W roku 1384 na tronie polskim zasiadł najbardziej niezwykły król, jakiego kiedykolwiek Rzeczpospolita miała. Król miał lat jedenaście i był dziewczynką. Jadwiga Andegaweńska, gdyby stosowano do niej dzisiejsze prawo rodzinne, nosiłaby nazwisko Capet – podobnie jak inny król Polski, znany u nas jako Henryk Walezjusz, zgilotynowany król Francji Ludwik XVI czy też dzisiejszy król Hiszpanii Filip VI. Andegawenowie, czyli ród d’Anjou, węgierska dynastia królewska, była bowiem boczną, ale męską linią francuskich Kapetyngów, tak samo jak Walezjusze czy Burbonowie. Najmłodsza córka Ludwika Węgierskiego, który w dość nachalny sposób przejął polski tron po wuju, Kazimierzu Wielkim (wymusił siłą unieważnienie testamentu króla, napisanego na rzecz księcia pomorskiego Kazimierza IV Kaźka ), od dziecka przeznaczona była na tron Polski. Dziewczynkę przywieziono więc do Krakowa i po dłuższych perypetiach, w tym zerwaniu zaręczyn z księciem Wilhelmem Habsburgiem, wydano za księcia litewskiego Jagiełłę, ochrzczonego przy tej okazji imieniem Władysław. Tak oto zasiadła na polskim tronie najsłynniejsza niewątpliwie para królewska: Jadwiga, obecnie święta kościoła katolickiego i Władysław Jagiełło, starszy o niej o dziesięć lub dwadzieścia lat (źródła do dziś są sprzeczne), który uzyskał tytuł królewski iure uxoris – czyli „z prawa żony”. Miał on stać się najdłużej panującym polskim monarchą w historii, choć największą sławę przynieść mu miał tylko jeden upalny dzień, spędzony na wzgórzu między mazurskimi wsiami Łodwigowo, Stębark i Grunwald.
Obiektywnie Jadwiga i Władysław byli parą niedobraną. Różnica wieku była duża, jeśli wziąć pod uwagę, że dziewczynka-król w chwili ślubu miała lat dwanaście. Ciekawie para musiała wyglądać później, gdy pani Jagiełłowa dorosła, bo od swego męża była wyższa chyba o głowę. Miała 180 cm wzrostu, jak na średniowiecze istna żyrafa, podczas gdy mąż, człowiek postury niewielkiej, nie odbiegał od średniej krajowej, wynoszącej sporo mniej. Co ciekawe, Jadwiga była blondynką, słynny portret Jana Matejki jest nieco mylący. Obydwoje nie byli Polakami, zatem panowanie w kraju obcym zmusiło ich do nauki języka, w którym mogliby się porozumieć, bo w chwili ślubu wspólnego nie mieli. Jadwiga pochodziła z rodu wielce cywilizowanego, wywodzącego się z Francji, potem zasiadającego na węgierskim tronie, Jagiełło zaś z lasów dzikiej z punktu widzenia Jadwigi Litwy. Ów dzikus z Litwy, jako że ochrzczony został dopiero w wieku dorosłym, był jak najdalszy od ówczesnych ascetycznych i niehigienicznych obyczajów chrześcijańskich. Nie wmawiano mu w dzieciństwie, że ciało jest grzeszne, był więc pierwszym polskim władcą, który codziennie brał kąpiel, używał chustek do nosa i wprowadził na Wawel cywilizowane wychodki. Wiadomo, że udzielał audiencji, siedząc w toalecie, oczywiście przez drzwi. I był wtedy wielce przystępny. A religijność jego zawsze była bardzo wyważona – to Jagielle zawdzięczamy przysłowie „Panu Bogu świeczkę i diabłu ogarek”.
Historia będąca przedmiotem naszej opowieści działa się zaledwie rok po ślubie królewskiej pary, w roku 1387. Pamiętać trzeba, w jakiej sytuacji była wtedy Jadwisia. Miała trzynaście lat i od roku była żoną Jagiełły. Wcześniej jednak oderwano ją niemal siłą od pierwotnie wskazanego narzeczonego, Wilhelma Habsburga, starszego od niej o trzy lata, zatem zdecydowanie bardziej atrakcyjnego dla nastolatki niż Jagiełło. Z Wilhelmem została w dzieciństwie zaręczona w ceremonii religijnej zwanej sponsalia de futuro. Był to właściwie ślub, tyle że dziecięcy: jeśli po osiągnięciu wieku dorosłego poślubiona sobie w tym trybie para zgodnie wyrażała wolę skonsumowania związku, stawała się pełnoprawnym małżeństwem i już nie zawierała ponownego ślubu! Związek z Jagiełłą był więc prawie bigamią, biorąc pod uwagę, że sprawnego wieku Jadwiga jeszcze wtedy nie osiągnęła.
W dodatku Jadwiga i Wilhelm musieli przypaść sobie do gustu. Gdy Jadwisię oddzielono od narzeczonego, rzuciła się z toporem na bramy Wawelu, chcąc się dostać do Wilusia. Wiluś, wstrząśnięty zerwaniem dziecięcego ślubu, nie chciał się ożenić przez długie lata i był wierny Jadwidze – ożenił się dopiero po śmierci polskiej królowej. Polityka bywa brutalna wobec pierwszej miłości.
Jagiełło, człowiek inteligentny i przyzwoity, nie narzucał się młodej, wysokorosłej, ale niedojrzałej żonce. Pomagał jej przyzwyczaić się do nowej sytuacji. Ale różnica mentalna między małżonkami była ogromna. I oto na scenę wkroczył bohater naszej opowieści – Gniewosz z Dalewic.
Będący mniej więcej rówieśnikiem Jagiełły rycerz Gniewosz z Dalewic herbu Strzegomia był protegowanym księcia Władysława Opolczyka. Ten Piast śląski, palatyn Węgier i wielkorządca Polski za czasów Ludwika Węgierskiego, był głównym motorem obalenia testamentu Kazimierza Wielkiego, dwulicowym karierowiczem, który w późniejszych latach spróbował buntu przeciwko Jagielle i poniósł zasłużoną klęskę. Niemniej w 1387 r. Opolczyk jeszcze łasił się do nowo koronowanego króla Polski, a i dla Gniewosza z Dalewic znalazło się miejsce. I oto Gniewosz postanowił się królowi ponoć przypodobać. Uprzejmie go poinformował, że w okresie nieobecności króla w Krakowie pojawił się niejaki Wilhelm Habsburg. I miał schadzkę z królową Jadwigą. A może nie tylko schadzkę.
Opowieść taka byłaby niewątpliwą brednią. W 1387 r. Wilhelm Habsburg był już panującym księciem Karyntii, Styrii i słoweńskiej Krainy, gdyż jego ojciec rok wcześniej zginął w bitwie, a Wilhelm był najstarszym synem. Jakim cudem udzielny władca mógłby niepostrzeżenie wybrać się aż do odległego Krakowa? Toteż pierwszy donos Gniewosza po prostu zlekceważono. Stosunki króla i królowej nawet się poprawiły. Ale dwa lata później Gniewosz miał donos ponowić. Po raz drugi doniósł o niewierności królowej, liczącej sobie wtedy piętnaście lat. I oto sprawą się zajęto.
Królowa Jadwiga, jak opisał sprawę Jan Długosz, oddała sprawę o oszczerstwo do sądu. Jej reprezentantem przed sądem miał być Jan z Tęczyna, bliski doradca króla. Sąd – wedle kronikarza – odbył się w Wiślicy w 1389 r. Jednakże władczyni była niezwykle lubiana i łatwo znalazła obrońców. Przysięgła, że była mężowi wierna. Dwunastu wielkich polskich rycerzy, wśród nich takie sławy, jak Powała z Taczewa, Dobko z Oleśnicy, Mikołaj Kiełbasa, a wreszcie późniejszy mistrz świata w turniejach rycerskich, Zawisza Czarny z Garbowa, stanęło w obronie honoru królowej. Oświadczyli mianowicie, że współprzysięgają z królową jej wierność, a kto ich słowom zaprzeczy – Sąd Boży. Czyli pojedynki, kolejno z każdym. Gniewosz z Dalewic to nie był byle kto, ale serii pojedynków z rycerzami, wśród których był sam Zawisza Czarny, nikt nie miał prawa przeżyć. Jednak, jak to zapisał Długosz, sąd nie pozwolił, aby honor królowej stał na ostrzu miecza. A być może i sam Gniewosz ugiął się na widok dwunastu pierwszych mieczy Rzeczypospolitej.
Sąd skazał zatem Gniewosza z Dalewic na typową wówczas karę, nie pozbawiającą szlachcica czci, ale umiarkowanie hańbiącą: odszczekanie. Gniewosz publicznie musiał wobec całego grona obecnego na procesie wejść pod ławę, zawołać „To, co powiedziałem, zełgałem jak pies” i po trzykroć zaszczekać: hau, hau, hau! Czemuż to pies, stworzenie mało kłamliwe, miał być symbolem łgarstwa, nie wie nikt. Karze odszczekania towarzyszyła grzywna. Gdy zaś owo wydarzenie zapisał w kronice Jan Długosz, utrwaliły je potem inne przekazy, jak również obrazy. Zachowała się rycina przedstawiająca odszczekanie, a także obraz Józefa Simmlera „Przysięga królowej Jadwigi”. Na obrazie szczera królowa składa na Pismo Święte przysięgę, że była wierna małżonkowi, a intrygant Gniewosz stoi z tyłu w cieniu, zasłaniając twarz.
Bardzo ciekawa historia, ale czy prawdziwa? Poanalizujmy jak prawnicy. Jeżeli osobą oskarżoną o niewierność byłaby żona króla, w procesie w jej imieniu wystąpić musiałby mąż, czyli król. Kobieta była przecież wówczas niezdolna do czynności prawnych, pewną ograniczoną zdolność miały tylko wdowy. A król nie mógł stanąć przed sądem jako strona, bo nie podlegał w Polsce żadnym sądom. Nie mógł też reprezentować królowej Jan z Tęczyna, bo nie miał do tego tytułu prawnego: wprawdzie mógł reprezentować króla, ale przecież nie przed jego własnym sądem. I dlaczego proces miałby się odbyć w Wiślicy, mieście wprawdzie wówczas ważnym, ale nie stołecznym? Jakim sposobem mogło zatem w ogóle dojść do opisanego przez Długosza procesu?
Mamy też dane o Gniewoszu z Dalewic. Jego największa kariera rozpoczęła się… już po procesie. Czy możliwe, aby oszczerca królowej zdobył aż taką pozycję na dworze jej męża? Gniewosz już po rzekomym procesie był kasztelanem sandomierskim, w 1408 r. podkomorzym dworskim, a nieco później podstolim krakowskim. Zadziwiająca kariera jak na oszczercę, chociaż Jadwiga już wówczas nie żyła. Zasłużył się wielce Gniewosz w wojnie z zakonem krzyżackim: prowadził zaciąg w Czechach i na Śląsku, dowodził pod Grunwaldem zaciężną chorągwią, wyróżnił się też w późniejszej bitwie pod Koronowem. Po wojnie nadal służył królowi. Sprzedał mu też Dalewice, z których pochodził, miał już wtedy inny znaczny majątek.
Kariera Gniewosza załamała się nagle około roku 1420. Prawdopodobnie popadł w zaburzenia psychiczne. Jego żona uzyskała unieważnienie małżeństwa z racji wykazania, że mąż dybał w szaleństwie na jej życie. Miał też ataki samobójcze i trzeba było go wiązać. Odsunięty od wszelkiej działalności, przeżył jeszcze wiele lat, nie odgrywając już żadnej roli politycznej. Przeżył Jagiełłę i jego syna Władysława Warneńczyka, zmarł prawdopodobnie około roku 1445.
Jan Długosz urodził się w roku 1415, dwadzieścia kilka lat po rzekomym procesie. Jako dorosły człowiek mógł już tylko słyszeć o starym i chorym Gniewoszu, który dożywał swych dni. Gdy jako dojrzały mąż pisał kronikę, raczej nie mógł już porozmawiać z nikim, kto pamiętałby ewentualny proces Gniewosza. Natomiast był związany z Wiślicą, w której rzekomy proces miał miejsce. Wiślica była miastem królewskim, ważnym ośrodkiem. Miał w niej swój dom Jan Długosz, cenny ten zabytek zachował się do dziś, pełni rolę muzeum. Prawdopodobnie bywali w nim synowie króla Kazimierza Jagiellończyka, których edukację kronikarz prowadził. Czyżby dlatego właśnie Gniewosz z Dalewic „był sądzony” w Wiślicy?
Wiadomo też, że Władysław Jagiełło, niezbyt urodziwy, chudy i drobny facecik z wielkim nosem, bywał zazdrosny. Podejrzewał o zdrady trzy ze swoich czterech żon. Po Jadwidze spotkało to nieładną Annę Cyllejską. Wnuczka Kazimierza Wielkiego, która wsławiła się nieskrywaną nienawiścią do zakonu krzyżackiego, posądzana była o romanse ze wspomnianym Janem z Tęczyna, a nawet z arcybiskupem krakowskim Mikołajem Kurowskim. Trzecia żona Jagiełły, poślubiona wbrew opiniom magnatów Jadwiga Pilecka, zmarła już po trzech latach małżeństwa i zakochanemu w niej królowi nie w głowie były posądzenia (za to Długosz pisał o niej wszelkie paskudztwa, jakie mu tylko ślina na pióro przyniosła). Zaś ostatnia z żon, młodziutka Sonka Holszańska, która urodziła Jagielle trzech tak wyczekiwanych synów, oskarżana była o zdradzenie króla aż z sześcioma znanymi magnatami! Trzech z nich na wszelki wypadek uciekło, trzech uwięziono, a królowa stanęła w 1427 r. przed sądem, któremu przewodniczył sam wielki książę Witold litewski. Któż inny mógłby sądzić polską królową, skoro nie Jagiełło?
Sonka złożyła przysięgę wierności, współprzysięgło z nią osiem szanowanych dam i Witold zorientował się, że ma do czynienia z wredną intrygą, mającą zdyskredytować następców tronu i zamącić w Polsce. Zresztą to jego samego niektórzy posądzali o rozsiewanie owych plotek. Sonka odzyskała honor, magnaci łaskę króla, a wkrótce jednego z oszczerców, Jana Strasza z Białaczewa, wtrącono do lochu. Jednak królową „na wszelki wypadek”… odsunięto od regencji, której po śmierci sędziwego Jagiełły należało się spodziewać, skoro jego synowie mieli po kilka lat. Regentem został zaś żądny władzy krakowski biskup Zbigniew Oleśnicki, z którym Jan Strasz był blisko powiązany. I wszystko staje się jasne.
Czy zatem Jan Długosz przeniósł na Jadwigę w swojej kronice to, co spotkało Sonkę Holszańską? Cóż, nasz znany kronikarz nie jest oceniany przez współczesnych historyków jako szczególnie rzetelny. Nie odszczeka już nigdy tego, co napisał o Gniewoszu z Dalewic. Logika wskazuje jednak, że to Długosz powinien był wleźć pod ławę i oświadczyć: to, com o Gniewoszu z Dalewic napisał, zełgałem jak pies, hau, hau, hau!
Ale kilkaset lat później pewien wredny, kulawy Niemiec udowodnił, że kłamstwo setki razy powtórzone staje się prawdą. I rzeczywiście, wersja Długosza tak się rozeszła wśród ludu, że do dziś nieszczęsny Gniewosz z Dalewic kojarzony jest nie z wysokimi urzędami, nie z odwagą i wojowniczością, które pokazał w walce z Krzyżakami, ale z oszczerstwem wobec królowej, włażeniem pod ławę i rzekomym odszczekiwaniem. Z wyrokiem, który niemal na pewno nigdy nie zapadł, z występkiem i karą, których wcale nie było, ale tradycja wpisała je w polską historię prawa i wciąż regularnie wspomina. Zwariować można… no i biedny Gniewosz zwariował. Może mu się pewnej nocy przyśniło to, co z jego dobrym imieniem zrobi za kilkadziesiąt lat krakowski kanonik? ζ