Niespodziewane odejście Mecenasa Jerzego Piosickiego wywołało w naszych sercach smutek i żal. Jestem Mu jednak winien dokończenia cyklicznej publikacji Adwokaci Szczecina, co czynię.
Kiedy numer grudniowy trafi do Państwa rąk, będziemy powoli „sposobili się” do świąt, w trakcie których symbolem w każdym Domu będzie choinka, a na niej w zależności od upodobań i gustów różne ozdoby. Przed wielu laty, gdy trafiłem do ówczesnego Zespołu Adwokackiego numer 2, zawsze w połowie grudnia w sekretariacie stawało zielone drzewko, a na nim różne świecidełka. Przy podstawie – prezenty dla Pań z sekretariatu. Do Zespołu wchodziło się z bramy oznaczonej także numerem 2 przy kinie Pionier, po krętych schodach, które prowadziły do opancerzonych drzwi, zabezpieczonych nadto kratą zamykaną na solidną kłódkę. Na ulicy, przy bramie wejściowej umieszczona była duża gablota, gdzie na zielonym suknie dumnie błyszczały mosiężne tabliczki z imionami i nazwiskami adwokatów. Marzeniem wielu było to, aby jego nazwisko z wygrawerowanym tytułem zawodowym pojawiło się tam któregoś dnia.
Zespołem kierował urodzony koło Baranowicz (obecnie zachodnia część Białorusi) adwokat Otton Wojtekun, który w lipcu 1945 r. jako repatriant przyjechał na Ziemie Zachodnie. Referencji na aplikację adwokacką udzielał mu, co ciekawe, także aplikant Zenon Matlak. Otton Wojtekun, po ukończeniu w 1956 r. aplikacji nieprzerwanie do czasu odejścia z zawodu, praktykował w Dwójce.
Ten Zespół to znakomite nazwiska, o których warto wspominać, bo pamięć ludzka bywa ulotna. Lech Koszewski, Jerzy Zaniemojski, Jerzy Piosicki czy Janusz Flasza wpisali się na stałe w tę społeczność zawodową. Panie z sekretariatu: Halinka Piechotowa, Wiesia Nawrocka zwana „kurczakiem” czy księgowa Zofia Romanek – nadawały klimat i wyczuwały doskonale codzienne nastroje tych wszystkich, którzy rano przekraczali próg sekretariatu. Sam Zespół mieścił się w obszernym mieszkaniu, gdzie duże pokoje „rozparcelowano” na boksy ze ściankami z płyt paździerzowych. Rozmowy z gabinetów przenosiły się na korytarz, a z poczekalni uwagi i spostrzeżenia oczekujących trafiały do uszu adwokatów konferujących z klientami.
Słynne były dyżury zwane „chlebowymi”. Wyznaczani na nadchodzący tydzień członkowie Zespołu dyżurowali w ciągu dnia, praktycznie pozostając do czasu opuszczenia lokalu przez ostatniego klienta. Szczególnie preferowane były te przedpołudniowe, bo ilość tzw. „klientów z ulicy” była duża, a zakusy na ich przejęcie olbrzymie.
Do tego Zespołu trafiła trójka adwokatów z funkcjonującego w Świnoujściu Zespołu numer 1. Pierwszym adwokatem był w 1980 r. Jerzy Piosicki, następnie Ela Sadzyńska, a w 1984 r. piszący te słowa. Przejdźmy jednak do osób i wspomnień.
Lech Koszewski to kolejny Wielkopolanin na Ziemi Szczecińskiej. Jego ojciec Marian Koszewski, w okresie międzywojennym był dziekanem Izby Poznańskiej. Droga do bycia członkiem Palestry była dla Lecha Koszewskiego trudna i wyboista. Jako osiemnastolatek przedwcześnie traci ojca i zmuszony jest do podjęcia pracy zarobkowej, aby kontynuować naukę. W 1947 r. przyjeżdża do Szczecina, gdzie podejmuje pracę fizyczną w hurtowni złomu. W 1949 r. kończy liceum wieczorowe, pracując już jako podreferendarz w Wydziale Handlu, a następnie ekspozytur portowy. Po odbyciu służby wojskowej powraca do Poznania, gdzie podejmuje studia prawnicze, początkowo stacjonarne, a następnie w systemie zaocznym. W 1959 r. po złożeniu egzaminu magisterskiego Lech Koszewski powraca do Szczecina i zamieszkuje na Pogodnie przy ul. Kochanowskiego 20.
Rozpoczynając aplikację adwokacką Rada zobowiązuje Go do przestudiowania m.in. publikacji wiceprezesa Naczelnej Rady Adwokackiej adw. Stanisława Janczewskiego, poświęconych godności zawodu, a zamieszczonych w numerach od 6 do 12 Palestry. Zostaje zobowiązany ponadto do złożenia pisemnego oświadczenia o dokonanej lekturze.
Jako ciekawostkę dodam, że Lech Koszewski do 1957 r. był członkiem Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Mimo wystąpienia i zwrotu legitymacji partyjnej, nie utrudniło mu to drogi do wymarzonego zawodu. W tej sprawie składał jedynie pisemne wyjaśnienia przed dziekanem Tadeuszem Piaseckim, który przyjmował od Niego ślubowanie.
Ciekawa jest opinia patrona adw. Władysława Binia z grudnia 1960 r., z której wynika, że Lech Koszewski: „w opracowaniu poważniejszych pism procesowych ma jeszcze pewne trudności, ale bardziej natury stylistycznej niż treściowej. Powinien tylko poprawić kaligrafię, bo ma to poważne znaczenie przy sporządzaniu notatek z przebiegu rozpraw”. To prawda, albowiem odczytanie Jego zapisków wydaje się prawie niemożliwe. W połowie aplikacji Lech Koszewski uzyskuje zgodę kierownika szkolenia adw. Zdzisława Czerkawskiego, na objęcie radcostwa, z uwagi na trudną sytuację materialną. Wcześniej, w grudniu 1962 r. przed komisją Okręgowej Komisji Arbitrażowej składa egzamin i uzyskuje uprawnienia radcy prawnego. Aplikuje także w kancelarii adw. Romana Łyczywka, uzyskując doskonałą opinię.
Po pomyślnym zdaniu egzaminu adwokackiego praktykuje w zespołach numer 7, 5 i 2 do czasu rozpoczęcia praktyki indywidualnej. W 1974 r. zostaje ukarany upomnieniem za nazwanie w pokoju adwokackim publicznie jednego kolegów „kutasem”. To osobliwe postępowanie dyscyplinarne, zostanie przeze mnie omówione nieco później.
Lech Koszewski miał trudny charakter, odwoływał się praktycznie od wszystkich uchwał Zespołu, podejmowanych w trakcie zebrań, nazywając przy tym władze samorządowe „absolutną władzą totalitarną”. Uznano jednak, że Jego krytyczny stosunek powinien zostać wykorzystany w podejmowanych działaniach nad reformą funkcjonowania polskiej adwokatury.
Był, co ważne, człowiekiem niezwykle ciepłym i wrażliwym. Pamiętam, jak przechodząc z zespołu w Świnoujściu do Dwójki rozmawiałem z każdym z jego członków prosząc o poparcie. Spojrzał na mnie i powiedział – proszę się nie gniewać, nie będę na zebraniu i nie będę brał udziału w głosowaniu. Taki jestem, bo po egzaminie, żaden Zespół nie chciał mnie przyjąć, broniąc się przed utratą dochodów. Po kilku dniach, gdy rozpoczynałem praktykę, a dzieliłem pokój z Januszem Flaszą, podszedł do mnie i powiedział: jestem Lech – fajnie, że jesteś.
Lubił przyjeżdżać do Niechorza i zawsze rano przychodził do mnie na śniadania, które robiłem pod tzw. „gruszą”, która była kasztanowcem. Mój syn Tomek oraz Darek Łyczywek dostawali kluczyki do Jego czerwonego BMW, które uwielbiali. Raz zrobili mu, jak to dzieciaki, na tylnym siedzeniu babki z piasku, ale nie protestował. Miał chorą córkę, dlatego potrafił zrozumieć każdy wybryk.
W skład redakcji Słownika Biograficznego Adwokatów Polskich wchodził adwokat Jerzy Zaniemojski, absolwent Wydziału Prawa Uniwersytetu Łódzkiego. Zanim rozpoczął w 1958 r. aplikację adwokacką pracował w szeregu przedsiębiorstw łódzkich będąc przez kilka lat zatrudnionym, jako asystent w Katedrze Statystyki tamtejszej Wyższej Szkoły Ekonomicznej. Jego patronami byli adwokaci Maksymilian Lenobel, Alfred Włoch, Józef Ostrowski i Jacek Siedlecki. Aplikował m.in. z Lechem Koszewskim, Wojciechem Jędrowskim, Jerzym Chmurą i Jerzym Marskim. Po zdaniu egzaminu adwokackiego praktykował w Zespołach o numerach 2 w Stargardzie i Szczecinie. Aktywnie uczestniczył w życiu samorządu adwokackiego, pełniąc funkcję członka Komisji Dyscyplinarnej, członka Rady, w tym wicedziekana.
W Jego aktach osobowych zachowały się pisemne prace z zakresu genezy prawa, roli adwokata w społeczeństwie, kwalifikowanych przypadkach w dekrecie o wzmożonej ochronie własności społecznej, etyce adwokackiej, wspólności majątkowej, dziedziczeniu oraz z wybranych zagadnień prawa rzeczowego. To rarytas tamtych lat.
Adwokat Jerzy Zaniemojski prowadził zajęcia z aplikantami adwokackimi z zakresu prawa cywilnego. Aplikanci z uwagi na stosunkowo trudną i mało ciekawą tematykę związaną z dziedziczeniem gospodarstw rolnych, starali się unikać wszelkich polemik z wykładowcą, który uznawał tę dziedzinę za bardzo ważną. Zainteresowanie wynikało z praktyki zawodowej w Stargardzie, gdzie dziedziczenie gospodarstw rolnych było na porządku dziennym w zakresie porad i prowadzonych spraw.
Michał Domagała – ikona Szczecińskiej Palestry wspominał mi zabawna historię sprzed wielu lat. Przed przystąpieniem do egzaminu adwokackiego, który był w oczywiście innej formule niż obecny, prosił mecenasa Zaniemojskiego, aby zaniechał przygotowywania pytań z zakresu dziedziczenia gospodarstw rolnych. A jakie było pierwsze pytanie zadane przez egzaminatora? Domyślcie się Państwo sami.
Cieszył się należnym szacunkiem adwokatów, aplikantów i klientów. Pamiętam, że w Jego pokoju na biurku stała maszyna do pisania,
praktycznie zabytkowa, która u dzisiejszych antykwariuszy byłaby obiektem pożądania. Stukot maszyny oznaczał, że mecenas Zaniemojski pracuje nad kolejnymi pismami procesowymi. Prywatnie pasjonował się historią i malarstwem, znając praktycznie wszystkie muzea. Uwielbiał dwie rzeczy – rozwiązywanie krzyżówek z tygodnika Przekrój i opalanie się w ośrodku w Niechorzu do stanu pełnego zbrązowienia. Doczekał się córki i wnuka, także członków Szczecińskiej Palestry.
Wypada tu wspomnieć, że w trakcie spotkań zespołowych adw. Wojtekun śpiewał „Polesia czar”, a Jerzy Zaniemojski „Pierwszą brygadę”.
Obiecałem wcześniej, że wspomnę o postępowaniu dyscyplinarnym Lecha Koszewskiego, co do rzekomo obraźliwego słowa, jakie padło pod adresem innego adwokata. Sąd Izby, w składzie którego zasiadali adwokaci Zygmunt Samborski i Ryszard Doniec, przygotował się do tej rozprawy bardzo starannie, dysponując praktycznie wszystkimi opracowaniami językoznawcy prof. Witolda Doroszewskiego. Gdy przekonywano skarżącego, że słowo „kutas” to z turecko – osmańskiego frędzel lub ozdoba na szyję konia czy zakończenie szabli odrzekł: „mnie to słowo kojarzy się tylko z jednym”. I tak zapadło orzeczenie, które przeszło do annałów tej Izby. Pozwólcie Państwo, że przemilczę dalsze szczegóły konfliktu między obu Panami, również na innym tle.
Przywołałem nazwisko Zygmunta Samborskiego, absolwenta Wydziału Prawa Uniwersytetu Poznańskiego. Właściwie winno się pisać Wacława Zygmunta Samborskiego. Zachowało się w aktach zawiadomienie tymczasowe z października 1952 r., a więc sprzed przeszło 66 lat, podpisane przez dziekana Wydziału Prawa prof. Alfonsa Klafkowskiego o prawie do używania przez wymienionego tytułu magistra praw. W latach późniejszych Mecenas Samborski, jak większość jego rówieśników, nie uniknęła kontaktów z wydarzeniami życia politycznego, chociaż nigdy przynależnością partyjną się nie skalał. Ślubowanie aplikanckie odbierał dziekan Tadeusz Piasecki, a patronami był wspomniany już dzisiaj Maksymilian Lenobel i Edward Krzywonos.
Egzamin adwokacki zdawał w Poznaniu, a stosowne dokumenty przygotowywała Pani Stefania Wtorkiewicz, ówczesny kierownik Biura Rady Adwokackiej w Szczecinie, a następnie szanowany Adwokat, z którą spotykałem się przy przygotowywaniu różnych publikacji.
Nieliczni już dzisiaj mają świadomość, że rozpoczynając w 1960 r. praktykę adwokacką Wacław Zygmunt Samborski zobowiązany był do wykupienia karty rejestracyjnej w Wydziale Finansowym Prezydium MRN w Choszcznie na prowadzenie indywidualnej kancelarii adwokackiej i prowadzenie ksiąg podatkowych. Tam bowiem rozpoczynał drogę zawodową, zgodnie ze swoim wnioskiem. Mecenas Samborski również składał pisemne oświadczenie o zapoznaniu się z publikacjami wiceprezesa NRA adw. Janczewskiego o etyce zawodowej. W aktach osobowych zachowała się korespondencja pisana pięknym charakterem pisma, a do tego zielonym atramentem. W marcu 1963 r. składając prośbę o przeniesienie siedziby zawodowej do Szczecina, argumentował to brakiem możliwości zachowania diety i koniecznością stołowania się restauracjach, co w sposób widoczny wpływało na jego wagę. Po kilku miesiącach siedziba została przeniesiona.
Z życia tego Adwokata powinienem przytoczyć dwa zdarzenia. W drugiej połowie lat siedemdziesiątych Jerzy Piosicki w ramach aplikacji, został skierowany do tradycyjnej Jedynki, mieszczącej się wówczas przy Alei Wojska Polskiego. Pewnego dnia wszedł do sekretariatu Zespołu niosąc pod pachą świeżo wydrukowane na powielaczu materiały opozycyjne. Mecenas Samborski, jak wspominał to w rozmowie ze mną Jerzy Piosicki, zapytał: Co Pan tam niesie kolego? Bibułę – odpowiedział Jurek Piosicki. Mecenas Samborski patrząc na niego krytycznie powiedział: „można tym sobie du..ę podetrzeć”. Jurek Piosicki spojrzał na członka zespołu, którego darzył dużą estymą oraz szacunkiem i powiedział: „Wiedziałem Panie Mecenasie, że ma Pan mądrą głowę, ale teraz Pan będzie miał także mądrą du..ę”.
Michał Domagała przywołał w rozmowie ze mną zdarzenie, że jako aplikant adw. Danuty Golczewskiej brał udział w rozprawie rewizyjnej. Odnosił się do wymierzonej kary, przywołując konsekwentnie stanowisko swojego klienta przyznającego się do winy. Oskarżony, którego bronił mec. Samborski kwestionował jednak wszelkie ustalenia, twierdząc, że został pomówiony i jest niewinny. Po ogłoszeniu wyroku Mecenas Samborski do załamanego klienta powiedział, że utrzymanie wyroku skazującego nastąpiło na skutek wystąpienia tego młodego, nieopierzonego adwokata, który nawet na czas rozprawy nie założył togi. Ze względu, że takie sytuacje powtarzały się parokrotnie Michał Domagała, znany z ciętego języka, w pokoju adwokackim podszedł do Mecenasa Samborskiego w obecności innych adwokatów i powiedział: „Panie Mecenasie, jeszcze raz, będzie mnie Pan kompromitował publicznie, to dam Panu w mordę”. Mecenas Samborski okazał klasę. Jego relacje z Michałem Domagałą, tak jak i Jerzym Piosickim, stały się wręcz doskonałe i poprawne.
O innych zdarzeniach typu „dyplom magisterski”, czy adwokacie o pseudonimie „Szczupak” przemilczę, bo musiałbym wskazać na osoby, które w ocenie Mecenasa Samborskiego nie były godne mówić o etyce adwokackiej.
Czas powoli rozważyć pożegnanie się z Adwokatami Szczecina. Mam świadomość, że przesycenie tej problematyki, nie interesuje wszystkich. Należy więc z klasą przejść w „stan spoczynku”, pamiętając o osobie Jerzego Piosickiego. Pozwolę sobie jedynie na krótkie wspomnienia w najbliższym czasie o osobach, które na chwilę zadumy zasługują.