Osoby, które mnie znają, mają świadomość, że kompulsywnie interweniuję, kiedy ktoś myli się w Internecie. Nic więc dziwnego, że o temacie tego artykułu zadecydował anonimowy komentarz, który brzmiał mniej więcej tak: „Zagłosowałbym jesienią na tę fajną kandydatkę na piątym miejscu na liście, ale niestety jedynką w tym samym okręgu jest facet, którego nie trawię. Nie będę głosować na ten komitet, bo gość, którego nie lubię przecież wejdzie do Sejmu w pierwszej kolejności.”
Zagotowałem się, wziąłem kilka głębokich wdechów i zabrałem do pisania. Nie przedłużając, rozprawmy się zatem z mitami dotyczącymi proporcjonalnego systemu wyborczego.
„Jedynki” i miejsca biorące
Kiedy mówimy o ordynacji proporcjonalnej najczęściej mamy na myśli obowiązujący w Polsce system zamkniętych list partyjnych. Ale mało kto zdaje sobie sprawę, że proporcjonalny jest również opisywany niegdyś przeze mnie system Pojedynczego Głosu Przechodniego, a także – nietypowa ordynacja zwana Satisfaction Approval Voting. Najistotniejszą cechą wspólną wszystkich tych systemów jest to, że dążą one, aby w parlamentarnych ławach proporcjonalnie odwzorować preferencje całego elektoratu. Różnią się one od siebie natomiast metodami oddawania głosów i przeliczania wyników na mandaty.
W Polsce wciąż pokutuje mit, zgodnie z którym, osoby kandydujące dostają się do Sejmu zgodnie z kolejnością na liście wyborczej. Otóż, nic bardziej mylnego. Wprawdzie nasz głos zawsze zasili konkretny komitet wyborczy, jednakże suma głosów na wszystkich kandydatów i wszystkie kandydatki na jednej liście wyborczej decyduje tylko o tym, ile osób w sumie dostanie się z danej listy do Sejmu. Kolejność uzyskiwania mandatów zależy wyłącznie od ilości głosów przyznanych konkretnemu kandydatowi.
Problem z wyborczymi „koniami pociągowymi” tkwi gdzie indziej. Tak zwane „miejsca biorące” (pierwsze trzy oraz, w mniejszym stopniu, ostatnie miejsce na liście), to wyłącznie pozycje, na które w praktyce częściej oddają głos osoby, które nie znają konkretnych kandydatów lub chcą po prostu zagłosować na partię i nie mają preferencji co do osób. Siła „jedynek” wynika wyłącznie z ignorancji wyborców i działa jak samospełniająca się przepowiednia.
„Nieważne kto głosuje…”
Kolejną bolączką obowiązującej ordynacji jest metoda przeliczania głosów na mandaty. Dla przykładu, przed czterema laty w wyborach do Sejmu Prawo i Sprawiedliwość uzyskało 37,58% głosów. Oczywiście w praktyce nie można było przyporządkować mu dokładnie stu siedemdziesięciu dwóch i ośmiu dziesiątych mandatu (tj. 37,58% miejsc w Sejmie). Często słychać jednak głos, który spieszy z wyjaśnieniem „No to wystarczy zaokrąglić wyniki i gotowe”. To nie takie proste. Komu i według jakich zasad powinniśmy zaokrąglać wyniki w górę, a komu w dół? Jak dopasować globalne wyniki do wyników w poszczególnych okręgach? W jaki sposób uwzględnić obecność progu wyborczego? Pytania zdają się mnożyć.
W takiej sytuacji, powszechnie korzysta się z jednej ze sprawdzonych metod podziału mandatów.
W większości wyborów parlamentarnych w III RP stosowana była metoda d’Hondta. Polega ona na tym, że sumaryczne wyniki poszczególnych komitetów dzieli się na części według określonej zasady, a następnie szereguje się te części od największej do najmniejszej. W metodzie d’Hondta „częściami” są kolejne ilorazy pomiędzy całkowitą liczbą głosów uzyskanych przez dany komitet a następującymi po sobie liczbami naturalnymi. W ten sposób uzyskuje się malejące wielkości, {\displaystyle I,}które porównywane są następnie z wynikami wszystkich komitetów biorących udział w wyborach i szeregowane w kolejności od największej do najmniejszej. Mandaty przydziela się zgodnie z określoną w ten sposób kolejnością, poczynając od najwyższego wyniku do najniższego, aż do momentu, gdy liczba dostępnych miejsc zostanie wyczerpana.
Pewną nieścisłością jest popularne twierdzenie, że metoda d’Hondta premiuje „duże partie”. Oczywiście to nie duża partia uzyskuje premię, a komitet wyborczy, który uzyskał największą ilość głosów. Inaczej mówiąc, metoda d’Hondta po prostu zaokrągla wyniki w każdym z okręgów na korzyść zwycięzcy wyborów, pozwalając mu uzyskać nieproporcjonalnie więcej mandatów w stosunku do ilości zdobytych głosów. To dlatego partia, która uzyska niecałe 40% głosów może liczyć na samodzielną większość w Sejmie.
Warto wspomnieć, że w Polsce nie w każdych wyborach obowiązywała metoda d’Hondta. W roku 2001 Sojusz Lewicy Demokratycznej, pomimo uzyskania 41,04% głosów, otrzymał tylko 216 mandatów i musiał wejść w koalicję z Polskim Stronnictwem Ludowym. SLD nie zdobył większości bezwzględnej, bo pod koniec poprzedniej kadencji Sejm głosami posłów rządzącej koalicji AWS i Unii Wolności uchwalił nową ordynację wyborczą, zmieniając metodę przeliczania głosów na metodę Sainte-Laguë.
Metoda Sainte-Laguë tym różni się od metody d’Hondta, że zamiast dzielenia przez kolejne liczby naturalne (1, 2, 3, 4 …), dzieli się przez kolejne liczby nieparzyste (1, 3, 5, 7…). W praktyce oznacza to, że kolejne ilorazy będą przy metodzie Sainte-Laguë dużo mniejsze, a to zwiększa szansę, aby pierwszy wynik partii, która uzyskała mniej głosów (tzn. liczba głosów podzielona przez 1) szybciej uzyskał przewagę nad drugim, trzecim lub czwartym wynikiem partii, które uzyskały więcej głosów. Upraszczając, metoda Sainte-Laguë „wciska” jednego przedstawiciela słabszego komitetu wyborczego do parlamentu „zanim” umieści w nim kolejnych przedstawicieli silniejszych ugrupowań. W praktyce zmniejsza to premię dla zwycięzcy obecną przy metodzie d’Hondta.
„Głosuję się na partię, nie na osobę…”
W Polsce wybory odbywają się w czterdziestu jeden wielomandatowych okręgach wyborczych. Ilość mandatów przypadających na okręg nie jest równa i waha się od siedmiu w okręgu częstochowskim do dwudziestu w Warszawie. Naturalnie, im mniejszy okręg, tym trudniej partii, która przekroczyła próg wyborczy uzyskać więcej niż jeden mandat. Dlatego tak szkodliwe są pojawiające się od dłuższego czasu propozycje znacznego zmniejszenia liczby posłów. Doprowadziłoby to między innymi do drastycznego podwyższenia tzw. progu naturalnego (rzeczywistego wyniku, który musi uzyskać komitet wyborczy, aby mieć szansę na wprowadzenie posłów do Sejmu), a więc do przyznania zwycięzcom jeszcze większej premii i jeszcze mocniejszego zabetonowania sceny politycznej.
Całkowite zlikwidowanie okręgów wyborczych jest jednak nadzwyczaj karkołomnym przedsięwzięciem. Okręgi pełnią dwie zasadnicze funkcje. Po pierwsze, pozwalają wyborcom i wyborczyniom podejmować decyzje w ramach własnego regionu. Ma to szczególnie doniosłe znaczenie w przypadku, gdy części kraju znacznie różnią się gęstością zaludnienia. O ile wynik w jednym ogólnokrajowym okręgu niemal idealnie odwzorowałby popularność poszczególnych komitetów wyborczych, o tyle regionalni liderzy utonęliby w starciu z kandydatkami oraz kandydatami w miarę rozpoznawalnymi w całym kraju. O zwycięstwie w jeszcze większym stopniu decydowałyby więc: obecność w mediach oraz czas antenowy.
Po drugie, podział na okręgi służy zwiększeniu jasności i czytelności kart do głosowania. Wyobraź sobie, że oddajesz głos w okręgu ogólnokrajowym i każdy komitet przedstawia Ci do wyboru po 460 kandydatek i kandydatów! Ponadto, istnienie jednego 460-mandatowego okręgu na cały kraj pogłębiłoby problem głosowania na kandydatów z miejsc biorących. W takim okręgu nietrudno byłoby o zadziałanie w praktyce zasady Pareto. Parafrazując: „20% kandydatów zdobywa 80% głosów dla swojego komitetu”.
Nie bez wpływu na wyniki wyborów pozostaje również stosunkowo wysoki próg wyborczy. Aby dany komitet otrzymał miejsca w Sejmie, musi uzyskać pięcioprocentowe poparcie w skali kraju, co w praktyce przekłada się na około osiemset tysięcy głosów. Koalicyjny komitet wyborczy z kolei mierzy się z progiem 8%, czyli z koniecznością zdobycia jednego miliona dwustu tysięcy głosów. Warto zwrócić uwagę, że choć próg 5% nie jest w skali światowej wymiarem wyjątkowym, to jednak w Europie zachodniej stosowane są zazwyczaj progi niższe. Tam zaś, gdzie obowiązuje pięcioprocentowy próg (Belgia, Niemcy) obwarowany jest on pewnymi obostrzeniami i wyjątkami. Tak więc, chcąc równać do europejskich standardów powinniśmy dążyć do obniżenia zarówno progu ustawowego (o jeden lub dwa punkty procentowe), jak i progu naturalnego.
Zapewne zauważyłaś (zauważyłeś) pewną prawidłowość. Każdy element obowiązującej ordynacji wyborczej – od małych okręgów wyborczych, poprzez metodę d’Hondta, na progu wyborczym kończąc – jest tak skonstruowany, aby zmniejszyć szansę wejścia małych ugrupowań do Sejmu. Większość z tych utrudnień stanowi pokłosie wyborów do Sejmu w 1991 roku. Obowiązująca wówczas ordynacja pozwoliła, aby w parlamencie znalazło się aż 29 ugrupowań i doprowadziła do paraliżującego rozdrobnienia izby ustawodawczej. Reagując na problem, kolokwialnie mówiąc, ustawodawca przedobrzył i zmienił ordynację na taką, która ledwo pozwala dostać się do Sejmu pięciu partiom.
Chociaż sam jestem zwolennikiem ordynacji Pojedynczego Głosu Przechodniego, to uważam, że da się znacznie ulepszyć obowiązującą w Polsce ordynację, bez konieczności całkowitego jej burzenia i budowania czegoś zupełnie nowego na gruzach. Postulowałbym zmniejszenie ilości okręgów wyborczych do maksymalnie dwóch na województwo, powrót do metody Sainte-Laguë oraz obniżenie progów wyborczych początkowo o jeden punkt procentowy. Wówczas skład Sejmu będzie znacznie dokładniej odwzorowywał preferencje wyborców, wciąż nie pozwalając na zbytnie jego rozdrobnienie. Ceną takiej reformy byłoby oczywiście zwiększenie trudności ze stworzeniem stabilnego rządu, a czasem – konieczność tworzenia egzotycznych koalicji. Jednak, w moim odczuciu, jest to zdecydowanie łatwiejszy do przełknięcia problem, aniżeli to z czym mamy obecnie do czynienia, czyli uzyskiwanie bezwzględnej większości przez partię, która nie cieszy się większościowym poparciem społeczeństwa.