W 2005 roku ośmioosobową grupą wybraliśmy się na bardzo poważną wycieczkę po całej Południowej Afryce. Trasa biegła poprzez Namibię, Angolę, Zimbabwe (dawniej Rodezja), Zambię, Botswanę i RPA – to było około 10000 km w małym busie przez trzy tygodnie.
Już na samym początku powstał problem – dzień przed wylotem z Berlina via Paryż, Johannesburg do Windhoek, jako senator RP miałem obrady i głosowania – wydawało mi się, że nie ma problemu, skoro przed północą jest samolot do Goleniowa z Warszawy. Tu powstał problem, bo był to listopad; samolot o czasie wyleciał, zrobił kilka okrążeń nad lotniskiem w Goleniowie i zawrócił do Warszawy z uwagi na mgłę – taką mgłę też będziemy widzieć w Namibii. Jakim cudem zdążyłem nocnym pociągiem do Szczecina, gdzie już czekał na mnie samochód do Berlina – to nie wiem, ale się udało.
Namibia
W końcu znaleźliśmy się w Windhoek – stolicy Namibii. Mam zwyczaj zbierania map, folderów, monet, banknotów i innych gadżetów z podróży (o banknotach to przy okazji Zimbabwe) i teraz pisząc o Namibii przeglądałem to wszystko.
Namibia to kraj Buszmenów oraz ludów Herero i Himba. A tu niespodzianka – Windhoek to miasto, podobnie jak wiele innych w Namibii, czysto niemieckie. W restauracjach można dostać bigos i golonkę oraz piwo „z kija”; ulice nazywają się po niemiecku, niekiedy pisane gotykiem, a architektura jest jak z XIX wieku i to żywcem z niemieckich miast, a ponadto jest tam Stettinerstr. – nie do wiary.
Rzeczywiście Niemcy się tu w XIX wieku osiedlili, ale przecież przegrali I Wojnę Światową i ich południowo-zachodnia Afryka dostała się pod protektorat ZPA (dawniej RPA) – władali więc tym krajem biali, ale albo Brytyjczycy, albo Burowie, a jednak sentyment do Niemców pozostał, mimo że ich tam od 100 lat nie ma.
Windhoek, a później Swakopmund (miasto nad Atlantykiem) – to typowe miasta niemieckie; to drugie wręcz wygląda jak miasto na wybrzeżu Bałtyku – nawet latarnia morska jest podobna, czy wręcz taka sama, jak w Stralsundzie czy na Rugii.
Aby wszakże dojechać z Windhoek do Swakopmundu pokonać trzeba pustynię Namib – to olbrzymia kraina piasku i wydm.
Namibia to kraj diamentów i wielkich czerwonych wydm – najstarszych na świecie, a ponadto największych (do 800 m wysokości) i nie tylko czerwonych; są tam wydmy we wszystkich możliwych kolorach i w dodatku się przesuwają.
Namibia jest niepodległym krajem dopiero od 1990 roku, ale gdy okazało się, że ma ropę naftową, gaz, a przede wszystkim diamenty, to stała się wcale nie taka biedna. Są tam wszakże na powierzchni trzy razy większej od Polski zaledwie dwa miliony mieszkańców – bo trudno budować na pustyni i wydmach.
Jak wygląda nadmorskie, portowe miasto Swakopmund, to wystarczy przejść się którąkolwiek z ulic – zaczyna się na pustyni i kończy, a w środku są schludne ładne domy, sklepy i restauracje.
Jedziemy ze Swakopmundu na północ, znowu przez pustynię Namib, gdzie wydaje się, że nie ma nic poza spękaną ziemią i palącym słońcem – do Sceleton Coast – jest to niesamowity widok. Niektórzy mówią, że Amerykanie tam kręcili film z Armstrongiem, który rzekomo był na księżycu.
Zimne wody Atlantyku z gorącą pustynią tworzą mieszankę wybuchową; powstają niesamowite mgły, a jeśli jeszcze przy brzegu znajdują się podwodne skały – to nie dziwi, iż przez setki lat wydarzyły się tam też setki katastrof morskich, zaś szkielety statków tkwią nadal na plażach lub wysoko na wydmach. Z Wybrzeża Szkieletów kierujemy się na granicę z Angolą i do krainy Herero i Himba.
Lud dzieli się na dwa odłamy. Herero to mężczyźni w garniturach, zaś kobiety w strojach żon pastorów luterańskich z XIX wieku (w krynolinach i falbanach), a także ubrane w kolorowe ni to czapki, ni to rogi. Himba zaś to piękne kobiety z reguły całkiem nagie i spotkać takie można w supersamie, gdy idą z dziećmi po zakupy; mężczyzn nie widziałem nawet w ich wiosce; byli na polowaniu. Kobiety malują się od stóp do głów glinką z ochry, aby ochronić się przed słońcem i utrzymać higienę ciała – a dlatego są bordowo-czerwone i błyszczące.
Z krainy Himby i Herero docieramy do wspaniałego Parku Narodowego Etosha – znajduje się on nad wielkim jeziorem, które posiada wodę tylko przez kilka dni w roku, a poza tym jest wyschłe.
Czego tam nie ma – widzieliśmy słonie na wolności, lwy, gepardy, lamparty, hipopotamy, nosorożce i wszelkiego rodzaju zwierzynę płową, nawet niebieskie antylopy. Spędzenie dwóch dni w przyjemnej lodge nad brzegiem tego „jeziora” z dwukrotnym od świtu do nocy penetrowaniem parku z jego zwierzyną, jest naprawdę nie do znudzenia.
Z Etoshy poprzez Angolę zmierzamy do Zimbabwe, który to kraj będący niegdyś kolonią brytyjską (Rodezja) uznawany był za najbardziej klimatyczne miejsce na świecie.
Nepal – na dachu świata
„to najbliższe księżyca miejsce, do którego można się udać pieszo”
(Ranulph Fiennes)
Tak wysoko to nie byłem, ale trochę powyżej Mount Everestu (8850 m) „przelatywaliśmy” takim wycieczkowym samolotem – który ma tylko po jednym siedzeniu przy oknie, a służy do obejrzenia panoramy całych Himalajów Nepalskich – nazywa się „Budda Air”.
Nepal to jedno z najbiedniejszych krajów świata i do czasu, gdy stała się modna wspinaczka po Himalajach – to nikt tam nie podróżował – a szkoda, bo widoki wręcz fantastyczne.
Do stolicy Katmandu przylecieliśmy z Indii na tygodniowe zwiedzanie Nepalu. Kraj nie jest duży, ale różnica poziomów jest wręcz nieprawdopodobna – na północy 8 szczytów powyżej 8000 m, a na południu w odległości zaledwie 100-150 km Park Narodowy Citvan, który leży na wysokości zaledwie 70 m n.p.m.
Katmandu
Zaczynamy od Katmandu (miasto powyżej 1 mln mieszkańców) i przynajmniej trzech innych dużych miast leżących w odległości godziny drogi (Bhaktapur, Patan, Buddanat). Wszystkie te miasta leżą w kotlinie Katmandu o bardzo przyjemnym klimacie nawet w listopadzie (wysokość kotliny to 1300 m n.p.m.).
W 2015 roku Katmandu zostało poważnie zniszczone przez potężne (ponad 8 w skali Richtera) trzęsienie ziemi – pewnie nie zobaczycie już drewnianej świątyni Gorakhnath i świątyni Krishny, ale i tak okolice Durbaru, najstarszej części miasta, są wspaniałe. Nie „zawaliły” się granitowe schody do Świątyni Siwy ani Ganesi, a szczególnie wieczorem być tam trzeba.
Nie wiem, czy dzisiaj mają już w Katmandu stale prąd, ale te kilka lat temu prąd był tylko w szpitalach i hotelach (których jest mało) i to z własnych generatorów. Na placu Durbar siedzicie przy płonących lampach oliwnych lub olejowych i ten półmrok dodaje właśnie uroku zabytkom.
Chyba nie ma na świecie drugiego takiego kraju (może Bhutan), który byłby niemalże w całości objęty dziedzictwem światowym UNESCO. Wszystko tu jest sprzed kilkuset lat albo i tysiąca, i jest co oglądać.
Ciekawostką placu Durbar w Katmandu jest największa ze świątyń Taledżu, na którą trzeba wejść po schodach (są dookoła świątyni) oraz Dom Żywej Bogini. Naworowie, czy też już Nepalczycy, wybierają ze szlachetnego rodu dziewczynkę, która do pierwszej menstruacji jest wcieleniem bogini Kunali i czasami pokazuje się w oknie pałacu, jak już trochę podrośnie – to wybierają następną. Koniecznie w Katmandu spróbujcie momo – to małe pierożki o przeróżnych smakach, wręcz doskonałe.
Pokhara
To drugie pod względem tak wielkości, jak i urody (może nawet ciekawsze) miasto Nepalu.
Położone nad dużym jeziorem i bardzo blisko najwyższych partii Himalajów. Nocowaliśmy tam w wiosce trekkingowej kilka kilometrów od centrum Pokhary już na wysokości ponad 3500 m.
Góry trzeba zobaczyć dwa razy: rano, gdy szczyty się „zapalają” po wschodzie słońca, a wieczorem przy zachodzie, gdy „gasną” – to naprawdę wygląda tak, jak opisuję.
Przed nami w odległości kilkunastu kilometrów z doskonałą panoramą prezentują się ośmiotysięczniki. Manaslu, Dhaulagiri, Annapurna – Nepalczycy te szczyty czczą, a najlepiej to oddają ich nazwy – „wypełnione pożywieniem”, czy „matka ziemia”.
Warto zobaczyć złotą świątynię Voraki, a także muzeum Gurkhów. To lud (przynajmniej tak mówią Brytyjczycy) najbitniejszy na świecie – oddziały z nich złożone walczyły dla Brytyjczyków wszędzie, zaś obecnie ich oddziały są w składzie sił pokojowych ONZ.
Park Narodowy Citvani
Kilkadziesiąt kilometrów na południe od Pokhary trafiamy już w mokre i zalesione dopływy Gangesu. Można pojeździć na słoniach, koniach, łódkami po rzekach, ale ostrożnie, bo zwierzaki dzikie i niebezpieczne. Tak wielkich aligatorów jak tam, wylegujących się kilka metrów od łodzi, którą płynęliśmy, jeszcze nie widziałem – wydaje się, że były większe od tej łodzi. Wolno też chodzą nosorożce. Na brzegu zaś ze zdziwieniem rozpoznaję liście marihuany.
Wrażenia z Nepalu są niepowtarzalne – byliśmy na dachu świata, a przecież dopiero świat to odkrył 100 lat temu.
Nikaragua
Jak to już nie raz robiliśmy, Nikaraguę połączyliśmy z Costa Rica – o której już pisałem.
Kraje te sąsiadują ze sobą na całej szerokości kontynentu od Morza Karaibskiego do Pacyfiku, ale to tylko 250 km po równoleżniku. Kraje te są także bardzo podobne ludnościowo (Costa Rica blisko 5 mln, a Nikaragua o 0,3 mln więcej), ale całkiem do siebie niepodobne. Kostaryka nie ma armii, a tylko siły policyjne; Nikaragua jest mocno zmilitaryzowana; Kostaryka jest zamożnym krajem, zaś PKB Nikaragui jest pięciokrotnie niższe. Stąd też już na granicy zobaczyliśmy tłumy w jedną i drugą stronę – mieszkańcy Nikaragui jechali do pracy w Kostaryce, albo też z pracy wracali; mówi się, że co piąty Nikaraguańczyk pracuje w Kostaryce.
Kiedyś sporny był mały półwysep na brzegu Oceanu Spokojnego i kiedy w Google na mapie ujawniono, że należy on do Nikaragui, to ta natychmiast go zajęła. A przecież Kostaryka nie ma armii… Było nawet posiedzenie Rady Bezpieczeństwa ONZ w tym temacie, ale okazało się, że informatyk z Google się pomylił. No i półwysep wrócił do Kostaryki.
Jedziemy z granicy obok dwóch wielkich jezior Lago de Nikaragua i Lago de Managua.
Na wybrzeżu północno-wschodnim tego pierwszego jeziora leży kultowe, najstarsze miasto środkowej Ameryki – Granada. Kiedyś w czasach Kolumba było portem w zatoce oceanicznej Pacyfiku, ale obecnie te wielkie jezioro jest słodkowodne. To wszystko spowodowały trzęsienia ziemi, a przede wszystkim wulkany. Już z brzegu jeziora widać duże wyspy z wulkanami Conception i Madna (mają blisko 2000 m wysokości) i są aktywne.
Sama Granada to cudowne kolonialne miasto, podobne trochę do Trynidadu na Kubie, ale znacznie bardziej wesołe i otwarte. Niestety, podobnie jak na Kubie, widać brak kapitału i to, że jest to kraj bardzo ubogi. Do dzisiaj rządzą tam „sandiniści”, czyli to trochę złagodzony reżim kubański. To między innymi powoduje, iż bardzo tanie są grunty, bo kraj biedny i jeszcze wulkaniczny, stąd bogaci Amerykanie wykupują, co się tylko da na wybrzeżu Pacyfiku, ale to tylko enklawa zamożności.
Warte obejrzenia są jeszcze miasta Massaya i ruiny miasta Leon (zbudowane w 1520 r.); do Managuy stolicy kraju nie jedziemy – bo podobno nie warto.
Kilka wieczorów spędzamy w gwarnych restauracjach na świeżym powietrzu, rano zwiedzamy miasto konnymi dorożkami i chodzimy po miejscach widokowych, tak na wieżach kościelnych, jak i na wygasłych wulkanach.
Nowa Zelandia
Aby trafić do Nowej Zelandii to chyba trzeba mieć dużo czasu i pieniędzy. My skorzystaliśmy w 2004 roku z podróży reklamowanej jako wycieczka dookoła świata i wierzcie mi, że nie było to wcale przesadnie drogie, natomiast nieźle męczące.
Do Nowej Zelandii przylecieliśmy po 2-tygodniowym pobycie w południowo-zachodnich stanach USA – miało to znaczenie już na samym początku.
Znając już trochę świat, nie sądziłem, iż gdziekolwiek może być tak restrykcyjnie jak w Wellington – nie wolno do tego kraju wwieźć żadnego pożywienia (nawet czekolady czy jabłka); jeden z moich przyjaciół zbierał szyszki i tę z Wielkiego Kanionu Colorado chciał za ponad miesiąc dowieźć do Polski – kosztowało to 500 dolarów (NZL) kary, chociaż pozwolili zapłacić to po powrocie do Polski – nie wiem, kiedy jest przedawnienie wykonania tej kary, ale nie sądzę, aby po raz wtóry jechał na Antypody.
Spędziliśmy tydzień na Północnej wyspie podróżując w dziewięć osób małym busem przez całą wyspę aż do Auckland. Żałuję, że nie było w planach zobaczenia wyspy Południowej, bo ona jest wyższa (góry blisko 4000 m), a poza tym rozsławiona Tolkienowskim filmem „Władcy Pierścieni”.
Nowa Zelandia liczy tylko około 5 mln mieszkańców, ale krów podobno jest kilka razy więcej, zaś owiec kilka razy więcej niż krów.
Jeśli możecie sobie wyobrazić pogórze Szwajcarii, to tak wygląda właśnie Nowa Zelandia.
Kraj ten w okresie listopada i grudnia jest przepięknie zielony, wszędzie stada krów i owiec, a ponieważ jest zamożny, to na drogach można spotkać stare samochody z kierowcą w pilotce, a pasażerkę jak Isadora Duncan w długim powiewnym szalu. Oczywiście wszędzie są góry, trochę mniejsze niż te na Południowej wyspie, ale krajobraz jest niezwykle urozmaicony.
Docieramy do Morza Tasmańskiego (nazwisko odkrywcy Nowej Zelandii) – diabła tasmańskiego też tam widzieliśmy, podobnie jak i ptaka kiwi (to taki duży nielot typowo zelandzki).
Owoce kiwi też pochodzą z Nowej Zelandii, a teraz powrócimy do tej restrykcji spożywczej przy przylocie. Nowa Zelandia to najczystszy kraj świata, a skoro to oni wymyślili mrożonki – to kraj, który jest najbardziej ekologiczny; eksportuje praktycznie całą żywność i żyje z rolnictwa.
Nowa Zelandia odkryta została całkiem niedawno – kilka wypraw w XVIII wieku Jamesa Cooka spowodowało, że Brytyjczycy dostrzegli ten kraj o łagodnym klimacie nadający się do wszelakiej hodowli.
Żyli tu od tysiąca lat Maorysi, którzy do dzisiaj malują przepięknie twarze i ciała (myślę, że moda na tatuaże pochodzi od nich). Maorysi zostali wyparci przez białych, ale kult ich zwyczajów pozostał do dzisiaj. Na pewno każdy z nas widział The Blacs, czyli drużynę rugby z Nowej Zelandii, wydającą zawsze powitalne okrzyki Maorysów.
Po drodze zwiedzamy wielkie jezioro Tampa z Parkiem Narodowym Tongarino i kompleksem niezwykłych jaskiń Waltorno. W pobliżu są aktualnie nieczynne wulkany o wysokości ponad 2500 m n.p.m., które ostatnio wybuchły około 200 lat temu – ale wulkany mają to do siebie, iż zbierają się długo, ale kiedyś zbiorą się w sobie.
Na północ od jeziora Tampa jest Rotorua – kraj gejzerów, wulkanów czynnych i rzek o bardzo wartkich prądach.
Dla naszej grupy przewodnik miejscowy zademonstrował wybuch gejzeru. Wystarczy wrzucić do niego kostkę szarego mydła, a po kilku minutach gejzer pokaże, co umie i to na wysokość kilkunastu metrów.
Zaproponowano nam też rafting. Po godzinnym szkoleniu rozpoczynamy przygodę w pontonie. Wyobraźcie sobie Państwo skoki z wysokości 10 m na kataraktach. Na komendę sternika wszyscy trzymają się uchwytów i przyciskają do pontonu. Jeden z naszych (nota bene płetwonurek) wyleciał z pontonu i potrzebował pomocy ratownika w oddychaniu, ale przygoda była.
Tam też w okolicy Rotorua są wioski Maorysów, gdzie pokazują tańce wojenne – to brzmi podobnie jak u tych zawodników rugby.
Na końcu naszej podróży przez Wyspę Północną jest Auckland. Nowa Zelandia jest z powodu zamożności, klimatu i ukształtowania terenu nazywana „Wyspą Boga”, zaś Auckland to rzekomo „miasto kochanków” – nie bardzo wiadomo, dlaczego – skoro jeszcze niedawno kobiet było jak „na lekarstwo”.
W Auckland poza pięknymi parkami odwiedzić trzeba port, bo inaczej niż Wellington, Auckland nie jest wietrznym miastem, a bardzo urokliwym i spokojnym – trochę przypomina San Francisco.
W mieście znajduje się bardzo nowoczesna wieża widokowa Sky Tower (328 m) – wjeżdżamy windą na 220 m na platformę widokową. A tam podłoga ze zbrojonego szkła – widok zapierający dech w piersiach, tym bardziej, iż to jest przecież wulkaniczne miasto. Wieża została posadowiona chyba 20 m poniżej gruntu, a jej parametry podobno wytrzymują ponad 8 stopni w skali Richtera.
Z wieży tej, jeśli ktoś ma odwagę i brak mu na co dzień dawki adrenaliny, z prawie 200 m może skoczyć na bungee. Leci się podobno prawie 40 sekund – nie próbowałem (bungee też wymyślili „kiwusi”, jak żartobliwie mieszkańców Nowej Zelandii się nazywa).
Spokój, czystość i brak zupełnie wówczas elementu obcego tworzył wrażenie, że to jest „oaza” piękna i spokoju. A tu nagle w Christchurch niedawno była strzelanina – ale może Nowa Zelandia trochę się przez te 15 lat zmieniła.