„Magistrę farmacji poszukuje apteka w Radziechowie”, „Byłam zastępczynią komendantki oddziału” czy „Doktorka prawa” to tylko niektóre z przykładów użycia feminatyw, których w języku polskim pojawia się ostatnio coraz więcej. Uznaje się je jednak za nieporęczne, osobliwe, gryzące w oczy i ewidentnie stanowiące polityczną nowomowę.
Ach, byłbym zapomniał… podane przeze mnie przykłady nie są bynajmniej nowe. Pochodzą one z okresu przedwojennego – najstarszy aż z roku 1896.
Cóż więc takiego się stało, że wracamy do form sprzed ponad stu lat? Chciałbym twierdzić, że aby znaleźć odpowiedź na to pytanie, należy najpierw przeprowadzić pogłębioną analizę historyczną ewolucji języka polskiego, ale okazuje się to całkowicie zbędnym trudem. Odpowiedź jest bowiem banalnie prosta: przydarzyło nam się pół wieku realnego socjalizmu.
Powtarzam przy każdej nadarzającej się okazji, że 45 lat demokracji ludowej uczyniło ogromne spustoszenie społeczne. Po pierwsze, każdy postulat reform socjalnych rozbija się o dictum: „O! Będzie jak za komuny!”. Po drugie, pozostał Polkom i Polakom po czasach słusznie minionych bagaż zachowań, przyzwyczajeń i rozwiązań, którego powinniśmy się wyzbyć, ale paradoksalnie, gdy ktoś się za to zabiera, to adwersarze polityczni straszą powrotem Edwarda Gierka, Józefa Stalina, Mao Tse-Tunga lub co najmniej Envera Hoxhy.
Jednym słowem: klincz.
Paradoksów na tym nie koniec. Bo o ile środowiska prawicowe zarzucają feministkom sympatię do „marksizmu kulturowego” (cokolwiek to znaczy), o tyle pogardzana przez prawicę Polska Rzeczpospolita Ludowa stała, w gruncie rzeczy, rządami niezmiernie konserwatywnymi obyczajowo.
Nie inaczej działo się w kwestiach językowych. Owszem, dostaliśmy na odczepnego „traktorzystki”, „kołchoźnice” i tym podobne określenia zawodów, do których wykonywania chciano namówić kobiety, ale na pozostałych polach żeńskie końcówki zrównano w dół i zdeptano pod generycznymi formami męskoosobowymi. Tymczasem, po upadku Żelaznej Kurtyny język polski na nowo zaczął wypełniać się feminatywami, stanowiącymi naturalną kolej rozwoju języka. Pozorny nawał żeńskich końcówek (który napotkał ostatnimi czasy konserwatywne larum) stanowi ewidentnie jedynie próbę nadrobienia straconych dekad w przyspieszonym tempie.
W ten sposób znaleźliśmy się w karykaturalnym rozkroku. Z jednej strony mamy trochę feminatyw cudem ocalałych z dwudziestolecia międzywojennego, szczyptę zawodów, w których władza ludowa chciała zobaczyć więcej kobiet oraz kilka garści zawodów „tradycyjnie” kobiecych. Z drugiej strony wystawiono nas na niemal pięć dekad językowego skostnienia, które niepotrzebnie utrzymujemy, bo gdyby nie PRL, zapewne dawno już mielibyśmy za sobą pełną feminizację języka. W tej alternatywnej rzeczywistości pozbawionej władzy ludowej najpewniej pisałbym właśnie felieton broniący wprowadzenia form neutralnych płciowo.
Nie wiem jak wy, ale chciałbym, aby szkodliwych naleciałości Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej pozostało w naszym społeczeństwie jak najmniej, a najlepiej wcale. Dlatego, pozostaję, co do zasady, gorącym orędownikiem form żeńskich w naszym języku. Przede wszystkim w imię bycia spójnym i konsekwentnym.
Bo jeśli chcielibyśmy być konsekwentni w językowym rewizjonizmie, to musielibyśmy pozbyć się wszelkich feminatyw. Nie tylko doktorek i psycholożek. Ale również pielęgniarek, położnych, sprzątaczek, przedszkolanek. Wątpię jednak czy bylibyśmy na to gotowi.
Ot, zupełnie niedawno, jedno z narodowych czasopism podało, że konserwatywny poseł jest w związku z prawnikiem. I o ile nic mi do orientacji rzeczonego posła (niezależnie od tego jakiej jest płci, bo wszak nie podałem czy to pan poseł czy pani poseł), to nie sądzę, aby uzyskanie efektu komediowego było zamierzonym celem prawicowych dziennikarzy. Aczkolwiek mogę się mylić, bo efekt komediowy owa grupa uzyskuje z tak nieprzejednaną konsekwentnością, że mówienie o przypadku zaczyna być trudne. Panie i panowie, dajcie na wstrzymanie; jak mam z was kpić, kiedy z taką werwą robicie to za mnie?
Przede wszystkim jednak za zrównaniem form męskich i żeńskich przemawia fakt, że język zawsze służył jako narzędzie polityczne i to jak z niego korzystamy wpływa na to, w jaki sposób postrzegamy rzeczywistość. Wystarczy spojrzeć na Orwellowską nowomowę albo na eufemizmy w języku biznesu. Po niedawnych kryzysach gospodarczych w języku angielskim słowo „subprime” (poniżej jakości premium) stało się domyślnym określeniem kredytów dla osoby tonącej w długach; „downsizing” (redukcja etatów) z kolei zastąpiło proste i dobitne „firing” (wyrzucenie z pracy). Dopóki będziemy akceptować feminatywy wybiórczo i arbitralnie, dopóty będziemy zakładnikami uprzedzeń leśnych dziadków z PZPR.
Zaś jeśli niektóre z feminatyw brzmią na trudne do wypowiedzenia, to mam wiadomość na pocieszenie – poradziliśmy sobie z wymówieniem „merchandising”, „Leroy Merlin” i „Huawei”, więc poradzimy sobie z posłanką i kardiolożką.