Bracia polscy, czyli polscy arianie, pojawili się na religijnej scenie Rzeczypospolitej w 1562 r., kiedy to powstał ich pierwszy zbór. Ich działalność – krótka, jak na religię, bo około stuletnia – została zapamiętana: byli wśród braci polskich ludzie naprawdę wybitni (jak choćby Andrzej Frycz Modrzewski), a poza tym słynne były ich drewniane szable, symbol pacyfistycznych poglądów. Zanim przekonali się na własnej skórze, że w Polsce tolerancja religijna owszem, jest, ale nie dla każdego, zapisali się w historii.
Jedną z ważniejszych postaci wśród braci polskich był Eliasz Arciszewski, Wielkopolanin. Wystartował do kariery ze znacznym majątkiem odziedziczonym po rodzicach, w 1589 r. stać go było na zakup dwóch znacznych posiadłości, Rogalina i Śmigla. W Rogalinie mieszkał (ale nie w obecnie znanym pałacu, który pochodzi z czasów późniejszych), a Śmigiel uczynił wielkopolskim ośrodkiem arianizmu. Tam odbył się w 1594 r. ogólnopolski synod ariański, tam była ariańska szkoła i tam Eliasz Arciszewski, pastor gminy, realizował się jako teolog. Działalność ta jednak była dość kosztowna, a Arciszewski na jedyną prawdziwą (jak każda) wiarę pieniędzy nie żałował. Po roku 1600 znaczenie Śmigla spadło, a bracia polscy swoim głównym ośrodkiem uczynili leżący na ziemi świętokrzyskiej Raków. Tamtejsza akademia szybko prześcignęła sławą szkołę w Śmiglu. Eliasz Arciszewski był bardziej teologiem niż gospodarzem i w rezultacie zaczął się poważnie zadłużać. Pożyczek udzielał mu zaś inny aktywny arianin, Kacper Jaruzel Brzeźnicki.
Był to człowiek niepewnego pochodzenia, prawdopodobnie mieszczańskiego, znakomity adwokat, który zdobył dzięki swej pracy znaczny majątek. Dwukrotnie żenił się ze szlachciankami i utwierdził w ten sposób powszechne uznawanie jego stanu szlacheckiego, które oficjalnie w 1592 r. „przywrócił” mu, jako „należne po przodkach”, sejm. Do Brzeźnickiego, jako zamożnego i szanowanego arianina, Eliasz Arciszewski biegał więc po pożyczki. Wkrótce siedział w kieszeni adwokata. Około roku 1613 Brzeźnicki przejął Śmigiel jako zastaw za niespłacone pożyczki. Kupił też kilka wsi po przodkach od Heleny Arciszewskiej, żony Eliasza. Eliasz Arciszewski zaczął wytaczać mu procesy. Przegrał wszystkie, bo i przegrać musiał. Brzeźnicki był wybitnym palestrantem, a w sporze z Arciszewskimi miał po prostu rację.
Wtedy na scenę wkroczyli synowie Eliasza Arciszewskiego. Starszy Krzysztof, urodzony w 1592 r. i kierowany przez brata młodszy, Bogusław. Nienawiść do Brzeźnickiego, rzekomego sprawcy ruiny rodu, podsycał w obu synach nieudolny ojciec. Po przegraniu w 1618 r. ostatniego procesu Arciszewscy nie mieli już żadnych szans na odzyskanie Śmigla. Krzysztof zresztą nie chciał się bawić w procesy. Był człowiekiem walecznym, zasłużył się w walkach ze Szwedami w wojskach hetmana Krzysztofa Radziwiłła. Nie wszyscy arianie byli pacyfistami. W końcu więc zabrał się do dzieła tak, jak potrafił.
19 kwietnia 1623 r. Krzysztof i Bogusław Arciszewscy wraz z kilkunastoma jeszcze zbrojnymi zaczaili się na Brzeźnickiego pod Poninem. Nieliczni pachołkowie Brzeźnickiego uciekli na widok zbrojnych napastników. Krzysztof Arciszewski zaś zarzucił Brzeźnickiemu na szyję sznur i zażądał zrzeczenia się Śmigla i innych dóbr, „dobrowolnego” zwrócenia ich Arciszewskim. Brzeźnicki nie poddał się groźbom, więc Arciszewski zaczął go wlec do pobliskiego Ponina. Tam zaciągnął go pod szubienicę, którą owa duża wieś posiadała i grożąc nadal śmiercią ponawiał żądania. Brzeźnicki był jednak twardy i nie ulegał bandycie.
Arciszewski w pewnym momencie nie wytrzymał nerwowo. Złapał rusznicę i strzelił do porwanego. Jak na hasło, strzelili też inni jego towarzysze. Konający Brzeźnicki powiedział jeszcze coś, co rozwścieczyło zbója do reszty. Arciszewski wyrwał sztylet i poderżnął gardło prawnikowi, wsadził mu do ust ostrze, wyrwał język, przybił go sztyletem do filaru szubienicy. Zgroza! Rozwścieczeni zabójcy zostawili okaleczone zwłoki i uciekli. Celu nie osiągnęli, bo nie wymusili na Brzeźnickim niczego. Nieszczęsny adwokat nie miał dzieci, puściznę po nim dostał podkanclerzy koronny Wacław Leszczyński, trochę dostali inni krewni i Śmigiel nigdy w ręce Arciszewskich już nie wrócił.
Wieść o zbrodni Arciszewskiego lotem błyskawicy obiegła całą Wielkopolskę. Młody szlachcic nie miał nic na swoją obronę i nawet nie próbował. Zapadły co do niego dwa wyroki. Najpierw osądził go zbór ariański, wydalając jego i ojca ze wspólnoty, skazując go na infamię i banicję. Potem był wyrok trybunału koronnego, zaoczny, bo Arciszewski już w tym czasie się ukrywał. Capitis et infamiae, czyli ścięcie i infamia, a właściwie wieczysta banicja, bo ta była zawsze alternatywą wobec szlachcica dla kary głównej. Nadto utrata szlachectwa i konfiskata majątku (którego Krzysztof nie miał, bo żył jeszcze jego ojciec). Protektor zabójcy, Krzysztof Radziwiłł nie próbował go bronić, wiedział, że sprawa jest przegrana, a Arciszewski zasłużył na swój los. Pomógł mu jednak – wysłał go do Niderlandów.
Arciszewski na początek zaciągnął się do wojsk księcia Maurycego Orańskiego. Nie odniósł jednak sukcesów, przeciwnicy – Hiszpanie – okazali się zbyt mocni. Wrócił więc cichaczem do Polski i zameldował się u Radziwiłła. Hetman wiedział jednak, że jeśli ktokolwiek zdemaskuje Arciszewskiego, głowa zabójcy potoczy się z pnia, a on sam zostanie skompromitowany. Odesłał go więc z powrotem za granicę – do Francji, każąc mu tam szpiegować, a przy okazji dyskretnie proponować polski tron księciu Gastonowi Orleańskiemu. Radziwiłł należał do stronnictwa antykrólewskiego i marzyła mu się detronizacja Zygmunta III Wazy. Jednak korespondencja Arciszewskiego wysyłana do hetmana wpadła w ręce ludzi króla. Radziwiłł oczywiście wyparł się wszystkiego, a Arciszewski cieszył się zasłużoną sławą brutalnego zbrodniarza. Król rozesłał za nim list gończy i zabójca nie miał już szans na powrót do ojczyzny.
Krzysztof Arciszewski zaciągnął się zatem do wojsk kardynała Richelieu. To przyniosło mu sławę. W 1627 r. podczas 14-miesięcznego oblężenia La Rochelle, twierdzy hugenotów, wpadł na pomysł odcięcia jej groblą od morskich dostaw podsyłanych przez Anglię. Pomysł się sprawdził, pozbawiona dostaw twierdza poddała się. Arciszewski zyskał sławę specjalisty od fortyfikacji i oblężeń, a trwała przecież wojna trzydziestoletnia, najemnicy byli w cenie. Jednak Arciszewski zdecydował się ponownie na Holandię i w 1629 r. wstąpił na służbę jej Kompanii Zachodnioindyjskiej. Ta wysłała go do Brazylii.
Następne dziesięć lat to ciągłe pasmo sukcesów awanturniczego Polaka. Był niesłychanie skuteczny w walce, zdobywał miasta i twierdze: wyspę Itamaraca, Porto Calvo, Arrayal. Regularnie awansowany, w 1637 r. doszedł do rangi wicegubernatora północnej Brazylii, a nawet naczelnego wodza wojsk holenderskich w Brazylii. Został admirałem. Konflikt z księciem Maurycym Nassau-Siegen, gubernatorem generalnym Brazylii, doprowadził jednak do odesłania Arciszewskiego do Holandii. Obaj panowie serdecznie się nie znosili i zarzucali sobie wzajemnie różne rzeczy. Powracający do Holandii admirał Arciszewski witany był jak bohater narodowy. Gdy po jego powrocie księciu Maurycemu nie bardzo w Brazylii szło, holenderskie Stany Generalne znowu posłały tam Polaka. Książę Maurycy oczywiście go nie chciał, doprowadził do formalnego zwolnienia Arciszewskiego ze służby i odesłał go z powrotem, jako oskarżonego o zdradę. Decyzja o zwolnieniu została odrzucona przez Stany Generalne, a proces się rozmył i nic z niego właściwie nie wynikło. Arciszewskiego zwolniono ze służby bez pozbawienia go jakiegokolwiek tytułu, ale też bez przyznania mu choćby grosza. Zresztą admirał sam miał dość takiego przerzucania go przez Atlantyk i mściwego Maurycego.
Zajął się pisarstwem, spisywał swoje obserwacje etnograficzne z Ameryki Południowej. Wcześniej pisał wiersze, zatem jego talenty nie ograniczały się do wojskowości. Po kilku latach bezczynności w Holandii sytuacja wygnańca się zmieniła. W 1644 r. oglądał z satysfakcją, jak książę Maurycy, pozbawiony stanowiska gubernatora, niepyszny wraca z Brazylii. Tymczasem w Polsce od 1632 r. panował Władysław IV, władca przerastający swego ojca pod każdym względem. W 1646 r. przypomniano mu Arciszewskiego. Władysław osobiście nic do admirała nie miał, a zbrodnia sprzed 23 lat już przyschła. Król wystawił Krzysztofowi Arciszewskiemu list żelazny i zaprosił go do powrotu do Polski. Mający dużą wiedzę militarną władca wiedział, jak wykorzystać pozyskanego człowieka. Powierzył mu stanowisko naczelnego dowódcy artylerii koronnej.
Już nie admirał, a generał Arciszewski służył więc znowu w ojczyźnie, Władysławowi IV, wybitnemu, lecz chorowitemu niestety władcy. Udoskonalił znacznie polską artylerię, wprowadził wiele nowinek ściągniętych ze świata w budowie fortyfikacji. Do boju ruszył dwa lata po powrocie, podczas powstania Chmielnickiego. Jednakże podczas klęsk pod Żółtymi Wodami, Korsuniem i Piławcami uciekające z pola walki wojska polskie porzucały uzbrojenie. Dwuletni wysiłek Arciszewskiego, aby unowocześnić artylerię, poszedł na marne. W dodatku zmarł właśnie Władysław IV, a Jan Kazimierz, jego następca, na wojnie się wprawdzie znał, ale nie cenił już tak Arciszewskiego.
Krzysztof Arciszewski bronił przez atakiem kozackim Lwowa jako dowódca obrony miasta. Przemyślane i pokazowe okrucieństwo atakujących, którzy zdobyli Wysoki Zamek, zrobiło jednak takie wrażenie na lwowianach, że miasto zapłaciło okup za odstąpienie od oblężenia. Później generał wziął udział w odsieczy Zbaraża, wezwanej przez Mikołaja (nie Jana) Skrzetuskiego i zapomnianego dziś zupełnie Krzysztofa Stapkowskiego: ci dwaj oficerowie, jeden po drugim, przedarli się z oblężonego obozu. Wtedy to, w sierpniu 1649 r. podczas bitwy pod Zborowem, w odważnie dowodzonej przez króla Jana Kazimierza armii polskiej, artyleria Arciszewskiego zdała egzamin, a sam generał odznaczył się męstwem i umiejętnościami.
Jednak w bitwie tej, wygranej za cenę dużych strat, zginął Krzysztof Ossoliński. Był to bratanek kanclerza Jerzego Ossolińskiego, słynnego pamiętnikarza i głównego kreatora polskiej polityki, który w okresie bezkrólewia po śmierci Władysława IV faktycznie rządził krajem, a Janowi Kazimierzowi pomógł wygrać elekcję. Z powstaniem Chmielnickiego Ossoliński, nieposiadający umiejętności wojskowych, nie radził sobie, nie umiał nawet we właściwy sposób wybrać dowódców, co wielokrotnie się zemściło. Jerzy Ossoliński wiedział, że jego polityka wschodnia zakończyła się porażką, obwiniał się o śmierć bratanka, swego jedynego już następcy (syn zmarł rok wcześniej), miał dosyć wszystkiego i nakłonił króla do ugody z Bohdanem Chmielnickim i chanem tatarskim Islamem III Girejem. Przeciwny ugodzie Arciszewski, który widział, że wroga można było łatwo dobić, ale z tego zrezygnowano, odszedł ze służby.
Przyszłość pokazała, że Arciszewski miał rację. Jerzy Ossoliński, potępiony za swoje kunktatorstwo, zmarł niecały rok po zawarciu ugody. Ugoda się nie utrzymała, a bitwa pod Beresteczkiem, w której w lipcu 1651 r. dowodzona przez króla armia rozniosła doszczętnie mocniejszych niż przed dwoma laty Kozaków i Tatarów, dowiodła ostatecznie, że już w 1649 r. można było całą sprawę zakończyć. Jednak Arciszewskiego to wszystko już nie obchodziło. Mieszkał daleko, bo pod Gdańskiem, w majątku swego sędziwego stryja. Tam zmarł w kwietniu 1656 r. Ponieważ w tym czasie bracia polscy już byli formalnie wygnani i nie mieli swoich świątyń, Arciszewski pochowany został w zborze bratniego wyznania, braci czeskich w Lesznie, gdzie leżeli również jego rodzice.
Nie wiemy, jak brzmiały ostatnie słowa Kacpra Jaruzela Brzeźnickiego, które tak rozeźliły Krzysztofa Arciszewskiego, że w wyjątkowo krwawy sposób dobił nieszczęsnego prawnika. Po latach jednak legenda przypisała konającemu klątwę: – Bodajbyś, zbóju, miejsca na grób swój nie znalazł na tej świętej ziemi! – Gdy Arciszewski umierał, trwał już potop szwedzki. Gdy go chowano w Lesznie, miasto było w rękach szwedzkich, bo poddało się bez walki. Gdy zaś wkrótce wojska kasztelana poznańskiego Krzysztofa Grzymułtowskiego, wiernego cały czas Janowi Kazimierzowi, odbiły miasto, rozzłoszczeni żołnierze podpalili wiele zabudowań w zdradzieckim grodzie. Zbór braci czeskich spłonął, a wraz z nim świeżo złożone w nim ciało holenderskiego admirała, polskiego generała, a niegdyś krwawego zabójcy. Klątwa Brzeźnickiego zatem by się spełniła, gdyby była prawdą.
Wymuszona wyrokiem wieloletnia emigracja Arciszewskiego sprawiła, że został on wybitnym artylerzystą, admirałem, etnografem, pierwszym Polakiem w Brazylii. Był nawet pierwszym polskim nurkiem, bo zachował się opis doświadczenia, podczas którego w 1625 r. w skórzanym skafandrze chodził po dnie morskim pod Scheveningen. Przywiózł do Polski wiedzę wojskową z zachodniej Europy, kompletnie tu nieznaną. Gdyby nie banicja, byłby zapewne tylko jednym z licznych polskich oficerów walczących w różnych wojnach Rzeczypospolitej. Chyba jednak nie będziemy nikomu polecać drogi do kariery, jaką sobie wybrał.