Druga największa partia na Wyspach Brytyjskich – Partia Pracy, która przez wiele lat była ostrożna, taktyczna i raczej apelowała do wyborców średniozamożnych, wykonała przed kilkoma laty wyraźny zwrot w lewo. Jej lider – Jeremy Corbyn idzie do wyborów z hasłami: partnerstwa z Unią Europejską, upaństwowienia kolei i sektora energetycznego, większego dofinansowania dla służby zdrowia, zwiększenia progresji podatkowej, walki o prawa pracownicze i wzmocnienia związków zawodowych. W krótkim czasie Labourzyści dogonili Konserwatystów i różnica w poparciu obu partii zmniejszyła się z 21 punktów procentowych do zaledwie 4. Jednak zmiana w sondażach na niewiele zda się Partii Pracy, jeżeli nie pokona najpopularniejszych kandydatów Partii Konserwatywnej i jeśli nie przekona wyborców głosujących taktycznie w tych okręgach, w których Labourzyści dopiero odzyskują popularność. Ta presja związana jest z obowiązującym w Zjednoczonym Królestwie systemem wyborczym, w którym drugi najlepszy wynik w okręgu niczym się nie różni od całkowitej klęski.
Z ust posła Pawła Kukiza słyszeliśmy, że Okręgi Jednomandatowe to panaceum na wszelkie problemy z politykami. Stosowane są przecież chociażby w chełpiących się poszanowaniem demokracji Stanach Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii. Apologeci JOWów zachwalają je jako ordynację prostą, przejrzystą i elegancką. Ale czy tak jest naprawdę?
Przyjrzyjmy się z bliska systemowi głosowania większościowego. JOWy oznaczają taki sposób tworzenia okręgów wyborczych, że tych okręgów jest dokładnie tyle ile jest miejsc w organie, do którego są wybory. To znaczy, że z każdego okręgu do parlamentu dostanie się tylko jeden kandydat (jedna kandydatka). Tak więc, w brytyjskiej Izbie Gmin jest 650 miejsc i okręgów wyborczych jest również 650.
Wady, zalety i skutki uboczne
Oczywiście, do wyborów startuje o wiele więcej kandydatów i kandydatek niż jest miejsc, co oznacza, że w każdym okręgu należy pokonać wszystkich innych startujących (nawet jeśli Twój kontrkandydat pochodzi z tej samej partii co Ty). Zwolennicy JOWów twierdzą, że to dobrze, bo głosuje się na konkretną osobę, a nie na listę wyborczą. Z drugiej strony, żeby wygrać w jednomandatowym okręgu wystarczy mieć po prostu obiektywnie najwięcej głosów spośród wszystkich osób kandydujących. Wygra więc kandydatka, która uzyskała 51% głosów, ale zwycięży również kandydat, który uzyskał poparcie 20% wyborców… o ile następne osoby w kolejności uzyskały ledwie 19%, 18%, 17% czy mniejsze poparcie. To znaczy, że swojej reprezentacji w parlamencie może nie mieć nawet 80% wyborców i wyborczyń, zgodnie z zasadą, że „zwycięzca bierze wszystko”.
Porównajmy chociażby wyniki wyborów w Polsce w 2015 z wynikami wyborów w Zjednoczonym Królestwie w tym samym roku: (rys. obok).
Zarówno w Sejmie jak i w Izbie Gmin widać zauważalną nadreprezentację dwóch największych partii w stosunku do ilości uzyskanych przez nie głosów. W przypadku Sejmu wynika to ze stosowanej u nas metody podziału mandatów „zaokrąglającej” w górę wyniki największych ugrupowań (tzw. metoda d’Hondta). Na tym jednak podobieństwa się kończą. W przypadku mniejszych partii w Zjednoczonym Królestwie dzieje się coś bardzo dziwnego i ciekawego.
Szkocka Partia Narodowa uzyskała 4,7% głosów, ale aż 8,6% mandatów. Za to Liberalni Demokraci, którzy uzyskali o prawie milion głosów więcej niż Szkocka Partia Narodowa (7,9%), zdobyli tylko 1,2% miejsc w Izbie Gmin. Jeszcze mniej szczęścia miała Partia Niepodległości Zjednoczonego Królestwa, na którą zagłosowało 12,6% wyborców, a która uzyskała… jeden mandat. Tak, to nie błąd. Nie „jeden procent mandatów”, a dosłownie jedno miejsce w Izbie Gmin na sześćset pięćdziesiąt możliwych.
Dlaczego tak się dzieje? Odpowiedź jest bardzo prosta. Kandydaci z ramienia Liberalnych Demokratów i Partii Niepodległości Zjednoczonego Królestwa cieszyli się dużą popularnością w skali kraju, ale ich popularność była rozproszona i w poszczególnych okręgach zdobywali tylko drugie lub trzecie miejsca (czyli inaczej mówiąc – przegrywali). Za to na Szkocką Partię Narodową z oczywistych przyczyn nie głosował nikt poza Szkocją, jednak, korzystając z osłabienia Partii Pracy (która zazwyczaj dominuje w szkockich okręgach), kandydatom z SNP udało się zdobyć pierwsze miejsca w niemal wszystkich okręgach wyborczych na północy kraju. Innymi słowy – nieważne ile osób zagłosuje na Twoją partię; liczy się tylko zajęcie pierwszego miejsca w okręgu.
Głosowanie Taktyczne i System Dwupartyjny
Oczywiście, problem z zasadą „zwycięzca bierze wszystko” nie jest zazwyczaj tak wielki, jak to się przedstawia w teorii. Rzadko kiedy marnuje się 80% głosów wyborców. Z reguły, po kilku straconych głosach nikt nie będzie na tyle naiwny, żeby głosować na partię, która nie ma szans wygrać w danym okręgu. Wtedy zaczyna się głosowanie taktyczne. W systemie jednomandatowym wyborcy i wyborczynie często porzucają kandydatów, którzy odpowiadają im poglądami na rzecz kandydatów, którzy po prostu… mają szansę wejść do parlamentu.
Przed wyborami Partia Pracy utworzyła nawet specjalną stronę internetową, która sugerowała, jak należy głosować, aby pozbawić mandatu kandydatów z Partii Konserwatywnej. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że tam, gdzie Labourzyści mieli nikłe szanse na zwycięstwo, podpowiadali swoim własnym wyborcom, aby głosować na konkurencję (np. na Liberalnych Demokratów). Podobna sytuacja byłaby w Polsce nie do pomyślenia, tymczasem system JOW, gdzie zajęcie drugiego miejsca jest równoznaczne z klęską, sprzyja stosowaniu zasady „wróg mojego wroga jest moim przyjacielem”.
Zmiany w podejściu do wyborów wymuszone ordynacją polegają także na tym, że największe partie starają się przypodobać przede wszystkim najbardziej umiarkowanym wyborcom (bo jest ich zwyczajnie największa ilość). Następnie, gdy już mają przyczółek w postaci powszechnego poparcia, zwycięstwo zapewniają sobie stawiając na kilka kwestii, które dodadzą im wyborców bardziej wyrazistych, ale nie zrażą wyborców centrowych. Scena polityczna dzieli się wówczas na partię bardziej postępową (Partia Pracy w UK, Demokraci w USA) i bardziej konserwatywną (Partia Konserwatywna w UK, Republikanie w USA). Jednocześnie obie partie zaczynają się coraz bardziej do siebie upodabniać, do tego stopnia, że z czasem różnią się od siebie zaledwie kilkoma stanowiskami w najbardziej newralgicznych kwestiach.
Takie przemiany skutecznie cementują scenę polityczną. Wystarczy zwrócić uwagę, że dwie największe partie w USA i w Zjednoczonym Królestwie wymieniają się u władzy nieprzerwanie już od ponad stu lat. Żeby w takich warunkach wejść do parlamentu, nie wystarczy stać się w miarę popularnym. Musi wydarzyć się coś naprawdę przełomowego, aby trzecia partia stała się języczkiem uwagi lub aby dwie największe partie wyszły ze swych „stref komfortu”.
Jednym z takich bodźców jest zmiana w mentalności wyborców, która zmusza którąś z partii do poszukiwania elektoratu poprzez radykalną zmianę własnych dogmatów. Jako przykład można podać tutaj tzw. „Strategię południową” zastosowaną przez Republikanów w Stanach Zjednoczonych. Nie trzeba być politologiem, aby zdawać sobie sprawę, że obecnie w Partii Republikańskiej dominują sentymenty konserwatywne i antyimigranckie, a czasem wręcz – rasistowskie. Tymczasem Abraham Lincoln, za którego prezydentury zniesiono niewolnictwo, sam był kandydatem republikańskim. Jak to możliwe? Otóż, w latach 50. i 60. republikańscy politycy (m.in. Richard Nixon), w świetle postępującej desegregacji i napięć rasowych, wprowadzili w życie strategię wyborczą, mająca na celu zwiększenie poparcia dla Republikanów wśród białych wyborców w południowych stanów, poprzez odwołanie się do rasizmu wobec Afroamerykanów. Strategia ta z powodzeniem przyczyniła się do przekonania wielu białych, konserwatywnych wyborców, którzy do tej pory tradycyjnie popierali Partię Demokratyczną i od tego czasu to Demokraci stali się partią postępową, a Republikanie – reprezentacją osób o poglądach konserwatywnych.
Innego rodzaju bodźcem dla ożywienia sceny politycznej jest… kryzys. Kiedy pojawia się problem na tyle palący i dramatyczny, że ilość wyborców dotkniętych nim przekracza nawet ilość wyborców „umiarkowanych”, to dopiero wówczas partia o bardziej skonkretyzowanych poglądach ma szansę trafić do parlamentu. Tak było np. w przypadku Szkockiej Partii Narodowej, która w wyborach do Izby Gmin odniosła spektakularny sukces, niosąc na sztandarach hasło referendum niepodległościowego dla Szkocji.
Najczęściej jednak, aby odnieść sukces trzeba przebić poparcie jednej z dwóch największych partii w kraju, co skutecznie tworzy i betonuje tak zwany system dwupartyjny. W systemie dwupartyjnym nie chodzi wcale o to, że w konstytucji czy w ordynacji wyborczej danego kraju jest zapisane, że największą moc mają dwie największe partie. Jest to po prostu naturalny skutek wprowadzenia jednomandatowych okręgów wyborczych, wynikający z tych wszystkich zawiłości, o których napisałem powyżej. Upraszczając, można powiedzieć, że tam, gdzie wprowadzane są JOWy, z biegiem czasu maleją szanse na zwycięstwo małych ugrupowań, które nie są w stanie wesprzeć finansowo i politycznie swych kandydatów w walce o pierwsze miejsce we wszystkich okręgach w kraju. To również z tej przyczyny JOWy nie sprzyjają kandydatom niezależnym. Przy tak silnej konkurencji zajęcie pierwszego miejsca w okręgu jest na tyle trudne, że wymaga to wsparcia ze strony dużego ugrupowania politycznego.
W Zjednoczonym Królestwie pojawiają się coraz donioślejsze głosy, że system jednomandatowy jest niesprawiedliwy i nie odzwierciedla sympatii politycznych wyborców. Ta dyskusja będzie musiała jednak zejść na dalszy plan, gdyż obecnie ważą kwestie tego, czy Zjednoczone Królestwo wyjdzie z Unii Europejskiej po angielsku i czy pozostanie zjednoczone ze Szkocją. Szkoci bowiem woleliby być członkami Unii Europejskiej, a nie unii z Anglią, Walią i Północną Irlandią. Doniosłość ostatnich wyborów powszechnych przełożyła się również na ponowną polaryzację wyborców i wyborczyń. Mniejsze partie, które jeszcze niedawno miały szansę wejść do Izby Gmin, tracą na znaczeniu, a poparcie dwóch gigantów rośnie. W krótkim czasie Partii Pracy udało się osiągnąć największe poparcie od roku 1997, jednak słupki poparcia dla Konserwatystów nie były równie wysokie od końca lat siedemdziesiątych.