Pod nami chmury, morze chmur. W oddali widać szczyt Elbrusu. Jest ciepło, znacznie cieplej niż zapowiadano, wiatr prawie nieodczuwalny. Nie możemy już wejść wyżej, bo nie ma niczego wyżej niż miejsce, na którym stoimy – jesteśmy na szczycie Kazbeku. Wreszcie można się wyprostować, odetchnąć, zrobić zdjęcia na tych kilku metrach wypłaszczenia. I wracać… Powrót będzie mordęgą, wiem to doskonale, bo przeżywam to nie po raz pierwszy. Euforia jest ogromna, ale nie przebija się przez zmęczenie, jeszcze nie teraz.
Ale po kolei.
Trzy dni wcześniej, w środę, siódmego sierpnia, wyruszamy ze Stepancmindy. Grupa jest mocna w tym roku – 18. osób, większość to „weterani” extreme, ale są i nowe twarze. Wszyscy mają mniejsze lub większe doświadczenie w górach wysokich albo tych tylko trochę niższych. Większość już atakowała (z sukcesem) znacznie wyższe góry (w tym ponad 6-tysięczne). Trochę tego Kazbeku chyba nie doceniamy (przynajmniej niektórzy z nas). W końcu tyle relacji Polaków o wejściu na szczyt można przeczytać w Internecie. Z drugiej strony – są też informacje o wielu próbach nieudanych, „wycofach” i o tych, którzy z ataku szczytowego nigdy nie wrócili.
W każdym razie teraz jesteśmy na początku wyprawy, ledwie dzień po przylocie do Gruzji (do Kutaisi, trzeciego co do wielkości miasta tego kraju, które – no cóż, perełką turystyczną nie jest) i przejechaniu w góry. Teraz wokół rozpościerają się imponujące krajobrazy Kaukazu. Po zaekwipowaniu koni w cięższe bagaże (w tym namioty, z których prawie nie będziemy korzystać, ale to inna historia) idziemy w górę, „na lekko” z placu przy Cminda Sameba – prawosławnego klasztoru, którego sylwetkę kojarzyć musi każdy, kto choć przez chwilę interesował się hasłem: Gruzja.
Pierwszą noc spędzamy w schronisku (lub obok niego – w końcu mamy namioty) w połowie drogi do bazy. Schronisko, powstałe zaledwie kilka miesięcy temu, jest piękne. Warunki – jak na góry wysokie – wręcz idealne. Są nawet toalety i bieżąca woda, żyć, nie umierać (zapomniałbym: cena za noc to jedyne 100 euro od osoby).
Następnego dnia, po krótkim przejściu przez dolną część lodowca, dochodzimy do bazy. Bethlemi Hut (lub Meteo – bo tak wszyscy nazywają to miejsce) – to niski budynek na wysokości niespełna 3.700 m n.p.m. Tu możemy zapomnieć o „luksusach” z poprzedniego schroniska, zwłaszcza jeśli chodzi o warunki sanitarne.
Ale nie jest źle – mieścimy się akurat w jednym, 18-osobowym (a jakże) pokoju. W środku piętrowe łóżka i to w zasadzie całe wyposażenie. Czujemy się w miarę dobrze, nastroje bojowe, chociaż widok szczytu robi piorunujące wrażenie. To jeszcze ponad 1300 metrów do góry.
Następnego dnia jest lekka aklimatyzacja (wyjście na ok. 4000 metrów), trochę ćwiczeń w rakach i z czekanami (większość przerabiała to już nie raz, ale warto sobie przypominać, poza tym nasi przewodnicy, pod okiem Dżaby Gomiaszwilego, którego zna tu chyba każdy, wymagają tego od nas).
Wreszcie atak szczytowy. Zaczynamy w sobotę o 2. w nocy. Wychodzimy w 12. osób (wysokość jednak zabrała pozostałym zbyt dużo sił). Poza tym Dżaba i pozostali gruzińscy przewodnicy i Łukasz – nasz polski lider. O 5. rano dochodzimy do lodowca – teraz spinamy się linami (po 2,3 osoby + prowadzący przewodnik) i zakładamy raki. Widać więcej z każdą chwilą, przejaśnia się bardzo szybko. Widzimy szczyt – jest jak na wyciągnięcie ręki, ale będziemy jeszcze iść długo, bardzo długo. Zanim dojdziemy na przełęcz pod szczytem, minie kilka godzin. Opadniemy z sił, zatrzymamy się wiele razy, ale wciąż – coraz wolniej – będziemy przeć do przodu. Około 10 dochodzę z ekipą z „mojej” liny na przełęcz. Przed chwilą, zanim przekroczyliśmy lodowy próg po stromym podejściu, wydawało się, że to już. Nic z tego – z przełęczy zaczyna się ostatni, najbardziej stromy kawałek. Jeszcze około 170 metrów w górę, przy nachyleniu 45-50 stopni. Pod stopami lód, raki i czekan wbijają się z trudem. Trzeba iść bardzo powoli wąską ścieżynką wyrąbaną w lodzie przez poprzednie ekipy, czekać na schodzących aż nas miną, znowu wolno ruszać… Zanim zaczniemy mija zresztą jeszcze godzina – czekamy aż wejdą (a potem zaczną schodzić) inni. Szczyt jest stromy, trzeba go trawersować, droga jest jedna i zrobił się dzisiaj spory zator. Od dłuższego czasu nie było tak dobrej pogody, więc dużo osób chce wejść właśnie teraz. Zresztą, skoro już tu są, to wybór mają niewielki – ciężko byłoby się zmusić drugi raz do takiego wysiłku. Teraz albo nigdy.
O 12:15 jestem na szczycie. Euforia nie przebije zmęczenia, nie ma szans, nie teraz. Ale wiem też, że nigdy tego nie zapomnę, te emocje zostaną. Czy zastanawiam się, po co to robię? Nie, teraz zupełnie nie, zresztą nie chcę tego tłumaczyć. To banalne, ale myślę, że gór wysokich trzeba spróbować samemu, żeby zrozumieć (albo nie) tę potrzebę koszmarnego zmordowania się po to, żeby wejść na szczyt i pobyć na nim kilka minut. Widoki – owszem, niezapomniane, wyczyn sportowy – jak najbardziej, ale to coś więcej, naprawdę! Myślę o kolejnej wyprawie. Za kilka godzin spotkamy się cali, zdrowi (chociaż ledwie żywi) i szczęśliwi na dole. Już nie mogę się doczekać.
Za świetną organizację wejścia na Kazbek trzeba podziękować agencji Mountain Freaks ze Stepancmindy, Dżabie i całej ekipie przewodników oraz Łukaszowi Stempkowi. Nieocenioną pomoc otrzymaliśmy także od wrocławskiego oddziału Zrzeszenia Prawników Polskich oraz od Okręgowej Izby Radców Prawnych w Katowicach. Dziesiątego sierpnia jedenaście osób osiągnęło szczyt. VI Extreme przeszedł do historii. Za rok kolejna wyprawa. Nie może być inaczej.