Przy okazji litery K chcę pokazać kraje charakterystyczne dla trzech różnych kontynentów; Kambodża to mistycyzm Azji, Kuba jest kwintesencją żywiołowości środkowej Ameryki, a Kenia to zapach Afryki.
Kambodża
Półwysep Indochiński, na którym leży Kambodża, to prawie 1/4 wielkosci Europy, a zatem zwiedzanie ich wszystkich (jest tam 7 krajów) za jednym zamachem, jest niemożliwe… chyba, że z plecakiem przez rok… takich Polaków tam spotkałem w Laosie.
Sama Kambodża leży w środku tego półwyspu, a zatem wyprawę taką można połączyć ze zwiedzaniem Płn. Tajlandii i Laosu.
Kraj ten znajduje się w strefie podzwrotnikowej i monsunowej, a zatem pora sucha jest od listopada do kwietnia, czyli wyjazd należy planować na naszą zimę.
Kambodżę w sześcioro Szczecinian zwiedzaliśmy w 2007 roku wcześniej będąc w Tajlandii i Laosie, gdzie podróżowaliśmy wszelkimi dostępnymi środkami lokomocji, ale o tym przy tamtych krajach.
Kambodżę zaczynamy od Siem Reap.
1. Angkor Wat
Każdy pewnie słyszał o tej wspanialej świątyni Khmerów budowanej w IX w n.e., ale to wcale nie jest jedyna perła architektury khmerskiej.
Bazą wypadkową do kilkudniowego oglądania mnóstwa pałaców i świątyń hinduistycznych tego regionu jest miasto o nazwie Siem Reap, w dosłownym tłumaczeniu „pobity Syjam”. To ze starożytnym Syjamem toczyli wojny Khmerowie 1000 lat temu i nadal nazwa tego miasta im przypomina.
Każdy z pałaców kolejnych władców Khmerów był budowany podobnie jak piramidy egipskie dla uświetnienia pamięci poprzedniego władcy. Tych świątyń i pałaców „wydartych” obecnie dżungli kambodżańskiej jest kilkadziesiąt i jeden piękniejszy od drugiego.
Trzeba będąc tam wyobrazić sobie, że państwo, które władało całym półwyspem Indochińskim od Chin aż do Malezji w XIX wieku – po kolejnym podboju przez Tajów i przeniesieniu stolicy Khmerów do Phnom Penh, po prostu do połowy XIX wieku zniknęło w dżungli.
A miało co znikać – świątynia i pałac o wysokości wież ponad 50 m, a murów okolonych fosą o długości boku 1,5 km… Jak to mogła pokryć dżungla?
Widzieliśmy to także z góry, z balonu na uwięzi i już wiemy, jaka jest siła kambodżańskiej dżungli.
Obiekty, które są całkiem inne od Angor Vat znajdują się na powierzchni kilkuset kilometrów kwadratowych, a każdy jest wart obejrzenia; niesamowite płaskorzeźby epoki prebuddyjskiej z typowo hinduistyczną frywolnością, a także precyzją architektoniczną czegoś, co przetrwało ponad tysiąc lat.
W niektórych z tych pałaców, gdzie nadal UNESCO i wiele zachodnich ekspedycji „wyrywają” te obiekty potężnym drzewom – pozostawiono ich część, aby właśnie pokazać, jaka jest moc natury. Wszystkie te obiekty przez 3-4 dni zwiedziliśmy dorożką albo jeepem, wieczorem wracając do miasta „odbitego” Syjamowi. Te wspaniałe budowle nie mają sobie równych w świecie, chociaż przy okazji Birmy (Mjanmy) pokażę, że tamte, choć nie tak słynne, są nawet większe.
2. Phnom Penh
Stolica Kambodży to, jak na miasto azjatyckie, niezbyt wielka metropolia (tylko 1 milion mieszkańców), ale biorąc pod uwagę, co spotkało to miasto i całą Kambodżę od „szalonych komunistów” w latach 70-tych ubiegłego wieku – to i tak dużo.
Kambodżanie mieli pecha – jak spojrzymy na mapę, to w okresie wojny wietnamskiej poprzez właśnie Kambodżę i Laos komuniści z północnego Wietnamu, zarówno lądem, jak i jedną z największych rzek świata Mekongiem, dostarczali broń i ludzi partyzantom z południowego Wietnamu. Ta sytuacja powodowała, iż lotnictwo amerykańskie bombardowało Kambodżę i Laos (do dzisiaj nie usunięto tam niewypałów), a później trwały mroczne rządy Czerwonych Khmerów. Ci ostatni, kierując się fanatyczną wręcz ideologią, wymordowali od 10 do 20 procent swojego narodu i pomyśleć, że ich przywódcy Pol Pot i Ieng Sary to absolwenci paryskiej Sorbony.
Zwiedziliśmy przerobione z wyższej szkoły więzienie polityczne, a także tak zwane „pola śmierci” z muzeami, w których na przykład są złożone ludzkie czaszki w ilości 10000 sztuk – widok przerażający, a jednocześnie wyjaśniający też, co przeszli Khmerowie w ostatnim wieku.
Doświadczyli oni zresztą znacznie więcej – w czasie II Wojny Światowej okupowani byli przez Japończyków, później przez Amerykanów, a na końcu już przez zwycięskich Wietnamczyków z północy – to wszystko można zrozumieć, gdy zobaczy się Phnom Penh.
Ale miasto jest jednak przepiękne; przepływa przez nie Mekong i jego dopływ Ton Le Sap… wieczorami przy zachodzie słońca widoki niesamowite.
Zobaczyć można (z zewnątrz) pałac królewski poprzedniego władcy księcia Sihanouka (Kambodża jest monarchią konstytucyjną), a zobaczyć trzeba Srebrną Pagodę z 5000 tysiącami płytek srebrnych o wadze każdej po 1 kg i Szmaragdowego Buddę w tej pagodzie.
Jest też i niepraktykowany już zwyczaj w Europie, stawiania posągów nieżyjącemu władcy, a w tym przypadku posąg księcia Sihanouka zawiera w sobie 10000 diamentów – ale musieli go Khmerowie lubić, bo na południu Kambodży na wybrzeżu jedno z miast tez zostało nazwane jego imieniem.
3. Jezioro Ton Le Sap
Na północ od Phnom Penh,a na południe od Siem Reap jest bardzo bogate w florę i faunę jezioro Ton Le Sap, a ciekawe w nim jest szczególnie to, że w porze deszczowej jezioro to powiększa swój obszar 10-krotnie. Jechaliśmy tam wzdłuż kanału z Phnom Penh w porze suchej i wobec tego groblą przenosiliśmy się ponad 40 km.
Widać było, iż panuje tam potworna bieda – przewodnik wyjaśnił nam, iż to z powodu braku słodkiej wody – zapytaliśmy, ile kosztuje wybudowanie studni głębinowej – okazało się, że tylko 500 USD.
Szczecinianie się złożyli, zawarliśmy umowę z miejscowym burmistrzem – studnia została wybudowana, a my dostaliśmy podziękowanie i pamiątkowe zdjęcie, kto to ufundował z naszymi nazwiskami oraz nazwą miasta i kraju, z którego tam przybyliśmy.
Na zakończenie pobytu w Kambodży proponuję kilkudniowy relaks na plaży Zatoki Tajlandzkiej w okolicy Kampong Saon. Plaże są śnieżnobiałe; woda ciepła Morza Południowo-Chińskiego, a tłumów, jak w Tajlandii nie ma.
Kenia
Widzieliśmy z Weroniką wiele krajów Afryki z ich rezerwatami, ale nagromadzenie „zwierzaków” w Kenii jest chyba największe. Byliśmy tam zaraz po ślubie, a więc dość dawno – a dlaczego o tym wspominam – to będzie przy okazji Lodge baronowej Delamere.
Jechać tam można w każdej porze roku, boć to kraj leżący na równiku i temperatury są niemalże zawsze takie same; odradzam okres od kwietnia do czerwca, bo trochę więcej deszczu.
Większość turystów marzących o wyjeździe do Kenii myśli o Kilimandżaro… też tak chciałem – ale na to trzeba mieć mnóstwo czasu – wejście i zejście z tej mierzącej blisko 6000 m n.p.m. góry, biorąc pod uwagę konieczność aklimatyzacji, zajmuje cały tydzień.
My wybraliśmy zwiedzanie Kenii łącznie z Tanzanią w trzy tygodnie, a więc musieliśmy z Kilimandżaro zrezygnować – byliśmywszakże zarówno u podnóża tej „śnieżnej czapy”, jak i Mount Kenya, która jest niewiele niższa.
Inni, myśląc o Kenii, słyszeli o Parkach Narodowych południa, czyli Serengeti i Masay Mara oraz o pięknym wybrzeżu Oceanu Indyjskiego – zaproponuję wszakże inny wariant takiej wyprawy.
1. Nairobi i na północ od stolicy
Lądujemy w Nairobi, która nic specjalnego do pokazania nie ma…, bo liczy sobie dopiero 100 lat; poza oczywiście wspaniałymi ogrodami i roślinnością.
Zobaczyć można Centrum Konferencyjne Jomo Kenyatty (1-szy Prezydent Kenii w 1963 roku); Arboretum przy tej ulicy o tej samej nazwie, gdzie na około 30 ha parku znajdziemy setki drzew, krzewów i kwiatów w różnych gatunkach.
Wybieramy się wszakże na północ – jeśli będziecie mieli więcej niż my czasu, to trzeba dotrzeć aż do jeziora Turkan lub do słynnego jeziora Victoria.
Jadąc z Nairobi do Nakuru przecinamy największy na świecie rów tektoniczny (Wielki Rów Wschodni), gdzie widać jak na dłoni, co może matka natura – szerokość jego to 50 km, za zbocza o wysokości około 1000 m i mnóstwo wygasłych wulkanów oraz słonych jezior.
Właśnie do takiego jeziora zmierzamy na trasie z Naivashy do Nakuru. W kraterze wygasłego wulkanu znajduje się jezioro Elmenteite z ekskluzywną, ale całkiem butikową lodgą baronowej Delamere (to nazwisko wdowy po lordzie Delamere, który zapisał się mocno w historii Kenii po I Wojnie Światowej).
Jedziemy jeepem wśród buszu afrykańskiego, a następnie górską ścieżką i nagle cudowny widok jeziora wśród wysokich gór z dziesiątkami tysięcy flamingów – jezioro jest alkaliczne, a więc raj dla tych przepięknych ptaków. Sama lodga Delamere posiada tylko 10 domków na zboczu i jeden dla nowożeńców, gdzie z własnego jacuzzi można podziwiać flamingi…, no niestety, wcześniej tego faktu nie awizowaliśmy, a więc tylko ten apartament nam pokazano. Już dookoła jeziora można podziwiać na wolności dziesiątki rodzajów antylop, zebry, żyrafy i co tylko możecie sobie wyobrazić.
Wieczorem w scenerii kolacji przy świecach podziwiałem przytuloną do gałęzi drzewa nad moją głową żanetę (to kotowate). Uprzedzono nas tam, aby pilnować sznurowania namiotu (który był połączony z domkiem), bo małpy, które w nocy biegały nad głową, mogą uczynić niezły bałagan. Rano, jeszcze przed śniadaniem, budzą nas dzwonkiem na kawę, którą pijemy w szlafrokach przed namiotem patrząc na flamingi.
2. Wybrzeże Oceanu
Wracamy z Nairobi, a stamtąd mamy zaplanowany pociąg Lunatic Line do Mombasy. Nie chodzi on codziennie, ale zawsze startuje o 19.00 wieczorem. Podróż trwa około 15 godzin. Pociąg jest iście kolonialny, a na obiad konduktor zaprasza do wagonów restauracyjnych, w których przynajmniej wówczas, jadało się na srebrach; może z czasów Królowej Wiktorii.
Rano podziwiamy z okien pociągu parki narodowe Kenii i wszelkiego rodzaju zwierzęta, które po prostu stoją jakby pozowały. Wysiadamy w Mombasie, a tu zaskoczenie…, zjechaliśmy z wysokich gór, gdzie temperatura była znośna, a w Mombasie upał i olbrzymia wilgotność powietrza.
Mombasy nie zwiedzamy, choć ma ono znacznie starszą historię od Nairobi – tu sięgało Królestwo Omanu, a także faktorie z portugalskiej Goa.
Jedziemy wzdłuż Wybrzeża Oceanu Indyjskiego na plażę Diani, gdzie niedaleko znajduje się kultowy Narodowy Park Oceaniczny Wassini na wyspie o tej samej nazwie. Z wyspy tej można i trzeba wybrać się na okresową wyspę Kisite, która wynurza się w czasie odpływu. Maska i płetwy pozwalają zobaczyć zupełnie niewprawionym nurkom podwodny świat oceaniczny.
Diani Beach to przepiękne plaże z ładnymi hotelami; nasza przewodniczka zaprowadziła nas wszakże na kolację do znajomego Niemca, gdzie poznaliśmy życie kolonialne białego człowieka, który spędził tam kilkadziesiąt lat. Pamiętam dobrze jego żonę z plemienia Kikuju (to pewnie któraś już żona) – gdy byliśmy w nocy w ogrodzie to była tak czarna, że tylko widziałem jej oczy i zęby.
3. Parki Narodowe
Tuz przy granicy z Tanzanią znajdują się wielkie i znane parki narodowe Serengeti i Masay Mara … tam trzeba być. Trzeba zobaczyć całą „wielka piątkę” Afryki, czyli nosorożce, słonie, bawoły, lwy i hipopotamy. Lwa wyganiał nam kierowca jeepa spod akacji i zmusił go do przerwania sjesty…, ale wychodzić z jeepa nie jest bezpieczne.
Podobnie rzecz się ma z hipopotamami. Największą ilość wypadków powodują właśnie te „hipcie” – potrafią, mając kilka ton wagi, biec z szybkością 30-40 km/h i natychmiast zawracać. Kierowca fachowiec wywabił takiego milusińskiego z wody, ale szybko musieliśmy samochodem uciekać, jak na nas ruszył. Inna rzecz z żyrafą – podejść można do niej na 2-3 m, jak próbujemy być bliżej, to daje ona krok do tyłu i znów jesteśmy kilka metrów od niej – pogłaskać się nie da.
Kenia jest magiczna nawet w nocy. Tam po raz pierwszy widziałem gwiazdozbiór Krzyża Południa.
Wracaliśmy samochodem koło Kilimandżaro przez tereny Masajów, gdzie odwiedziliśmy ich wioskę idąc 2 godziny w jedną stronę od ostatniego traktu bitej drogi.
Nasz masajski przewodnik podpierał się dzidą (nie na sprzedaż), ja właśnie od niego kupiłem targiem wymiennym barterowym i nadal mam ją w domu. O magiczności Kenii świadczy też to, iż wszystkie moje koty, a mam ich aż cztery, noszą imiona z języka Suahili.
Kenię lepiej zwiedzać w małym gronie – my byliśmy w dwie pary plus przewodnik.