W latach sześćdziesiątych XX wieku sławę zyskał sobie najbardziej oryginalny hochsztapler czasów PRL. Nazywał się Czesław Śliwa (urodził się jako Jacek Silber w rodzinie żydowskiej, fałszywym nazwiskiem uratowano go w czasie okupacji przed holocaustem) i w swojej karierze podawał się za niemal każdego.
Bywał inżynierem różnych specjalności, a dokumenty podrabiał sobie sam na każdą okazję. Szczytowego wyczynu dokonał, gdy jako Jack Ben Silberstein otworzył fałszywy konsulat Austrii we Wrocławiu. W filmie Mirosława Borka Konsul z 1989 r. Śliwę (o nazwisku zmienionym na Czesław Wiśniak) zagrał Piotr Fronczewski. 39-letni zaledwie Czesław Śliwa zmarł w więzieniu podczas odbywania kary, prawdopodobnie przedobrzył z samouszkodzeniem. Ale przecież słynny „konsul” miał poprzedników…
Krzysztof Stanisław Janikowski herbu Korab lub Jastrzębiec – historycy nie są zgodni – urodził się około roku 1610 w przeciętnej rodzinie szlacheckiej gdzieś na ziemi gdańskiej. Jego ojciec miał kilka łanów ziemi, czyli może ze 100 hektarów w Prusach Królewskich. Mały Krzyś miał pięć lat, gdy ojciec zginął niespodziewanie zastrzelony w Starogardzie przez niejakiego Stefana Elżanowskiego przy okazji jakiegoś sporu: Elżanowskiego skazano na infamię. Krzyś pomieszkiwał więc u rodzeństwa, z którego był zdecydowanie najmłodszy – najstarszy brat Jan był już ławnikiem w sądzie miejskim Tczewa i to on w istocie wychowywał Krzysztofa.
Mały braciszek musiał zaleźć Janowi za skórę, bo ten wysłał młodzieńca do nowicjatu, do zakonu franciszkanów w Kaliszu. Krzysztof był zbyt młody, by protestować. Pojechał, zaczął nowicjat. Skończył go szybko i ciekawie. Przedstawił odpowiednie dokumenty: bogaty stryj prosił w liście, by Krzysztof jak najszybciej do niego przybył, bo chce mu kilka wsi zapisać. Opuścił klasztor wyposażony w użyczony mu powóz z końmi i pieniądze. Oczywiście ani koni, ani powozu, ani pieniędzy więcej w klasztorze nie zobaczono. List od stryja był zaś dziełem uzdolnionego nastolatka. I tak Krzysztof Janikowski odkrył w kaliskim klasztorze swoje powołanie. Ale nie to, o którym myślał brat.
Już w 1638 r. Krzysztof u boku średniego brata, Andrzeja, wziął udział w najeździe na posiadłość Tomasza Chmielińskiego w ziemi lęborskiej, dopiero co włączonej na powrót do Rzeczypospolitej po wygaśnięciu pomorskiej dynastii Gryfitów. W użyciu była broń i nawet armaty. Gdy gdański mieszczanin Jan Dąmbrowski oskarżył młodego Krzysztofa o dokonany wtedy rabunek, ten odpowiedział… skargą o bezprawne używanie tytułu szlacheckiego. Byle cokolwiek zarzucić. W styczniu 1639 r. przedstawił Janikowski w sądzie w Starogardzie przywilej króla Władysława IV, nadający mu pewne niewielkie posiadłości na spornym terenie. Chmieliński zakwestionował dokument i wniósł sprawę do sądu grodzkiego w Skarszewach. Sprawa trafiła pod jurysdykcję wojewody malborskiego. Instygator wojewody Michał Strzembowski już miał oskarżyć Janikowskiego, ale ten przedstawił kolejny dokument – wydany mu królewski list żelazny. Robiło się coraz ciekawiej. Ale sądy nie dały się wodzić za nos bez końca. Oba dokumenty złożone przez Janikowskiego uznano za sfałszowane. Trybunał w Piotrkowie uznał w 1640 r. fałszerstwo przywileju i obłożył Janikowskiego infamią, zaś sąd ziemski w Brodnicy (ciekawe były te przepisy o właściwości miejscowej) w styczniu 1641 r. stwierdził fałszerstwo również listu żelaznego. Zapisy o fałszerstwach oblatowano w księgach i Janikowski stał się infamisem.
W tym samym czasie zmarł Jan Janikowski. Pozostała wdowa, pochodzenia mieszczańskiego i jej syn z pierwszego małżeństwa Jakub Pusch. Krzysztof ruszył więc obrabować ich ze spadku, tj. majątku Pawłowo. Zrabował siłą, ile mógł, a wdowa wniosła sprawę do sądu i udowadniała, że spłaciła chciwego szwagra. Skarżyła się, że Krzysztof Janikowski i jego kompani grozili jej śmiercią. Zareagował wojewoda pomorski Paweł Działyński, który w grudniu 1641 r. ogłosił nakaz schwytania rozrabiaki przez pospolite ruszenie. Bo i Działyńskiego Janikowski nabrał: przedstawił mu tak przekonujący list od bogatej wdowy, oferującej mu swoją rękę, że wojewoda dał mu powóz i czwórkę koni, aby Krzysztof mógł się do wybranki udać i przed ołtarzem stanąć. Zaiste, w wyłudzaniu pojazdów niemechanicznych doszedł Janikowski do perfekcji.
I tu nastąpił zwrot niezwykły. Krzysztof się gdzieś przyczaił, a w sierpniu 1642 r. przedstawił królewski mandat, z podpisem króla i pieczęcią jego kancelarii osobistej. Król przyznawał Krzysztofowi Janikowskiemu cały spadek po zmarłym bracie (mimo że rodzeństwa było kilkoro) i ogłaszał infamisem Jakuba Puscha. Tym razem dokument był niewątpliwie prawdziwy. Jakim sposobem Krzysztof Janikowski zrobił Władysławowi IV wodę z mózgu? A może nie jemu, tylko komuś z jego otoczenia? Bo już trzy tygodnie później Janikowski miał również list żelazny króla, teraz już prawdziwy, z pieczęcią wielkiego kanclerza Jerzego Ossolińskiego. Czy coś królowi i kanclerzowi obiecał? Bo raczej nie miał ich czym przekupić. Oczywiście dla szlachty był nadal warchołem, zawzięcie toczył bój z wdową po bracie, rabował, napadał. Część spadku pochwycili wierzyciele brata, ale w 1643 r. Krzysztof z sobie podobnymi zbrojnymi siłą opanował Pawłowo.
Po tym sukcesie znowu się schował. Wyjechał na Pomorze, gdzie nagle ożenił się z niejaką Anną Montewiczówną, córką… karczmarza. Mezalians? Może i tak, ale Janikowski nie był przecież wielkim magnatem, a wielu było takich, co herby wprawdzie nosili, ale gdy na ich polu usiadł pies, to ogon musiał już trzymać na polu sąsiada. Krzysztof kochał zresztą swoją żonę, klecił dla niej wierszyki (dwa się nawet zachowały), osiadł z nią w pomorskim Motarzynie między Bytowem a Słupskiem i zaczął działać. I tak oto powstała słynna skrzynia motarzyńska.
Janikowski puścił w świat trochę fałszywych pism dotyczących Prus Królewskich. Niejeden chętnie rzucił się na pergaminy, które dały mu możliwość wywodzenia praw do nadań po przodkach. Nieźle były zrobione i nie budziły podejrzeń. Wtedy to Janikowski rozgłosił, że w zapiskach znalazł informacje o ukrytej w Szczecinie skrzyni pełnej dokumentów, które wywiózł tam przed stu laty książę Filip I Pobożny. Miały to być dokumenty z przywilejami i nadaniami, zwłaszcza dla klasztorów czy kościołów, ale też dla różnych rodów. Mąż ze słynnego pomorskiego rodu Zitzewitzów na czele paru odważnych wyprawił się do Szczecina, zdobył ową skrzynię, przywiózł do Motarzyna i tu ukrył, zamurował, murarza uciszył zaś na zawsze. On zaś, Janikowski, mozolnie szukał owej skrzyni, o której przeczytał, aż w końcu ją znalazł i oto posiada owe niezwykle cenne archiwa! I dostarczy je chętnie każdemu, komu takowe dokumenta po przodkach zaginęły. Za zwrotem kosztów.
Zaczął działać. Dostarczył dokumenty klasztorowi norbertanek w Żukowie: dostał za to Skrzeszewo w dożywocie. Księżna Anna de Croy-Ayerschot, mieszkająca w Słupsku wnuczka Filipa I Pobożnego, ostatnia z dynastii Gryfitów, dostrzegła, że Janikowski nie tylko oszukuje, ale rzuca potwarz na jej dziadka. Książę pomorski złodziejem dokumentów, i to w Polsce? Kazała zamknąć oszusta w więzieniu, ale nie na długo i Janikowski uciekł do Polski. Księżna złożyła więc skargę u pomorskiego wojewody. Nie był to już jednak znający oszusta Paweł Działyński, bo właśnie mu się zmarło, ale Gerard Denhoff. Ten zaś sam posiadał kilka cudownie znalezionych dokumentów rodowych, za które hojnie zapłacił Janikowskiemu. I puścił zarzuty mimo uszu.
Któż się nie dał nabrać! Zwłaszcza ubodzy słudzy boży. Płacili Janikowskiemu za odnalezione dokumenty proboszcz z Grudziądza, opat dominikanów z Chojnic, opat jezuitów z Malborka… Janikowski wydoił od naiwnych łącznie kilkanaście tysięcy złotych, sumę oszałamiającą. 1200 złotych zapłacił mu sam król, dodając do tego tytuł sekretarza królewskiego. Bo Władysław IV i Jerzy Ossoliński też dostali trochę odnalezionych cudownie papierów.
Jeden dokument był szczególnie cenny. Uzasadniał pretensje Polski do części Pomorza Zachodniego. Był to idealny moment. 10 marca 1637 r. zmarł przecież ostatni książę Pomorza, Bogusław XIV Towarzyski, starszy brat księżnej Anny. Jego ciało w trumnie od kilku lat leżało niepochowane na zamku w Szczecinie, bo sporna była kwestia, kto dziedziczy Pomorze, a to dziedzic miał pochować księcia. Trwała wciąż wojna trzydziestoletnia, na Pomorzu siedzieli Szwedzi, za to znienawidzeni przez Pomorzan Hohenzollernowie z Brandenburgii
mieli w rękach podpisany w 1529 r. układ z Grimnitz, dający im dziedziczenie po Gryfitach. Układ podpisany trzy lata przed wstąpieniem Filipa I na tron. A tu znaleziono dokument z czasów Filipa. Janikowski coś królowi za niegdysiejszy list żelazny obiecał i słowa dotrzymał.
Trudno się dziwić, że „zasługi pana Krzysztofa Janikowskiego dla Rzeczypospolitej” zostały docenione. W dodatku właśnie w roku 1643 cesarz Ferdynand Habsburg zgodził się na rokowania ze Szwecją i Francją w Osnabrück. Delegacja polska pojechała na konferencję z cudownie znalezionym dokumentem. Niestety, na konferencji byli tacy, którzy co nieco o Pomorzu wiedzieli. I okazało się, że dokumentowi czegoś brakuje. Nie zgadzał się na nim wygląd pieczęci biskupa kamieńskiego, co udowodnił szwedzki poseł Johan Adler Salvius. Dokumentu nie uznano.
Korespondencję z Janikowskim prowadziło kilkadziesiąt osób zainteresowanych cudownie odnalezionymi dokumentami. Wieści z Osnabrück nie rozeszły się jeszcze po Polsce. Jednak fakt, że na każdą potrzebę Krzysztof Janikowski znajdował w skrzyni księcia Filipa właściwy papier, u bardziej krytycznych osób budził podejrzenia. Znawcy odkrywali, że dokumenty zawierają błędy językowe, co może i by nie dziwiło, ale były w nich też anachronizmy. A przewidywanie przyszłości w dokumentach było mało prawdopodobne.
I znalazł się ktoś mądry: Aleksander Kęsowski, opat klasztoru w Oliwie. Niewinnie zwrócił się do imć Janikowskiego, czy w zbiorze odkrytych dokumentów nie ma przypadkiem zaginionego nadania króla Zygmunta Starego dla opactwa, obejmującego lasy oliwskie. Bo dokument ten, niestety, przed laty zaginął. Janikowski „znajdował” papiery z czasów króla Zygmunta, więc Kęsowski wybrał dokument z tego właśnie okresu. Fałszerz szybko sporządził „odnaleziony dokument królewski” i dostarczył opatowi. Zadowolony Kęsowski zapłacił, wziął dokument i pokazał go wszem wobec na zjeździe stanów pruskich w Malborku. A w drugiej ręce uniósł… autentyk. Który wcale nie zginął, tylko cały czas leżał spokojnie w klasztornym archiwum.
Trudno stwierdzić, co wywołało większe wrażenie: ujawniona bezczelność fałszerza czy błyskotliwość opata, który go tak efektownie zdemaskował. Kęsowski, wracając z Malborka w glorii i chwale, skręcił oczywiście do Gdańska i przedłożył jednoznaczne dowody zbrodni tamtejszemu sądowi. Fałszerstwo takich dokumentów karane było na gardle. Ośmieszony wojewoda pomorski Denhoff milczał, ale śledztwo przeprowadził wojewoda malborski Jakub Wejher. Odkryto cały mechanizm tworzenia dokumentów.
Okazało się, że Janikowski zebrał kilkadziesiąt pism na wzory i do pomocy ściągnął fachowców biegłych w kaligrafii: Pomorzanina z Człuchowa Jana Kapnika, Krzysztofa Ungera znającego biegle niemiecki, swego szwagra Kornelego z Gdańska, a także snycerza Corneliusa Wrighta z Anglii i jakiegoś Pitzewicza, którzy wypicowali mu pieczęcie: księcia gdańskiego Mestwina (sprzed 350 lat!), księcia pomorskiego Filipa I Pobożnego (sprzed 100 lat), a wreszcie króla Zygmunta Starego (też starą). I przystąpił do produkcji. Janikowski układał teksty, Unger tłumaczył je na niemiecki i łacinę, Kapnik wraz z Janikowskim kreślił, Korneli pomagał, przystawiali pieczęcie i postarzali dokumenty, nacierając je popiołem i wędząc w dymie. Perfekcja.
Gdański sąd, mając przed sobą tak twarde dowody, bez wahania skazał Krzysztofa Janikowskiego na karę śmierci. Tyle, że zaocznie. Bo gdy wieść o wyniku śledztwa oliwskiego detektywa w sutannie rozeszła się z Malborka, Janikowski zapakował pieniądze do miecha i uciekł ze wspólnikami do Niemiec. Dopadnięto tylko Kornelego z Gdańska, ale gdy straż wchodziła do jego domu, ścigany sam na sobie rękę położył i wyniesiono go martwego.
Wyrok był prawnie ważny, ale król i kanclerz konsekwentnie udawali, że nic się nie stało i nie ścigali fałszerza. Krzysztof Janikowski zastosował więc metodę typową dla owych czasów: odczekał trochę i licząc na łaskę króla wrócił do Pawłowa. I tu dopadło go przeznaczenie. W nocy z 30 na 31 sierpnia 1647 r. najechał go Jakub Pusch, oszukany pasierb brata, którego Janikowski wyłudzonym dokumentem wyzuł ze spadku. Wpadł z gromadą zbrojnych do Pawłowa i rozsiekał Janikowskiego, wszakżeż infamisa i skazańca, wyjętego spod prawa. Wdowa, Anna Janikowska została na krótko uwięziona, ale polecił ją zwolnić sam król. Konsekwentnie robił dobrą minę do złej gry i nigdy nie potępił Janikowskiego.
Sprawa najbezczelniejszego fałszerza I Rzeczypospolitej została dość dobrze opisana i udokumentowana przez różne kroniki. Dokumenty z motarzyńskiej skrzyni „księcia Filipa” do końca XVII wieku krążyły zaś po polskich sądach i niejeden się na nie powoływał w procesach. Bo nic tak nie przekonuje, jak dobre kłamstwo, w słowie mówionym i na papierze. Zwłaszcza, gdy jest to takie kłamstwo, jakie pragniemy usłyszeć.