W roku 1768 upadek Polski jako niepodległego państwa było już widać na horyzoncie. August III Sas jako król zafundował polskiej szlachcie „saskie ostatki” – 30 lat spokoju, bez wojen, ale ze stale postępującym rozkładem państwa, co kompletnie nie obchodziło nikogo: wszyscy jedli, pili i popuszczali pasa. Za to po Auguście na tronie zasiadł stolnik Stanisław Poniatowski, który przybrał sobie drugie koronne imię August. Autorytetu nie miał wcale. Ot, podrzędny kochanek carycy Katarzyny II, którego rządząca Rosją szczecinianka osadziła na tronie jako marionetkę.
Właśnie w lutym 1768 r. grono patriotycznie nastawionych i myślących przedstawicieli szlachty zawiązało konfederację w Barze. Widzieli upadającą ojczyznę, chcieli ją ratować: w Polsce rozpasani żołdacy przyszłych zaborców robili, co chcieli, w Warszawie król i całe jego otoczenie brało od carycy pieniądze i za łapówki robiło, co kazała, Rzeczpospolita właściwie już nie istniała. Konfederaci podjęli walkę z wojskami rosyjskimi szalejącymi w Polsce. Starcia trwały przez dwa lata, w różnych regionach. Ich siły nie dawały szans na wielką zbrojną rozprawę, więc staczali drobne potyczki, niemal partyzanckie. Król i Senat oficjalnie zwrócili się do Rosji o stłumienie konfederacji, czyli – jak to nazwaliby komunistyczni towarzysze – o „udzielenie bratniej pomocy”.
Wojska konfederatów po dwóch latach walk nie były już w stanie stawiać czoła Rosjanom. Rozproszeni patrioci kręcili się po polskich ziemiach, wypychani z kolejnych garnizonów, latem 1770 r. działali już tylko w nielicznych miejscach, choć walki ciągle trwały. Zdesperowani, podjęli próby rozmów z królem Stanisławem Augustem. Ten jednak odmówił jakichkolwiek pertraktacji. Konfederaci słusznie postrzegali go zresztą jako sprzedajną marionetkę. Poniatowskiego nikt nie traktował poważnie, ale korona była symbolem nie do zlekceważenia. I coś trzeba było zrobić.
Już w kwietniu 1770 r. konfederaci sformułowali akt detronizacji Poniatowskiego. Nie bardzo jednak wiedzieli, co w tej kwestii zrobić. Gdy król odmówił z nimi rozmów, w październiku 1770 r. najwyższa rada konfederatów, zwana Generalnością, ogłosiła detronizację króla. Ogłosiła ją ze słowacko-węgierskiego Preszowa, w którym od prawie roku urzędowała. Ale jak nikt nie traktował poważnie króla, tak nikt nie przejął się detronizacją. Ot, pokrzykiwanie opozycji w rozkładającym się kraju.
Powstanie słabło z każdym miesiącem. Nadal konfederaci barscy nie przegrali walnej bitwy, toczyli tylko drobne potyczki, ale tracili ostatnie zajmowane ziemie. Pomysł porwania i uwięzienia Stanisława Augusta pojawił się późną wiosną 1771 r. Człowiekiem, który wydawał się idealny do jego zrealizowania, był liczący sobie zaledwie 26 lat generał Kazimierz Pułaski, niewątpliwie najzdolniejszy dowódca wojsk konfederackich, wielokrotnie odnoszący na polu bitwy sukcesy większe niż się należało spodziewać. Jego więc upatrzyła sobie Generalność na wykonawcę planu. Bezpośrednio przekonywało go kilku zainteresowanych rozgrywających swoje interesy. Najlepszym przykładem, jacy to byli ludzie, był podskarbi wielki koronny Teodor Wessel. Urząd kupił za łapówkę i dla zysku, jako senator sam głosował za wezwaniem Rosjan na pomoc przeciwko konfederatom. Potem udawał konfederata i nakłaniał do porwania króla. Po upadku konfederacji sprzedał zaś urząd podskarbiego zdrajcy Adamowi Ponińskiemu, a sam podpisał pierwszy rozbiór Polski. Zaiste, patriota.
Pułaski, młody, z gorącą głową, dał się podprowadzić. Plan porwania przedstawił mu rotmistrz Stanisław Strawiński, oficer pełen zapału. W ostatnich dniach października Pułaski ściągnął pod Zakroczym, na północ od Warszawy, niewielkie grupki wojsk konfederackich. Ostatecznie wybrano niespełna 30 ludzi do akcji. Ci ruszyli do Warszawy już wiedząc, po co tam jadą. W nocy z 2 na 3 listopada 1771 r. byli na miejscu, noc spędzili w mieście. Strawińskiemu udało się uzyskać z zamku pełną wiedzę o planach króla na następny dzień. To było kluczowe.
3 listopada wieczorem król odwiedził księcia Michała Czartoryskiego, swego krewnego, który leżał w pałacu złożony chorobą. Opuścił pałac Czartoryskich późno, między dziewiątą a dziesiątą wieczorem. Na zamek było blisko. Grupy spiskowców były rozstawione na drodze powrotnej. Jedną dowodził sam Strawiński: miał za zadanie związać walką obstawę króla. Zdobycia karety i uprowadzenia króla dokonać miała grupa pod dowództwem Jana Kuźmy. Trzecia grupa, którą dowodził rotmistrz Walenty Łukawski, miała zabezpieczyć odwrót. Teraz trzeba było tylko czekać, aż pojawi się królewski orszak.
Atak nastąpił w samym centrum Warszawy – u zbiegu ulic Miodowej i Koziej, ledwie kilkaset metrów od zamku. Konfederaci pieszo obiegli karocę, mówiąc do siebie dla zmylenia straży po rosyjsku. Gdy królewski podkoniuszy zawołał, aby ustąpić królowi drogi, atakujący wyciągnęli pistolety. Padły strzały. Królewska straż też wyciągnęła broń, kule przeszyły powietrze, żołnierze próbowali szablami bronić karety, ale ogień z pistoletów był gęsty i na środku drogi nie mieli szans. Rzucili się do ucieczki, kilka kul trafiło w karetę, jedna przestrzeliła płaszcz króla u dołu. Dwaj żołnierze, Jerzy Butzow i Szymon Mikulski, runęli na ziemię – pierwszy zastrzelony, drugi cięty pałaszem. „Wysiadać!” – krzyczeli do króla spiskowcy.
Poniatowski wysiadł. Jeden z porywaczy próbował go złapać, ale król zdołał się wyrwać i pognał pieszo do pałacu Czartoryskich. Nie zdołał jednak wejść do środka, dopadli go pod bramą ludzie Łukawskiego. Sam Łukawski ujął króla, strzał z pistoletu Kuźmy szczęśliwie chybił, wachmistrz Jan Wołyński, wymachując szablą, lekko zranił króla w głowę. Ponieważ jednak straż królewska uciekła, spiskowcy zostali sami – mieli króla w rękach!
Pojawił się dowodzący akcją Stanisław Strawiński. Polecił Janowi Kuźmie wziąć niewielką grupę ludzi i zabrać króla do lasu na Bielany. Wsadzono króla na konia. Po drodze, w ciemnościach koń upadł i złamał nogę, król spadł na ziemię, stracił płaszcz, trzewik, więc dano mu inny but i dalej porywacze prowadzili go pieszo. Ludzie Łukawskiego oddalili się w stronę Marymontu, a Strawiński ze swoimi szedł w pewnej odległości za Kuźmą i królem, asekurując ucieczkę.
Tymczasem królewscy wszczęli alarm, na miejsce porwania przygnała warta z zamku, znaleźli zabitego Butzowa (Mikulski szczęśliwie przeżył). Na ulice miasta wyległo wojsko, nawet z armatami – król mógł być ukryty gdzieś w mieście i mogło dojść do rozruchów. Pościgu jednak nie podjął nikt. Rosjanom marionetka w koronie była obojętna, a ludzie z otoczenia króla myśleli, jak zawsze, tylko o sobie. Bali się, by i na nich ktoś nie czyhał. W efekcie przez całą noc nikt nic nie zrobił. Dopiero nad ranem królewski instygator Tadeusz Czerski podjął trop, znalazł zabitego konia i przestrzelony, zakrwawiony płaszcz króla. To znalezisko sprawiło, że patrolom wojskowym nakazano przeczesać teren na północ od Warszawy. Oczywiście, patrolom rosyjskim. Innych nie było…
Tymczasem Jan Kuźma, uprowadzający króla, zaczynał się czuć niepewnie. Nie było przy nim ani dowódcy, Strawińskiego, ani Łukawskiego, który w istocie ujął króla. Szedł jednak przez przedmieścia, a potem pola w umówionym kierunku, na Bielany. Król rozgrywał zaś sprawę psychologicznie. Ostrzegał Kuźmę przed patrolami, zdobywał jego zaufanie. Tymczasem w ciemnościach listopadowej nocy orszak kurczył się w oczach, coraz to kolejny porywacz cichcem zmykał, widząc, że porwać było łatwo, ale co teraz z królem zrobić? W końcu Kuźma został sam z porwanym. A król czuł, że przejmuje kontrolę nad sytuacją.
Przez cały czas rozmawiał z zamachowcem. Przekonywał go spokojnie, że zostali oto sami, kompani Kuźmy uciekli, a porwanie nie da i tak żadnego skutku, bo co porywaczom po królewskiej osobie? Król słabł fizycznie od rany, Kuźma – psychicznie. Nie miał pojęcia, co można zrobić z porwanym królem, plany spiskowców w tym względzie były mgliste. A Stanisław August mówił, obiecywał łaskę, nagrodę. Przekonywał, że przysięga spiskowców jest niegodziwa, bo skierowana przeciwko majestatowi, że nie wiąże nikogo. I w końcu Kuźma się załamał. Widząc, że został sam, zsiadł z konia i padł do stóp króla, błagał o przebaczenie. Potem poprowadził króla w poszukiwaniu schronienia. Znaleźli je… w wiatraku. Tam król napisał list i posłał z nim parobka do dowódcy gwardii koronnej. Sam zaś położył się spać, a niedawny porywacz trzymał straż.
Gwardia przybyła do wiatraka przed świtem. Król, sponiewierany i ranny, ale dumny, wrócił do zamku w jej otoczeniu. Wraz z nimi przybył Kuźma, skruszony, ale liczący na królewską łaskę. Król relacjonował zdarzenie, popisywał się swymi umiejętnościami przekonywania, choć nie ukrywał, że raczej nie chciano go zabić, bo okazję po temu sprawcy mieli. Kuźmę traktowano dobrze, ale wzięto go pod straż. Słusznie spodziewano się, że ujawni wspólników.
Strawiński i Łukawski nie doczekali się przybycia Kuźmy i króla na Bielany. W przypadkowej potyczce z Kozakami Łukawski został dość poważnie ranny, ale Strawiński zabrał go i udzielił pomocy. Potem porywacze rozproszyli się. Strawiński zameldował pisemnie Pułaskiemu, że zamach się nie udał. Tymczasem Kuźma już sypał wszystkich. 5 listopada aresztowano czterech spiskowców i żonę Łukawskiego. Sam Łukawski wpadł w ręce Rosjan po ponad dwóch miesiącach, dość przypadkowo. Reszty nie ujęto.
Przeprowadzono śledztwo, oględziny zwłok Butzowa, zbadano rany Mikulskiego i króla, zebrano i spisano dowody zbrodni. Ujęci uczestnicy porwania zrzucali winę na Pułaskiego jako organizatora i Strawińskiego jako dowódcę akcji. Zamach stał się głośny w Europie, sypały się słowa oburzenia, ościenni władcy obiecywali ścigać zbiegłych zamachowców. Ale nie złapano już nikogo. Proces zamachowców rozpoczął się zaś dopiero 7 czerwca 1773 r. – ponad półtora roku po zamachu, już po upadku konfederacji barskiej i po pierwszym rozbiorze Polski. Dziś byłoby to „normalne” polskie tempo śledztwa, wówczas – zwłoka niesłychana.
Przed sądem stanął Walenty Łukawski, jego żona Marianna, która o planowanym zamachu wiedziała, Józef Cybulski, który pierwotnie miał prowadzić porwanego króla, ujęci uczestnicy akcji – Michał Tubałowicz, Teodat Frankemberg, Walenty Peszyński i nieznany z imienia Stączewski, wreszcie Jan Kuźma. Zaocznie sądzeni byli pozostali spiskowcy, których nazwiska ustalono, w tym Pułaski i Strawiński. Wezwano też przed sąd Walentego Zembrzuskiego, wojskowego dowódcę Łukawskiego, którego sam Łukawski wskazywał jako uczestnika spisku.
Proces przed sądem sejmowym był jawny i cywilizowany. Przewodniczył sądowi marszałek wielki koronny Stanisław Lubomirski. Publicznie przesłuchiwano świadków oraz obwinionych, przedstawiano dokumenty. Odczytywano na procesie listy, które w swojej obronie przysyłał Kazimierz Pułaski. Nie stosowano tortur, oskarżeni mieli obrońców. Spiskowcy obciążali się wzajemnie, obciążali też zbiegłych wspólników. Walenty Łukawski przyznał się całkowicie do winy. Tubałowicz i Stączewski nie doczekali wyroku – zmarli w więzieniu. Natomiast ciekawe rzeczy ustalono co do innych oskarżonych. Peszyński wyprawił atakujących w drogę i potem został na straży wozów, następnie poszedł spać i tyle było jego roli. Cybulski przybył do Warszawy w celu uczestniczenia w zamachu, ale uciekł, zanim wszystko się zaczęło. Frankemberg uciekł przed atakiem na królewski orszak. Mariannę Łukawską oskarżono o niezawiadomienie o zbrodni, ale twierdziła, że nie brała poważnie słów męża. Łukawskiego świadkowie ukazywali jako działającego samowolnie, zresztą był on znany jako oficer niesubordynowany.
2 sierpnia zeznawał sam król. Jak przystało na łaskawego monarchę, stanął w obronie porywaczy. W szczególności szczerze bronił Jana Kuźmy, którego zresztą traktowano podczas procesu bardzo liberalnie. Nie dano wiary pomówieniom Łukawskiego, który o współudział w spisku oskarżał Zembrzuskiego. Coś na rzeczy było, Zembrzuski był konfederatem i na jego terenie, w Zakroczymiu, zebrali się zwoływani przez Pułaskiego spiskowcy. Zembrzuski jednak prawdopodobnie planów zamachu nie znał. Wykazano nadto, że Łukawski był z Zembrzuskim osobiście skonfliktowany i może go pomawiać.
28 sierpnia 1773 r., po kilku rozprawach, marszałek koronny odczytał wyrok. Sąd sejmowy uznał, że król nie może być obecny przy jego ogłoszeniu i tak też się stało. Nie miał też król prawa łaski wobec skazanych, z jednej strony jako zainteresowany i pokrzywdzony, z drugiej jako nie mający wiążących uprawnień wobec sejmu. I o ile proces był spokojny, o tyle wyrok bardzo surowy. Walenty Łukawski i Józef Cybulski za zbrodnię królobójstwa, bo tak zakwalifikowano zamach, skazani zostali na śmierć. Skonfiskowano ich majątki, dzieci pozbawiono stanu szlacheckiego, a żonie Łukawskiego zakazano używania nazwiska męża. 9 września odbyła się egzekucja. Przewieziono wszystkich skazańców na plac kaźni. Łukawski i Cybulski zachowali się godnie i odważnie do końca. Zostali ścięci, ciało Łukawskiego poćwiartowano i spalono, za wyjątkiem zbrodniczych rąk, które powieszono na słupach. Taką samą formę kary śmierci z poćwiartowaniem, oczywiście zaocznie, orzeczono wobec Kazimierza Pułaskiego i Stanisława Strawińskiego, organizatorów zamachu. Józef Cybulski został potraktowany „łagodniej” – zachował prawo do trumny.
Dwudziestu sześciu dalszych nie schwytanych spiskowców, wymienionych w wyroku z nazwiska, skazano zaocznie na infamię i śmierć oraz konfiskatę majątku. Wszyscy oni uciekli w nieznane i nigdy już nie dosięgła ich ani sprawiedliwość, ani niesprawiedliwość. Wyrok uznawał za infamisów też dwóch zmarłych w więzieniu oskarżonych, Tubałowicza i Stączewskiego.
Walenty Peszyński i Teodat Frankemberg skazani zostali na dożywocie w twierdzy w Kamieńcu Podolskim. Przewieziono ich do owego więzienia i spędzili tam 23 lata, mimo kilkukrotnych próśb Stanisława Augusta o ułaskawienie. Uczynił to dopiero syn i następca Katarzyny II, Paweł I, który darzył Polaków sympatią, a swe krótkie panowanie rozpoczął w 1796 r. od uwolnienia tysięcy uwięzionych Polaków, w tym Tadeusza Kościuszki i jego powstańców.
Marianna Łukawska, skazana na 14 miesięcy pobytu w domu poprawy, zmuszona do obecności przy kaźni męża doznała ciężkiego szoku i zmarła trzy dni później. Walenty Zembrzuski został uznany za winnego jedynie nieschwytania Łukawskiego, ściganego już po zamachu i udzielenia pomocy zbiegom. Wymierzono karę roku wieży i nie zmuszano go do oglądania egzekucji.
Jan Kuźma, skruszony świadek koronny i królewski, nazwany został w wyroku potworem natury niegodnym życia na polskiej ziemi. Skazany został jednak tylko na wieczystą banicję, pod groźbą śmierci w razie powrotu do Polski. Wyjechał do Państwa Kościelnego. Przebywał w Rzymie utrzymując się z pensji, którą przyznał mu sam wdzięczny król. Wrócił do Polski po rozbiorach, w 1804 r. i mieszkał do śmierci w Warszawie, będąc tam osobą dość znaną. Do muzeum trafił np. but, który porywacz dał królowi. Kuźma pochowany został na Powązkach, a w kaplicy cmentarnej umieszczono płaskorzeźbę przedstawiającą go klęczącego przed królem.
Kazimierz Pułaski, ścigany międzynarodowo – w tym w Austrii i Prusach, wszakżeż sojuszniczych krajach Rosji – wysyłał wciąż listy mające świadczyć o jego niewinności, ale do Polski już nie wrócił. Przez kilka lat tułał się po Francji i Turcji, aż w 1777 r. generał Marie Lafayette ściągnął go do walczącej o niepodległość Ameryki. Tam Pułaski znalazł śmierć, ale i nieśmiertelną sławę, która przysłoniła jego udział w zamachu na króla. Stanisław Strawiński uciekł do Rzymu i tam pod przybranym nazwiskiem wstąpił do zakonu, uzyskał później święcenia. W czasach Księstwa Warszawskiego wrócił do Polski jako ksiądz i został proboszczem w okolicach Augustowa. Ciekawe, że przed zamachem i ślubami zakonnymi był żonaty – jego potomkiem jest rosyjski kompozytor Igor Strawinski.
Tak zakończył się przedostatni wielki proces karny konającej już Rzeczypospolitej szlacheckiej. Zachowały się jego dokładne opisy i treści wystąpień, najpełniejsze opracowanie napisał Władysław Ostrożyński, lwowski docent prawa i adwokat w 1891 r. A ostatni proces też miał być związany z dramatem agonii państwa.