Lubię rozmawiać o prawie z laikami. Gimnastyka dla umysłu lepsza niż niejedna dyskusja w gronie fachowców. Laik nie zakłada, że rzeczy muszą być takie, jakie są. Do wszystkiego przykłada miarę własnych doświadczeń, zaczerpniętych z innych obszarów życia. Rozmowy z laikami bywają więc odświeżające i pouczające. Szczególnie wówczas gdy natrafiam na granice własnej argumentacji. Gdy nie jestem w stanie przekonać rozmówcy, że określony sposób działania ma sens. Bo jak np. przekonać laika, że sensowne jest stosowanie tej samej procedury do sprawy, której przedmiotem jest zwrot chińskiej lutownicy za 65 złotych oraz sprawy o uzgodnienie treści ksiąg wieczystych, obejmujących hotele warte miliony złotych? Obie te sprawy – razem z setkami innych – toczą się przed tym samym sędzią, korzystającym z tego samego zaplecza organizacyjnego (sekretariat, daj Boże – asystent). Węzłowe mechanizmy w pierwszej instancji są dokładnie te same. Te same są np. wymagania co do postępowania dowodowego czy treści uzasadnień wyroków.
Prawnicy – niezależnie od koloru żabotu – przyjmują tę sytuację jako krzyż, który muszą nieść z woli ustawodawcy. Niektórzy w sposób wyrachowany wyzyskują ją dla własnych celów (co nota bene nie przeszkadza im w utyskiwaniu na słabości sądownictwa).
Przyjmowanie pozy męczennika staję się jednak trudniejsze gdy uczciwie przyznamy, że obowiązujący system prawny to nie same przepisy. Rzeczywistość współtworzy nasza praktyka. Z racji powierzonej nam (sędziom, prokuratorom, komornikom) władzy i pokładanego w nas (adwokatach, radcach prawnych, notariuszach) zaufania powinniśmy być jej kreatorami. Ale czy faktycznie ją kreujemy?
Na palcach jednej ręki policzyć mogę te orzeczenia Sądu Najwyższego, które przesądzały kwestie interpretacyjne z powołaniem na argument efektywności sądownictwa. Mimo, iż od lat głównym problemem jest czas (a przez to iluzoryczność ochrony prawnej), nie znam orzeczeń, które stanowiłyby zachętę do zasadniczej zmiany dotychczasowej praktyki sądowej choćby w niektórych kategoriach spraw. Także w literaturze głosy takie pozostają w defensywie. Króluje natomiast przekonanie, że wszystkiemu winien jest ustawodawca. Z radością należałoby więc witać każdą zmianę przepisów, która daje szansę zróżnicowania sposobu prowadzenia spraw tak, by nie każda toczyła się wedle tej samej sztancy. Jedną z takich zmian są przepisy o uzasadnieniu wygłoszonym (art. 328 § 11 k.p.c.).
Pisanie uzasadnień pożera wiele czasu. Wielu sędziów pisze uzasadnienia po nocach, o czym wiarygodnie zaświadczyć mogą ich małżonkowie. Pisanie uzasadnień do już wydanych wyroków nie pozwala przygotować się do spraw nowych. To przekłada się na nieprzemyślany przebieg kolejnych procesów. Niepanowanie nad ich materią powoduje nawarstwienie obowiązków. W konsekwencji uzasadnienia pisane są długo po wydaniu wyroku (około 6-8 wokand później), co powoduje, że sędziowie na nowo „uczą się” zakończonych już spraw. Satyryczne sfomułowanie „i koło się zamyka” pasuje tu jak ulał.
Uzasadnienie wygłoszone przeciwdziała temu wszystkiemu. Sprawa zostaje definitywnie zamknięta. Sędzia nie musi do niej wracać. Może oddać się sprawom kolejnym, przygotować ich racjonalny przebieg. Oczywiście zmuszony jest przygotować szkic uzasadnienia już na dzień wyrokowania. Jest to jednak wysiłek naturalny, skoro przygotowuje sam wyrok.
Mimo tych zalet, instytucja uzasadnienia wygłoszonego spotkała się z chłodnym przyjęciem. Przez znakomitego przedstawiciela Sądu Najwyższego nazwana została „karykaturą”, z uwagi na odmienność języka pisanego i mówionego. Rzecznik Praw Obywatelskich ubolewał natomiast nad brakiem „systemowego przyporządkowania” uzasadnienia wygłoszonego wyłącznie do spraw prostych oraz nad brakiem regulacji prawnych umożliwiających „dokonanie kontroli (korekty) sporządzonej transkrypcji przez sędziego”.
Jest to moim zdaniem kolejny wyraz przekonania o kształtowaniu rzeczywistości przepisami, nie zaś ich odpowiedzialnym stosowaniem.
Odmienność języka pisanego i mówionego jest faktem. Ciśnie mi się jednak na usta wypowiedź przypisywana Einsteinowi: „Jeśli nie potrafisz wytłumaczyć czegoś w prosty sposób, to znaczy, że tak naprawdę tego nie rozumiesz”. Jeśli nie umiemy wytłumaczyć stronie procesu dlaczego wygrała lub przegrała, to naiwnością jest wierzyć, że zrozumie ona nasze wywody gdy nadamy im formę pisemną. Problem braku komunikacji pozostanie. Uzasadnienie wygłoszone zmusza sędziego do poszukiwania właściwych argumentów. Przekonujących nie tylko sędziów wyższej instancji ale i stojącego przed sądem człowieka.
Brak regulacji ustawowej, ograniczającej uzasadnienia wygłoszone do spraw nieskomplikowanych, jest chwalebny. Jest wyrazem zaufania do sędziów. Dobry sędzia nie będzie katował długotrwałym monologiem, jeśli miałby w nim przedstawiać skomplikowany stan faktyczny powiązany z dziesiątkami dowodów i przywołaniem numerów kart akt sprawy. Nic jednak nie stoi na przeszkodzie by to samo uzasadnienie przedstawił ustnie jeśli strony są nieobecne na sali rozpraw. Dzięki transkrypcji uzyska komfort, że do sprawy nie będzie musiał już wracać, by osobiście spisać to, co w chwili wyrokowania ma w głowie czy notatkach. Nie jest więc tak, że tyko sprawy proste (cokolwiek by to znaczyło) nadają się do uzasadnienia wygłoszonego.
Brak odrębnej regulacji, która nakazuje sędziemu kontrolować doręczane stronom transkrypcje, także wcale mnie nie dziwi. To, że transkrypcje uzasadnień przygotowują pracownicy stosownego zespołu, nie czyni z nich autorów tych dokumentów. To sąd jest podmiotem obowiązku doręczenia odpisu wyroku z transkrypcją uzasadnienia (art. 331 § 2 k.p.c.). Jest więc nie tylko prawem ale obowiązkiem sądu czuwać nad tym, by to, co zostanie doręczone stronie (pełnomocnikowi), odpowiadało uzasadnieniu wygłoszonemu. Odpowiadało także pod względem ortografii i interpunkcji. Zwykła przyzwoitość nakazuje zadbać również o grupowanie tekstu (akapity, interlinie), odpowiadające jego merytorycznej zawartości. Jeśli ktokolwiek doręcza transkrypcję stanowiącą nieprzerwany ciąg słów, niech nie dziwi się gdy dostanie od strony lub jej pełnomocnika pismo procesowe napisane równie niestarannie. Oni także mogą powołać się na to, że przecież przepisu nakazującego przyzwoitość brak.
Istotna rola przypada tu sądom odwoławczym i Sądowi Najwyższemu. To one dać mogą pozytywny sygnał. Wystarczy natomiast kilka orzeczeń krytycznych by wywołać efekt mrożący, pozbawiając nawet tych odważniejszych sędziów chęci korzystania z nowej instytucji prawnej. Podobnie adwokaci i radcowie prawni podejść mogą do uzasadnień wygłoszonych ze zrozumieniem ich potencjału albo też krytykować je w czambuł.
Wtedy oczywiście pozostanie nam wszystkim uderzyć w znany i lubiany ton pretensji do ustawodawcy. Że ustawa źle napisana, że nic nie da się zrobić, że czekamy na lepsze czasy. Czekamy razem z obywatelami. Tymi, których frustracje tak łatwo zagospodarować. Ale to już temat na odrębny felieton.