Nie mogę sobie pozwolić na specjalne wskazówki co do zwiedzania tego kraju, bo: widziałem tylko Anglię, nadto zwiedziłem ją 41 lat temu, w latach 90-tych byłem jeszcze dwa razy służbowo i prywatnie w Londynie, później zaś kilkanaście razy, ale tylko na lotnisku Heathrow.
Wielka Brytania
Ale może to i oryginalne pokazać, jak młody człowiek w 1978 roku Fiatem 125p zza „żelaznej kurtyny”, podróżował po Anglii – będą to więc wspominki.
Zostałem zaproszony do Midlle England, a dokładniej do Doncaster przez byłego żołnierza armii gen. Andersa, który tam od wojny wraz ze swą żoną Szkotką mieszkał.
Kiedy spytałem go, co mu przywieźć (myślałem o Cepelii), to był zainteresowany wyłącznie polską wódką – tę też zakupiłem w „Pewexie” i to całkiem dużo. Kartony z alkoholem stały między siedzeniami, bo wydawało mi się, że skoro dolary i w Pewexie – to można… Szybko się zreflektowałem, jak Niemcy w RFN już to kwestionowali, że należy alkohol schować. Tak zrobiłem i szczęśliwie dowiozłem go dla mojego gospodarza.
Jechałem przez NRD, RFN i Belgię, a z Ostendy promem do Dover. Białe skały rzeczywiście są takie jak na zdjęciach. Miałem dojechać do Londynu, bo tam mieszkali synowie tego, który mnie zapraszał, a mieli pokazać mi Londyn.
Pierwszym problemem był ruch lewostronny. O ile już po zejściu z promu dla turystów stoją znaki „keep left”, gdy trzeba było zaś wjechać na rondo – to najpierw zagrożenie było z prawej, a nie z lewej strony – później już się tego nauczyłem.
Nie było komórek, GPS ani innych urządzeń, a miałem z południowego wschodu dojechać do dzielnicy północno-zachodniej.
Następny problem to język – wydawało mi się, że biegle władam angielskim, wyuczonym na podręcznikach Eckersley`a, ale moje „would you be so kind…” spotkało się z jakąś chrapliwą odpowiedzią, której nie rozumiałem – to „cockney”, slang londyńczyków.
Zmęczony i zestresowany objechałem cały Londyn i dumny z siebie odnalazłem tych moich przewodników po Londynie.
Od razu w ten sam wieczór zabrali mnie na typowo londyński „pub crawling”, czyli wycieczkę po pubach. Byliśmy chyba w czterech, w każdym po dwa piwa i lotki – ostatniego już nie pamiętałem.
Samochód pozostawiłem blisko wylotu na północ z Londynu przy autostradzie M-I i Londyn zwiedzaliśmy już metrem i pieszo.
W metrze też miałem od razu przygodę – spodobało mi się ujęcie wielkiej murzynki w kasie metra, była naprawdę olbrzymia. Zrobiłem fotkę i natychmiast zbiegli się jacyś pracownicy metra chcąc zabrać mi aparat fotograficzny – prawo do wizerunku – uratował mnie cud. Kierownikiem stacji był ktoś, kto wspólnie walczył z polskimi pilotami w którymś ze słynnych Dywizjonów – gdy się dowiedział, że jestem Polakiem, a zdjęcie nie będzie w żadnej z gazet, to dało się tę sytuację korzystnie dla mnie załagodzić.
Londyn
Wtedy, gdy ja tam byłem, to jeszcze nie było ani London Eye czy też Golden Eye (to 135 m koło – „diabelski młyn”, z którego można oglądać panoramę Londynu pijąc szampana) ani też 310-metrowego wieżowca zwanego „korniszonem” lub Shard – to są nowości dzisiejszego wieku. Ale stary Londyn z tradycjami się nie zmienił.
Na lewym brzegu Tamizy:
– Trafalgar Square z Kolumną Nelsona,
– budynek Gwardii Konnej, ze zmianą warty,
– Opactwo Westminster Abbey, gdzie koronowali się wszyscy angielscy królowie począwszy od Wilhelma Zdobywcy,
– słynny zegar „Big Ben” przy parlamencie i moście Westminsterskim.
Jeśli trochę odejdziemy od Tamizy:
– Pałac Buckingham – rezydencja królowej Elżbiety II i pomnik Królowej
Wiktorii,
– Hyde Park, gdzie w określone dni każdy może przemawiać,
– Kensigton Garden z pałacem, w którym później mieszkała Księżna
Diana.
Wracając nad Tamizę
Millenium Bridge, czyli pieszego mostu też nie było w tamtym wieku, ale Most Londyński, czy też Tower Bridge stały od zawsze.
Idziemy do Tower, zbudowanego już w XI wieku jako forteca, więzienie i miejsce kaźni. Obecnie ma ładnie ubranych strażników koronnych, a w środku cenne regalia.
Nie odmówiłem sobie przyjemności zobaczenia, jak wygląda sąd brytyjski Old Bailey, ale na rozprawie to byłem dopiero w Doncaster.
Poszukałem także Baker Str. 121. Wychowany na Conan Doyle znalazłem ten adres i muzeum Sherlocka Holmesa, aczkolwiek trzeba było zmienić numerację ulicy, bo był tam akurat szpital – może funkcjonował tam dr Watson.
„Włóczyłem” się wówczas po Londynie sporo, ale wspomnę jeszcze tylko dwie rzeczy, które mnie albo urzekły, albo też wręcz zachwyciły.
Pierwsza to rzeźba „kochanków” na stacji kolejowej St. Pancras – urok całującej się 9-metrowej pary jest oczywisty.
Moje zainteresowanie zawsze skłaniały mnie do militariów obu wojen światowych – polecam Imperial War Museum. Tam są czołgi, działa i samoloty w całości z obu wojen toczonych przez Brytyjczyków.
Jak byłem w Londynie, to Tamizę nazywano „największym ściekiem Europy”, a dali sobie za czasów M. Thatcher radę, podobnie jak z protestami górników.
I jeszcze jedno – zajdźcie blisko Westminster Bridge na Downing Str. 10 – to siedziba premierów Wlk. Brytanii – to nie Kreml ani nawet KPRM
w Warszawie – tylko zwykłe drzwi w budynku nr 10 tej ulicy. Środka co prawda nie widziałem, ale z zewnątrz to normalna kamienica.
Midlands
Jedziemy na północ do Doncaster, gdzie spędziłem tydzień.
Po drodze odwiedzamy Cambridge, bo jeden z tych chłopaków tam studiuje. Musi coś być na rzeczy z tym studiowaniem w Cambridge, skoro wypuścił ten uniwersytet aż stu Noblistów.
Camp uniwersytecki to kolegia wzniesione 600-700 lat temu, pięknie przystrzyżone trawniki, wieże, krużganki, a ponadto witraże, a nawet dzieła wielkich mistrzów (np. Rubensa) – to jest naprawdę piękne miasto studenckie.
Po drodze jeszcze Nottingham – puszcza Sherwood, gdzie królował Robin Hood, jest jakby trochę przetrzebiona, ale mury zamku z czasów Ryszarda Lwie Serce, czy też Jana Bez Ziemi – dalej są takie jak z tamtych czasów.
Doncaster chociaż jest sporym miastem, nic specjalnego nie zawiera, ale jest dobrym miejscem do wycieczek po pałacach arystokratycznych.
Tych pałaców w Midland jest mnóstwo i tam nikt nie bombardował w czasie II wojny światowej, a od czasu bitwy pod Hastings (1066 r.) nikt też nie najechał Anglii.
Przypomina mi się świetny dowcip, jak oligarcha rosyjski zwraca się do Lorda Brytyjskiego:
„Milordzie, jestem znacznie bogatszy, a takiego trawnika nie mam”.
Lord odpowiada:
„To żaden problem – trzeba siać, kosić i nawozić, a po 500 latach będzie Pan miał taki sam trawnik”.
I tak wyglądają te pałace, które są w większości do zwiedzania, a tylko w części stanowią prywatne sanktuarium rodziny.
Wybraliśmy się stamtąd do Yorku – to jest po prostu arcydzieło architektury średniowiecznej; katedra i owszem jest i to największa z tamtych czasów, ale najważniejszy jest klimat – są sklepy ze średniowiecza, kuźnie i inne pomieszczenia ze wszystkim, co było w tamtych czasach – tak jakby się czas zatrzymał.
W okolicach można odwiedzić Stratford – Upon – Avon, choćby tylko po to, aby poczuć klimat W. Shakespeara.
W Doncaster zapowiedziałem się u sędziego, że jestem adwokatem z Polski (pewnie takiego „stwora” jeszcze nie widział) – zaprosił mnie do gabinetu. Wytłumaczył, że jest już po rozprawie, ale będzie jeszcze „summary” do ławy przysięgłych i wyrok.
Oskarżonym był jakiś subiekt, który okradał duży sklep (szkody na kilkanaście tysięcy funtów – to u nas wówczas były miliony). Sędzia uzasadnił wyrok 1 rok w zawieszeniu na 2 lata i jakaś grzywna. Mówił, że oskarżony był zatrzymany i zabrano mu sznurówki i pasek, co musiał dotkliwie przeżyć, u nas spodziewałbym się jakichś 10 lat więzienia, wyszedłem nieco zdetonowany.
Powrót do Londynu
Wracamy przez Liverpool, w którym poza portem nic ciekawego nie widziałem, ale to miasto tych czterech wówczas jeszcze grających Beatlesów.
Wracamy przez Oxford – wrażenie podobne do Cambridge (szacowne średniowieczne miasto uniwersyteckie); no nie pamiętam, która osada wioślarka ma więcej zwycięstw na Tamizie – ale zdaje się co roku od 200 lat tak sobie konkurują.
Zobaczyłem tez Stonehenge – kto to zrobił i jak, to mogą być tylko domysły – rozsądnie ułożone z bloków kamiennych coś a`la świątynia, ale to było wiele tysięcy lat temu – a te bloki ważą nawet po 60 ton.
Jesteśmy ponownie w Londynie, oglądam z zewnątrz Windsor, na kolację zaproszono mnie do „chińczyka” na Soho… i tak pamiętam Anglię.
Ach dobrze, że przypomniało mi się o Harodsie – to instytucja brytyjska choć już w egipskich rękach; coś jeszcze bardziej snobistycznego niż KaDeWe w Berlinie.
Wtedy, pamiętam, jak podjeżdżały pod Harods Rolls-Royce z admirałami za kierownicą, a z tyłu wysiadał jakiś nastolatek w podartych jeansach.
Anglicy mają dwie dziwne cechy: pokazują bogactwo tak, jakby to było normalną rzeczą, uważają, że skoro są na wyspie, to „splendid isolation” (wspaniała izolacja, przyp. red.)
Na Heathrow widziałem kiedyś w szafce za szkłem wystawioną na sprzedaż butelkę whisky za 100.000 £ (dobrze, że nie napisali jak kiedyś w gwineach); ale to przecież tyle co za dobrego Rolls Royce’a. Po roku chciałem znajomym pokazać tę butelkę na lotnisku – już jej nie było, tylko jakaś inna i tania… za jedyne 80.000 £.
Wychodzą z Unii – bo po cóż im UE, skoro są imperium – tyle że już imperium jest passé, a Kanał La Manche nie usprawiedliwia tej maksymy, o której wyżej pisałem.
Anglicy zrobili się wielokulturowi, ale to Angole narzucają sposób myślenia imigrantom. Stąd tam milion Polaków w Wlk. Brytanii sądzę, że się „wtopi” bardziej niż w innych krajach.
Wracałem z moim gospodarzem z Doncaster (którego wiozłem do Polski) przez Francję, Szwajcarię i Niemcy, a cud polskiej motoryzacji jakoś szczęśliwie dojechał do kraju.