, 20 Boliwarów. Obecnie waluta jest w milionach, a kraj który mógłby być najbogatszym na tym kontynencie, jest z całą pewnością najbiedniejszym.
Przypomina mi się świetny dowcip z lat 80. w rozmowach z radiem Erewań: – słuchacz do radia: Czy można zbudować komunizm w Kanadzie? – radio Erewań odpowiada: Można, ale po co? Skąd będziemy sprowadzać zboże?
Ten dowcip oddaje sytuację Wenezueli, gdzie obecnie za następcy Chaveza jest głód, brakuje żywności, benzyny; 1/4 populacji wyemigrowała, a w Caracas są ciągłe zamieszki. Jak się ten koszmar skończy, to jednak turystyka wróci, bo kraj jest po prostu piękny.
Po przylocie do Caracas zwiedzamy dwie wyspy Margaritę i Los Roques, a następnie dorzecze Orinoko i Park Narodowy Canaima.
Los Roques
Jest to archipelag małych wysp prawie kompletnie płaskich i zalewanych wodami Atlantyku (dolatujemy samolotem, bo to ponad 200 km od stałego lądu). Niespodzianką jest to, iż samolot ląduje jeszcze na betonowym pasie, ale do baraków dworca lotniczego idziemy po kolana w wodzie.
Wyspy są przepiękne, niektóre widać dopiero w czasie odpływu – cały dzień spędzamy na katamaranie oglądając rafy koralowe i kolorowe ryby. Wyspy mają tylko 1000 mieszkańców, mimo iż turystów jest sporo. Oglądamy wieczorem jeszcze pelikany, jak spadają do morza i łowią ryby.
Mieliśmy w następny dzień lecieć w deltę rzeki Orinoko, czyli kompletny głusz, aby spędzić tam wieczór sylwestrowy. Siedzieliśmy już w samolocie, ale okazało się, że jest awaria i polecimy w następny dzień.
My Polacy się ucieszyliśmy, bo na Plaza Mayor (jedyny plac na wyspie) będą sztuczne ognie i muzyka, ale byli z nami Niemcy – dla nich to odstępstwo od porządku, a zatem pisali petycje i skargi do biura turystycznego, my oczywiście się wyłamaliśmy.
Wieczór spędzamy na kolacji w restauracji o nazwie „El canto de la ballena” – mnie to nic mówiło, ale żona zna hiszpański i muzykę New Age i zapytała, czy to ma coś wspólnego z zespołem Chambao – właścicielka tak się rozczuliła, gdyż piosenka przez ten zespół była nagrana dla niej, że dostaliśmy gratis wino i paterę owoców.
Samolot jakoś „naprawił się” i przed świtem, bez spania, wylatujemy przez Caracas do Parku Narodowego delty Orinoko.
Orinoko
Delta tej rzeki jest oczywiście mniejsza niż delta Amazonki, ale jest chyba w pierwszej piątce świata. Jesteśmy w samym sercu dżungli, dopływamy łodzią motorową. Spędzamy tam dwa dni, kąpiąc się razem z piraniami (nie wierzyłem, że naprawdę tam są), a potem dano nam wędki i okazało się, że jest ich całkiem dużo. Widzieliśmy wschody i zachody słońca w rozlewisku Orinoko, będąc w kompletnej dziczy – poza grupą niemieckich turystów (nas czworo), słychać w nocy tyko ptaki.
Canaima
Ponownie łodzią kilka godzin do cywilizacji i lecimy na Wyżynę Gujańską, prawie pod granicę z Brazylią. Już z samolotu widzieliśmy słynny wodospad Santo Angel (nazwa nie ma nic wspólnego z aniołem; było to nazwisko pilota, który rozbił się na tym płaskowyżu, ale dotarł po dwóch tygodniach do świata) – ten wodospad jest najwyższy na świecie; woda leci z góry ponad 1 km.
Zwiedzamy stacje ornitologiczne – ptaki we wszystkich możliwych kolorach oraz przedzieramy się przez górki i dżunglę do rzeki.
Pokazują też nam przełom rzeki Caroni – lecimy małymi Cessnami około 15 minut i lądujemy na wysokości 1500 metrów wyżej. Na końcu szutrowego lądowiska leży wrak takiej samej Cessny.
Margarita
Ostatnie 5 dni spędzamy na największej wyspie Wenezueli, Margaricie – to w zasadzie dwie wyspy połączone mostem.
Tu już są bardzo przyzwoite butikowe hotele, cudowne plaże i możliwość samodzielnego objechania wyspy. Przypominam, że to był 2009 rok – wypożyczam samochód (niezbyt drogo) z pełnym bakiem. Gdy pytam, czy mam też oddać z pełnym bakiem, odpowiadają mi, że benzyna nie gra roli – coś się pewnie od tego czasu zmieniło.
Atrakcji jak widać krajobrazowych mnóstwo, ale obecnie turystyka zamarła. Polecam ten kraj dla oderwania się od architektury i zabytków – oczywiście gdy się tam unormuje.
Wietnam
Zdecydowaliśmy się na Wietnam na przełomie 2015 i 2016 roku – jest już ponad 40 lat po II wojnie indochińskiej, minęły dwa pokolenia od zjednoczenia tego kraju przez zwycięską armię północnego Wietnamu i olbrzymiej porażki, tak militarnej, jak i wizerunkowej USA, a Wietnamy są nadal dwa.
Wietnam południowy, czyli Sajgon, dalej jest po części amerykańsko-francuski, a północny Wietnam ze stolicą Hanoi – choć ma przymiot starożytności, jest wyraźnie komunistyczny.
W swobodnych rozmowach w Sajgonie młodzi ludzie (nie żyjący w czasie tej strasznej wojny) o tych z Hanoi mówią i nie wiem, czy to jest żartobliwe – najeźdźcy bądź okupanci.
W Wietnamie po kilkunastu latach od wojny domowej stworzył się taki system chiński – państwem niepodzielnie rządzi partia komunistyczna, ale gospodarka jest już czysto kapitalistyczna z tym, że i politycznie wygląda to nieco inaczej niż w Chinach. Wietnam wstąpił do układu ASEAN i mimo kultywowania złej pamięci o południowej armii amerykańskiej w tym kraju – ma obecnie bardzo przyjazne stosunki tak z USA, jak i UE.
To trochę szokuje, podobnie jak i zdezaktualizowane informacje w przewodnikach o biedzie w Wietnamie; o „boat people”, czy też o kraju partyjno-wojskowej dyktatury.
Zwiedzamy Wietnam w dwie pary z jedną nastolatką, która sprawuje się nad wyraz dzielnie tym bardziej, iż już dobrze włada językiem angielskim.
Wietnam jak spojrzeć na mapę to taka litera „S”, której długość to ponad 2600 km, a szerokość od 50 do 150 km w części środkowej z dwoma „wybrzuszeniami” na końcówce tej litery.
To determinuje sposób podróżowania – drogi są raczej kiepskie, kolej trochę zaniedbana, zaś flota linii lotniczych i to wewnątrz, bardzo precyzyjna i nowoczesna. Potwierdził mi to przyjaciel, z którym podróżowaliśmy, a który jest rodzinnie związany z dużym przedsiębiorstwem lotniczym.
Przylatujemy zatem do Wietnamu w grudniu 2015 roku poprzez Moskwę do Sajgonu.
Sajgon, czyli Ho-Chi-Minh
Paradoksem tej wojny jest właśnie i to, że największe miasto Wietnamu nazwano imieniem komunistycznego przywódcy z Północy, który wygrał dwie wojny indochińskie – tak z Francuzami pobitymi pod Dien-Bien-Phu, jak i później z olbrzymią armią USA (druga zakończyła się już po jego śmierci).
Sajgon (bo poza oficjalnymi napisami na dworcach lotniczych czy kolejowych) dalej w „starej” nazwie funkcjonuje – jest potężną metropolią (około 5 mln), już natychmiast jawi się jako ul – na ulicach i placach miliony motorów, czy też skuterów – pieszy chyba nie ma szans.
Miasto ma niewiele zabytków ze starożytności, czy też nawet średniowiecza, natomiast sporo jest architektury francuskiej – np. katedra Notre Dame i rezydencje kolonialne w stylu ewidentnie romańskim. Jest w nim wiele parków, w których od rana tysiące ludzi ćwiczy jogging, gimnastykę czy też wietnamskie tai-chi. Oglądamy jeszcze operę sajgońską – ta z kolei wygląda jak Petit Palais w Paryżu.
Mieszkamy w bardzo ładnym hotelu, który ma na 21 (chyba?) piętrze zarówno dyskotekę jak i basen, a z okien hotelu widzimy rzekę i kanały portowe.
Rano wybieramy się do tuneli Cu Chi mikrobusem – te tunele to tajna broń Vietcongu. Niedaleko od Sajgonu mieli oni sieć tuneli przynajmniej kilka metrów pod ziemią, gdzie znajdowały się nawet szpitale i centra dowodzenia partyzanckiego. Tunele są tak wąskie, że nasze dziewczyny się przeciskały, ale nie dziwię się Amerykanom, którzy nie ryzykowali w nie wejścia, a Vietcong pojawiał się nie wiadomo skąd. Na końcu było też coś i dla nas, postrzelaliśmy sobie zarówno z radzieckich pmk jak i z amerykańskich M-16 na strzelnicy.
Z Sajgonu wybieramy się do Hanoi samolotem, ale wrócimy do Sajgonu jeszcze dwa razy.
Hanoi
Jak pisałem wcześniej, to już zupełnie inny Wietnam i jesteśmy w trochę innym klimacie (Hanoi 22 stopni szerokości geograficznej, a Sajgon 10 stopni) – jest wyraźnie zimniej.
Miasto też jest inne – te starożytne, bo przecież tu powstawało państwo wietnamskie i to w III wieku p.n.e. oraz te konfucjańskie z czasów 1000 lat dominacji chińskiej.
Starówka jest prawie nietknięta – tak jak wyglądała przed setkami lat, a ponadto są wszędzie jeziora, na których jest szereg atrakcji, jak np. stojąca na jednej nodze i w wodzie pagoda. Warto zobaczyć też świątynię Literatury, cesarską cytadelę i Żółwią wieżę. Po obejrzeniu tego, co zabytkowe – prowadzą nas (zresztą tuż koło polskiej ambasady) na plac defilad jak przy moskiewskim Kremlu. Koniecznie trzeba iść do wodnego teatru lalek – to specyfika Hanoi – lalki przy muzyce starodawnej tańczą rzeczywiście w wodzie.
Naprzeciwko budynku parlamentu jest mauzoleum Ho-Chi-Minha, w parku jego dom, w którym pracował, jego sprzęty, samochody, a także jeszcze osobne muzeum. Park, w którym się to wszystko znajduje, jest bardzo ładny, ale „relikwie” po wodzu są wręcz tandetne.
O ile Sajgon jest miastem wielokulturowym i w sumie nowoczesnym (o czym później), to Hanoi – przynajmniej w części rządowej, sprawia wrażenie monumentalne, ale „wymarłe” i… pełne żołnierzy i milicjantów. Hotel wszakże w Hanoi jest równie dobry jak w Sajgonie.
Halong
Mówiąc o kiepskich drogach w Wietnamie, myślałem właśnie o tej, która prowadzi ze stolicy do głównego portu, jakim jest Hajfong.My wybieramy się wszakże do jednego z przyrodniczych i krajobrazowych cudów świata.
Okrętujemy na takiej wielkiej karaweli (ale w środku bardzo luksusowa) – nie podaję nazwy, choć pamiętam, bo takich chyba jednak okrętów (tak wyglądają, jak te sprzed setek lat) stoi w porcie wiele.
Płyniemy z noclegiem po zatoce Halong – to kiedyś z powodu zjawisk krasowych były zapadliska, rzeki i skały, aż zalało je morze i mamy zatokę z dwoma tysiącami skał wystających prosto z wody – to labirynt wodny.
W ramach tej podróży przenosimy się na 2 godziny na kajaki i podpływamy do brzegu, gdzie są jaskinie. Góry zaś mają różne kształty zwierząt, czy też np. piramidy egipskiej.
Noc spędzamy na pokładzie przy dobrej muzyce i wspaniałej kuchni. Rano zwiedzamy jeszcze słynną jaskinię Thian Canh Son Cove i lecimy już na noc sylwestrową do Hoi-An.
Hoi-An
To jest środek litery „S” i jakby trzeci Wietnam; w czasach tworzenia się państwowości wietnamskiej na północy, żył tu sobie lud Czampa, który prawie do końca XV wieku posiadał niezależne królestwo. Wojska wietnamskie podbiły ten kraj dopiero wówczas, a z kolei Francuzi, gdy stworzyli Konchinę (czyli kolonię Wietnamu Południowego), też ten teren pozostawili. Na północy i na południu osiedlili się też Europejczycy, zaś w środkowej części (o dziwo Chińczycy i Japończycy).
Niedaleko tysiącletniej stolicy Champów (Hue), a później dynastii wietnamskiej ogromne znaczenie dla „szlaku jedwabnego” zyskało Hoi An jako port i miasto handlowe.
Tu trafiamy na zabawę sylwestrową i to nieco spóźnieni. To było też powodem braku czasu na topografię terenu – gdy po świętowaniu Nowego Roku poszedłem spać, to nie pamiętałem ani piętra, ani numeru pokoju.
W nocy pomyliłem drzwi, znalazłem się na korytarzu i zanim dobrze się dobudziłem to musiałem jakoś się „odziać” – znalazłem taki ubiór z worków na piasek czy cement, a następnie wydedukować, gdzie jest nasz pokój. Udało się i na szczęście nad ranem Nowego Roku wszyscy w hotelu spali.
Idziemy w miasto przed południem – Hoi An ma dwie dzielnice – chińską i japońską i też dwa rodzaje architektury – to wszystko łączy na rzece przepiękny most japoński z drewna malowany na różowo. Zwiedzamy obie dzielnice. Domy nie są muzeami (wszędzie kwitnie handel), ale każdy z nich jest do obejrzenia wewnątrz. Ciekawostką jest w Hoi An i to, że rekonstruował te domy w końcu XX wieku polski architekt „Kazik” Kwiatkowski, któremu postawili w tym mieście pomnik.
Wieczorem idziemy nad rzekę na wspaniały nocny targ, kupujemy lampiony, które są misternie złożone z listewek, na których naciągnięto różnokolorowy jedwab – przywiozłem to do Polski i mimo trochę innego klimatu lampiony działały w ogrodzie przez kilka lat. Pływamy też po rzece na małych łodziach – Hoi An jest urocze tym bardziej, iż wieczorem nie ma to miasto w ogóle włączonego światła innego niż lampiony.
Z powrotem w Sajgonie
Przyjeżdżamy z Hoi An po południu i czeka nas nie lada atrakcja – na sześć godzin przyjeżdża po nas ekipa przewodników na skuterach „Vespa” (jeden jako pilot i pięciu jako kierowców) – my siedzimy z tyłu.
Ma to być objazd po Sajgonie z ucztą kulinarną i muzyczną – przynajmniej 5 – 6 lokali.
Początkowo można mieć wręcz stracha, bo ze wszystkich świateł jednocześnie rusza kilka tysięcy takich motorów, a na placach czy rondach jest jeszcze gorzej; po kilku winach ryżowych i żmijówkach …, już było bez strachu.
To właśnie w ten wieczór byliśmy w rożnego rodzaju restauracjach i klubach studenckich, czy też jazzowych – tam miejscowi zagadują nas, wszyscy mówią po angielsku, słychać tylko amerykańskie piosenki, jest zupełnie inaczej niż w Hanoi.
Phu Quoc
To wyspa leżąca w zatoce tajlandzkiej bliżej Kambodży niż Wietnamu (ale wietnamska od zawsze) – wyspa słynie z produkcji kauczuku, upraw pieprzu i kokosów, a poza tym z ciepłego morza i piaszczystych plaż.
Tu jesteśmy przez 5 dni, aby się „pobyczyć”, ale codziennie wieczorem taksówką jedziemy w inną część wyspy na kolację (byle nie w hotelu) i na również całonocne targowiska.
Uznaliśmy wszyscy, iż kuchnia wietnamska chyba najbardziej nam odpowiadała: na przystawkę sajgonki – to takie placki z mąki ryżowej z różnym nadzieniem, zupa tha-ba to taki bulion z wołowiny, który oni jedzą cały dzień, buh-cha, czyli grillowana wieprzowina w słodko-kwaśnym sosie z piklowanymi warzywami; i mnóstwo innych, które można „podostrzyć” papryczkami chili i innymi przyprawami, których nazw i tak bym się nie nauczył.
Ostatni wieczór w Sajgonie
Tym razem wybieramy się nie do części kolonialnej, a niezwykle nowoczesnej. Są tam kilkudziesięcio piętrowe wieżowce o nowoczesnych kształtach, szerokie arterie i eleganckie sklepy wszystkich największych marek świata – o cenach nie piszę, bo nie wchodziliśmy.
Wszędzie są też piękne lampy uliczne, aleje z fontannami i mimo późnej pory zawsze jest gwarno.
Wietnam warto zobaczyć, bo jest różnorodny i bardzo przyjazny.