Drogi pamiętniczku,
Jest czwarty dzień kwarantanny. Od dziewięciu miesięcy nie wychodzę z domu…
Nie należę do osób ulegających panice. Tak samo, gorąco zachęcam wszem i wobec do niepanikowania, jeśli tylko warunki życiowe wam na to pozwalają. Potajemnie jednak sympatyzuję z osobami, które dotknęła głęboka niepewność co do ich sytuacji życiowych. Nastała bowiem ta chwila, w której mam ochotę napisać głośno i wyraźnie „A nie mówiłem!”, co niniejszym czynię. A nie mówiłem, że gospodarka prekariuszy nie wytrzyma zderzenia z cyklami koniunkturalnymi. Szczęście w nieszczęściu, że obecne spowolnienie gospodarcze to tylko swego rodzaju „ćwiczenia przeciwpożarowe”. Izolacja potrwa najprawdopodobniej do wakacji, a potem będziemy mogli szacować szkody, wyciągać wnioski i odrabiać lekcje, w oczekiwaniu na prawdziwy krach gospodarczy.
A jest z czego wyciągać nauczkę.
Konsumenci, w myśl paradoksu Giffena, nic sobie nie robią z krzywej popytu i będą skupować chleb, papier toaletowy i żel antybakteryjny, choćby cena tych produktów miała rosnąć szybko jak skala pandemii. To pchnęło w ruch tryby spekulacji i wyprzedawania zgromadzonych zapasów za dziesięciokrotność ceny na aukcjach internetowych. W zamian dostaliśmy puste półki w sklepach. Potrzeba było raptem tygodnia niepokoju, żeby kraina zielonych strzałek zmieniła się w pocztówkę z poprzedniej epoki.
Panika i robienie zapasów nie są wbrew powszechnej opinii objawami głupoty, a wyrazem głębokiego przeświadczenia, że zdani jesteśmy wyłącznie na siebie samych, bo ani wolny rynek ani państwo z kartonu nie będą w stanie skutecznie chronić naszych potrzeb.
Całe szczęście, że niewidzialną rękę rynkowej spekulacji na kilku frontach przegoniła „Widzialna Ręka” sąsiedzkiej samopomocy. W tempie wykładniczym powstają facebookowe grupy, których członkowie i członkinie oferują wsparcie w czasach izolacji spowodowanej koronawirusem. W chwili, gdy oddaję ten felieton do druku, „Widzialna Ręka” ma około stu tysięcy użytkowników i sięga już poza granice Polski.
W dobie pandemii okazuje się również, że wydajności prywatnych firm nie należy traktować jak wzoru metra z Sèvres, a sektor prywatny nie mniej niż sektor publiczny cierpi na przerost biurokracji i nadmiar tak zwanych bullshit jobs (której to frazy przez wzgląd na kulturę językową tłumaczyć nie będę). Okazało się wszak, że można wysłać pracowników na home office, nie trzeba organizować cotygodniowych zebrań w meeting roomie, a zamiast spotkania z kawą wystarczy wysłać maila do klienta.
Koronawirus nauczył nas również, że opieka zdrowotna to najzwyklejsze prawo człowieka, a bez sprawnie działającej publicznej ochrony zdrowia możemy tylko zachować spokój i udawać, że nic się nie dzieje (jak w Wielkiej Brytanii) albo panikować i też udawać, że nic się nie dzieje (jak w Stanach Zjednoczonych). Lata zaniedbań i chronicznego niedofinansowania niechybnie odbiją nam się czkawką, aczkolwiek nie jest jeszcze za późno, żeby zwiększyć finansowanie szpitali do globalnie rekomendowanych poziomów (przypominam: średnie wydatki na zdrowie w krajach OECD to około 9% produktu krajowego brutto w porównaniu z naszymi 6%).
Wirus obnażył jednocześnie palący problem gospodarki zbudowanej na karton-gipsie, sztucznym samozatrudnieniu i umowach śmieciowych. Jest już pewne, że czeka nas recesja. A w związku z nią spodziewać należy się cięcia kosztów. Skoro osoby zatrudnione na śmieciówkach to wszak koszt dla przedsiębiorców najdotkliwszy, to zwolnienia i bezrobocie są nieuniknione. Zwolnieni zmuszeni będą oczywiście zacisnąć pasa, a to negatywnie odbije się na konsumpcji, wpędzając nas w chocholi taniec wywołujący samospełniające przepowiednie.
Optymalizacja finansowa ma bardzo krótkie nogi. Ale na skutkach dzikiej optymalizacji nie stracą ci, którzy ją wywołali – firmy zbyt duże by upaść. Stracą konsumenci i drobne rybki, które zostaną zjedzone przez grube ryby. Dla grubych ryb czas bessy jest właśnie czasem skupowania upadłych firm, konsolidacji majątków i pogłębionej monopolizacji rynku. Już teraz spółki venture układają poradniki, jak najłatwiej zarobić na koronawirusowej zadyszce gospodarczej.
Oczywiście, jakkolwiek jestem keynesistą z krwi i kości, to nie uważam, że do problemów wywołanych kryzysem może podchodzić wyłącznie post factum. Jeżeli chcemy uniknąć panicznego ratunkowego „interwencjonizmu” (rzucania pieniędzmi w co popadnie), zgodzić się musimy zbudować sensowny „interwencjonizm” prewencyjny. Zamiast myśleć o utracie wolności finansowej, powinniśmy raczej zdać sobie sprawę, że dzisiejszą wolność od podatków inwestujemy w jutrzejszą wolność do niezakłóconego pójścia do pracy lub do sklepu po papier toaletowy.
Najważniejszą lekcją jest jednak to, że w dobie kryzysu nieosiągalne staje się uchwytne, a to, co nie do pomyślenia, zaczyna zaprzątać głowy. Kryzys to chwila, w czasie której naprawdę warto wierzyć, że z długiego zimowego letargu wyjdziemy wprost w lato marzeń nie do pomyślenia.