Niestety zostawiamy już Alpy, a szkoda, że nie mamy czasu na Alpy Wschodnie z parkiem narodowym Berchtesgaden i „Orlim Gniazdem” Hitlera, to jest bardziej na wschód w okolicy Salzburga – tam warto pojechać, ale może przez Austrię.
8. dzień
Kierujmy się na Jezioro Bodeńskie – to największe jezioro Niemiec, choć częściowo brzegi należą do Szwajcarii i Austrii. Zwiedzamy Konstancję, gdzie pod szkłem w płycie rynku wyeksponowano rzymską twierdzę.
Jeśli mamy czas, a chyba w ten dzień go mamy, to proponuję wyspę Reichenau z klasztorami z IX wieku, które zachowały się idealnie do dnia dzisiejszego. Tam też 1000 lat temu były najsłynniejsze biblioteki europejskie; nic im się, w przeciwieństwie do Aleksandrii, nie stało.
Jedziemy przez Freiburg i Heidelberg, jedno i drugie miasto warte obejrzenia – to już przy granicy z Francją.
9. dzień
Jesteśmy na pograniczu Luksemburga w Nadrenii.
Trewir ma chyba najcenniejszą budowlę czasów rzymskich – Porta Nigra, zbudowana w II wieku n.e. z piaskowca, o imponujących rozmiarach dających też wyobrażenie o możliwościach technicznych 2000 lat temu.
Bitburg trochę na północ od Trieru to miasto słynnego piwa, ale w przeciwieństwie do innych znanych światowych marek piwnych, nie należy do bezimiennych akcjonariuszy z całego świata, ale do jednej rodziny i to od kilkuset lat (rodzina Anton). Do rodziny tej „wżenił się” młody naukowiec, historyk dr Tomasz Niewodniczański i teraz to słynne piwo jest z tym nazwiskiem jako wiodące. Byłem zaproszony przez niego do ogrodowej altany, która, jak się okazało, miała kilka podziemnych pięter z największą na świecie kolekcją map. A kiedy nie zdziwiłem się, iż w samej bibliotece ma 20 tys. sztuk książek… to wyjaśnił mi, że każda z nich to pierwsze wydanie z dedykacją autora – to już zrobiło wrażenie.
Browar Bitburga jest sam w sobie zabytkiem, bo liczy już 300 lat, ale kiedy w końcu XX wieku trzeba było przejść na nowe technologie puszek i kegów, to kilkunastu właścicieli tego browaru zadecydowało o zbudowaniu nowego obiektu po drugiej stronie miasta – ten z kolei był już ze szkła i aluminium, zaś piwo pod ciśnieniem przesyłano rurociągiem pod miastem ze starego browaru na nowy.
Byłem tam kilka razy, a ostatnio z przyjaciółmi. Oprowadzeni zostaliśmy osobiście przez syna Tomasza, Mateusza Niewodniczańskiego, który był już prezesem zarządu. Sumitował się, że nigdy dotąd nie oprowadzał i tego nie umie, ale… to trzeba mieć klasę jako arystokrata.
10. dzień
Nadrenia – Westfalia to land wielkości Pomorza Zachodniego, a żyje tam ponad 20 milionów mieszkańców… uff – to prawie jak w Chinach.
My wszakże jedziemy od strony zachodniej i to bocznymi drogami zmierzamy do samego Renu. Chcemy zacząć od Bingen, aby na całą dolinę Renu, poprzez Koblencję, aż do Kolonii poświęcić dwa dni. Przez te 100 km wzdłuż Renu z każdej strony, na obu brzegach, są pałace i zamki. Arystokraci jeszcze kilka wieków temu zajmowali się nawet korsarstwem – bo Ren zawsze był rzeką ważną i żeglowną i tak jest do dzisiaj. Na brzegach oprócz zamków są winnice i stąd właśnie pochodzi słynny Riesling.
Trafiamy na miejscowość na lewej stronie rzeki o nazwie Bacharach – ta nazwa pochodzi od rzymskiego boga
Bachusa. Miasto ma mury obronne sprzed szeregu stuleci – każdy dom jest perełką, a naprzeciwko Bacharach są zamki Gutenfels i Pfalzgrafenstein – ten ostatni jest na wyspie, a dostęp do zamku zależy od poziomu wody w Renie. Dalej wzdłuż Renu jest oczywiście mnóstwo pięknych zamków, ale o jednym jeszcze wspomnę – to Burg Rheinfels. Będąc tam za pierwszym razem 40 lat temu widziałem w czerwcu coś wyjątkowego i to tylko raz w życiu: robaczki świętojańskie w takiej ilości, że gdy wracałem z zamku do hotelu wręcz oświetlały mi drogę.
Nocujemy gdzieś pod Koblencją, a wcześniej na wschodnim brzegu rzeki oglądamy słynną z podań skałę Lorelei.
11. dzień
Koblencja to zetknięcie dwóch najpiękniejszych rzek Niemiec, czyli Renu i Mozeli; słynny jest taki półwysep zwany Deutsches Eck, na którym te rzeki się spotykają. Miasto od czasów rzymskich ma sporo zabytków, a ponadto wszędzie prześliczne fontanny prezentują dzieje miasta.
Na Bonn jadąc na północ poświęcimy dwie godziny, miasto chociaż rzymskie i to sprzed naszej ery, to gdyby nie wynik II Wojny Światowej, to stolicą Niemiec nigdy by nie było. Ładne wszakże jest, a urodził się tu Ludwik Van Beethoven, a zresztą leży nad Renem, więc warto.
Zaraz na północ od Bonn jest Köln, czyli Kolonia – omijamy duże miasta, ale Kolonii odpuścić nie sposób. Wstępujemy do niej właściwie tylko z powodu niezwykłej katedry. W XIII wieku Fryderyk Barbarossa przywiózł jako „łup” z Mediolanu relikwię Trzech Króli i wówczas zaczęto budowę tej chyba największej budowli na świecie. Jest ona gigantyczna, a jednocześnie lekka poprzez złudzenie ażurowej konstrukcji – wejść trzeba na samą górę, bo widać całe miasto. Podobno budowany meczet w Kolonii ma być wyższy.
Kolonia to Kolonia Agryppina, czyli miasto zbudowane przez żonę cesarza Nerona – z czasów rzymskich niewiele zostało.
Nadrenię kończymy gdzieś wieczorem białym winem reńskim lub mozelskim.
12. dzień
Z Kolonii jest blisko Mönchengladbach – to piękne i stare miasto, a tam właśnie byłem na intronizacji Cesarza Austrii „na wychodźtwie”, a także uciąłem sobie pogawędkę z Landsbergisem, ale o tym pisałem już przy Litwie. Z M-g już jedziemy na wschód poprzez północną Nadrenię i Westfalię – tu także autostradami, bo za dużo wielkich miast, a poza tym to Zagłębie Ruhry, czyli największy park technologiczny Niemiec.
Po drodze przejeżdżamy obok Bielefeld – tu, gdzie dzisiaj są skrzyżowania wielkich autostrad i wielki przemysł, kiedyś był Las Teutoburski, czyli największa klęska Rzymian w 9 roku n. e. – pamiętacie na pewno, jak Cesarz August retorycznie pytał „gdzieś podział Warusie moje legiony”. Rzeczywiście Celtowie, zresztą pod przywództwem obywatela rzymskiego Arminusza, wybili do nogi trzy legiony rzymskie, a oprócz klęski militarnej była to wielka porażka i utrata orłów legionowych na dziesiątki lat.
Zatrzymać się na noc powinniśmy w Braunschweigu, a po drodze jest jeszcze Hildesheim, a tam, w Saksonii Anhalt, oprócz zabytków zarówno gotyckich jak i romańskich, przede wszystkim zwraca uwaga chyba najpiękniejszy rynek w Niemczech – Marktplatz. Częściowo budynki przy rynku są odrestaurowane po II Wojnie Światowej, zaś ornamenty, płaskorzeźby i polichromie są warte obejrzenia.
Skoro na wieczór zajeżdżamy do Brunszwiku, to proponuję od razu podświetlony Burgplatz i zamek Henryka Lwa (saskiego księcia z XII wieku), który zlecił tu budowę pomnika lwa, jedynego takiego od czasów rzymskich. Zwiedzać Brunszwik będziemy rano, bo do Goslar, gdzie proponuję ostatni nocleg naszej wycieczki, mamy tylko kilkadziesiąt kilometrów.
13. dzień
Zaczynamy od obejrzenia ponownie Placu Zamkowego, który był w wiekach średnich po prostu dziedzińcem zamkowym oraz zamku Henryka Lwa i złączoną z nim katedrą św. Błażeja.
Jest jeszcze do zwiedzenia drugi rynek Brunszwiku – ten zwany Starym z ratuszem i czymś a`la krakowskie Sukiennice.
Jedziemy do Goslar, czyli w góry Harz – prowadzi tam co prawda autostrada, ale tuż przez Goslar się kończy, a to nie jest bez sensu – to właśnie szybki dojazd dla mieszkańców Brunszwiku, czy też przemysłowego Wolfsburga (VW) – przepiękne góry wielkości naszych Sudetów.
Goslar jest miastem niewielkim, pięknie położonym w górach, o największej chyba liczbie zabytków i to zupełnie nie zniszczonych w czasach wojen. Tysiąc lat temu przez ponad 200 lat była to stolica Świętego Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego, a więc budowano tu zawsze okazałe obiekty, tym bardziej, że w pobliżu znajdowały się kopalnie srebra. Śpimy gdzieś w hotelu miejskim, a wieczorem mamy czas na „łazęgę” po mieście – każdy z domów jest inny, większość z urokliwego pruskiego muru w zabudowie szachulcowej, a domy te mają nawet po 4-5 pięter. Wszędzie są dobre restauracje, a więc kilka godzin można cudownie spędzić.
14. dzień
Rano bywa, iż w Goslar trafimy na poważny bądź tylko okazjonalny jarmark – ja widziałem taki, że całe miasto sprzedawało i kupowało, a turystów było tysiące. Nie będę opisywał wszystkich, ani nawet niektórych obiektów – bo przewodniki po Goslar mówią, iż tych zabytkowych obiektów jest ponad 1,5 tysiąca. Mamy czas przynajmniej do popołudnia, aby to wszystko zapadło w pamięć, a do granic Polski autostradą to tylko około 300 km.
Można w 2 tygodnie i to bez „amerykańskiego” szaleństwa objechać całe Niemcy – widząc to, co w tym pięknym kraju jest. A skoro to już przejechaliśmy, to następne wypady do Niemiec można już samemu przygotować, bądź też posłużyć się innymi wydawnictwami, jak np. piękny album o Meklemburgii opracowany przez Prezesa Sądu Okręgowego w Szczecinie Macieja Strączyńskiego.