Część 1.
Gambia
Wybraliśmy się tam onegdaj kilka lat temu na tydzień sylwestrowy w dwie pary. Wcześniej byliśmy w Senegalu i sądziłem, że będzie to równie przyjazny kraj z wdziękiem afrykańskim.
Trochę się rozczarowaliśmy, bo to jednak była angielska, a nie francuska kolonia. Kobiety nie tak smukłe i ładne jak w Senegalu, jedzenie nie tak wykwintne jak w kolonii francuskiej… jednak nie żałujemy.
Gambia to wąski pasek równoleżnikowy Afryki Zachodniej, położony w dolinie rzeki o tej samej nazwie, długości kilkaset kilometrów, a szerokości zaledwie 20-30 km i otoczony ze wszystkich stron Senegalem.
Historia tego dziwnego kraju to osadnictwo angielskie wzdłuż rzeki Gambia. Jeśli ktoś z Państwa pamięta książkę Huxleya – to właśnie tu w XVII-XVIII w. był główny punkt przerzutowy Anglików w poszukiwaniu, a później w transporcie niewolników do obu Ameryk. Nie ma żadnego przemysłu ani kopalin i Anglicy chcieli ją w XIX w. sprzedać Francuzom.
Na rzece, która jest rzeczywiście potężna, są wyspy, z których ta z niewolnikami jest najsłynniejsza czyli St. James. To właśnie stąd zabrano głównego bohatera książki Korzenie Kunta Kinte. Wyspę tę zwiedzaliśmy oraz dostaliśmy stosowny certyfikat i zdjęcie z wodzem plemienia.
Gambia ma śliczne plaże piaszczyste nad Atlantykiem, a ponadto bardzo stosowny klimat na czas przełomu roku. Hotele na lepszym poziomie są w zasadzie dwa. Wynajęliśmy wcześniej taki z egzotycznymi zwierzakami, które współegzystowały z gośćmi hotelowymi nawet na plaży. Gdy się okazało, że zakwaterowano nas, wbrew naszej woli, do tego drugiego (zresztą Sheraton) – zrobiliśmy awanturę i przenieśliśmy się do wybranego wcześniej.
I to był błąd. W hotelu był akurat zjazd ministrów obrony czy też wojny krajów Afryki. Tyle opancerzonych samochodów, żołnierzy i różnego rodzaju karabinów na raz w hotelu jeszcze nie widziałem.
Klimat jest naprawdę ciepły i wilgotny, bo w dorzeczu rzeki. Hotele niezłe (te dwa, o których pisałem wyżej) i sporo bujnej roślinności. Na tydzień polecam dla zmiany klimatu. Dłużej nie, bo chyba byłoby nudno.
Gibraltar
Każdy z Państwa choć raz będzie kiedyś na południu Hiszpanii, w Andaluzji, gdzie do zwiedzania jest nieprawdopodobna ilość zabytków (ale o Hiszpanii będę pisał w moim cyklu podróżniczym pod literą H).
Jesteśmy wszak w okolicy Malagi, bądź Kadyksu, gdzie wspaniały klimat i czyste morze, a do Gibraltaru z każdej strony tylko 100 km. Skała Gibraltaru widoczna z Afryki znana była starożytnym. Już Grecy nazywali ją jednym ze słupów Heraklesa (drugi to Ceuta w Afryce), ale dopiero Maurowie docenili strategiczne położenie (skały, zatoki). Wojska muzułmańskie pod zieloną flagą proroka stąd właśnie rozpoczęły podbój Hiszpanii, a przecież chcieli i dalej (patrz: pieśń o Rolandzie). Skała, która jest dwukrotnie wyższa od Pałacu Kultury w Warszawie (ponad 400 m), nazwana imieniem wodza tej wyprawy Tarika ibu Zijada – Dżebal Tarik (Góra Tarika).
Z czasem nazwa przekształciła się na Gibraltar, ale to dopiero siedem wieków później, gdy Maurów z Gibraltaru wyparto.
Strategiczny charakter tego miejsca można sobie wyobrazić zarówno z dołu, jak i będąc na górze. Hiszpanie też tego chyba nie docenili skoro na początku XVIII w. utracili ten mały skrawek ziemi na rzecz Anglików, którzy już wiedzieli, co z nim zrobić.
Cały Gibraltar to zaledwie 6 km². Wycieczka na dzień lub dwa zupełnie wystarczy, bo dobrego piwa można się napić w „macierzy”, czyli samej Wielkiej Brytanii.
Na skałę trzeba koniecznie wjechać kolejką linową i podziwiać z niej port, zatokę, stocznie, a także angielską marynarkę wojenną.
Jest to jedyne miejsce w Europie, gdzie żyją dzikie małpy, ale trzeba strasznie uważać, bo:
– nie boją się ludzi,
– kradną co tylko się da,
– a następnie uciekają na drzewa lub skały.
Małp jest dużo, nie wiem nawet czy nie więcej niż turystów.
Na skale będącej symbolem Gibraltaru jest od 300 lat pokaz siły brytyjskiej. Tunele w skałach liczą prawie 40 km, a cieśnina jest pod nadzorem armat ustawionych na szczytach samej skały.
Zobaczcie Państwo koniecznie jaskinię St. Michael`s Cave z podziemnym jeziorem, a także salą koncertową z cudownym podświetleniem.
Gibraltar jako miasto jest i nowoczesny i trochę staromodny. Knajpki typowo angielskie czyli puby, a nadto wszystko co potrzeba, aby turysta miał się dobrze.
Hiszpanie od lat (ostatnio pokojowo), ciągle ten jeden słup Heraklesa chcą odzyskać (bo drugi Ceute – to mają); ale wynik wyborów w końcu XX w. wśród mieszkańców Gibraltaru był (uwaga !) 99% za Wielką Brytanią.
Można więc zwiedzić w jeden pełny dzień cały Gibraltar, ale warto zatrzymać się na jedną noc, bo jest tu atmosfera ulic angielskich, a klimat pogodowy zupełnie afrykański.
Gruzja
Gruzini chcą, aby ich kraj nazywać Georgia, czyli od patrona Świętego Jerzego, ale nazwa ich kraju pochodzi od Persów, którzy ludzi zamieszkujących wybrzeże wschodnie Morza Czarnego nazywali wilkami (gurdżowie). Naród to bitny, kolorowy i bardzo gościnny. Słynne są ich toasty pite winem i stroje paradne (szczególnie u mężczyzn).
Gruzja to miejsce najstarszych hominidów na świecie, początków chrześcijaństwa, gdzie nauczali uczniowie Chrystusa. Nadto w Gruzji są lodowce, co nie powinno dziwić skoro najwyższe szczyty Kaukazu sięgają prawie 5.000 m.
Na wycieczce byliśmy dużą grupą (w większości prawników), o czym już pisałem przy okazji Armenii. Zaczęliśmy od Tbilisi – uroczego miasta nad rzeką, po trosze europejskiego, a jednocześnie azjatyckiego. Taka też jest historia Gruzji – najeżdżali ją przede wszystkim Persowie, Mongołowie (ci spod Legnicy – tylko inny oddział), a także Rzymianie, Turcy i Rosjanie.
Gruzja to prawosławie i to w szczególnej, bardzo unikalnej odmianie. Wszędzie są klasztory, twierdze i kościoły w skałach, a jeden piękniejszy od drugiego. Prawie zawsze natknąć się można na jakiś ślub, co zawsze jest nie lada atrakcją, bo ich ubiór jest nieco wojenny, ale jednocześnie barwny i wręcz bajkowy.
Nad rzeką trzeba posiedzieć, najlepiej na którymś ze wzgórz, a przede wszystkim wieczorem. Koloryt tego miejsca jest niepowtarzalny! Zwiedzić należy starówkę, łaźnie Orbeliani, katedrę Sioni, wzgórze Sololaki i most Pokoju.
W Gruzji, która słynie od 9.000 lat z produkcji doskonałego wina – wszędzie można go spróbować, a nadto zakąsić „chaczapuri” (placek nadziewany serem), a zamiast zupy – „chinkali” (pierogi z rosołem w środku podawane jako deser). Naprawdę warto, bo są pyszne, a do tego zamiast wina można spróbować doskonałej wódki o nazwie „czacza”.
Na północ od Tbilisi polecam jednodniową wycieczkę „drogą wojenną Gruzinów” w kierunku wysokiego Kaukazu. Tam kościoły są powyżej naszych Tatr, a góry nawet w lecie są całe ośnieżone.
Jeśli już jesteśmy dłużej w Tbilisi to polecam Kakheti. To kraina produkcji wina i kraina… lampartów. Tych ostatnich nie widziałem, ale podobno są i to jedyne takie miejsce w Europie.
Na wybrzeże Morza Czarnego dostaliśmy się jadąc przez Armenię. Po drodze są ciekawe stacje narciarskie (ostatnio pokazywano w mediach kraksę wyciągu narciarskiego) oraz słynny kurort Borjomi z wodą mineralną, która wszystko leczy (?!).
Nie będę opisywał miast w skałach, twierdz i kościołów, bo wszystkich nie sposób zapamiętać. Z pewnością z dobrym przewodnikiem można mnóstwo zobaczyć i usłyszeć ciekawe historie.
Gori to miasto, gdzie urodził się kleryk, a później generalissimus J. Stalin. Gruzja zresztą miała takich „ancymonów” więcej – stąd pochodzili Ordżonikidze, Beria, a w końcu Szewardnadze. Muzeum wraz z salonką Stalina nie jest wielkie, ale warte zobaczenia.
Jadąc na wybrzeże trafiamy do Batumi. Ci z Państwa, którzy pamiętają zespół Filipinki i ich przebój o polach herbacianych, muszą wiedzieć, że chociaż herbata tam jest, to dopiero od początku XX wieku. Same Batumi ma prześliczną promenadę, ciekawe obiekty architektury i to zupełnie nowej, a przede wszystkim Ogród Botaniczny zaraz za Batumi, który jest naprawdę oryginalny.
Nie napisałem jeszcze o Jazonie, Argonautach i Złotym Runie – czyli o mitycznej Kolchidzie (była ona właśnie blisko Batumi – eksponaty można zaś z tamtych czasów obejrzeć w Muzeum w Tbilisi).
W Batumi jest rondo Lecha i Marii Kaczyńskich oraz pomnik byłego Prezydenta Polski. Powstały one znacznie wcześniej niż w Warszawie, a wiązało się z krótkotrwałą, ale kłopotliwą wojną z Rosją w 2008 r.
(w kolejnym numerze dokończenie litery G)