Był lipcowy późny wieczór 2015 roku. Stanąłem wtedy na dworcu autobusowym w Budvie, gdzieś na styku Czarnogóry i Adriatyku, szukając celu dalszej podróży. Z nonszalancko zarzuconym przez ramię plecakiem mogłem grymasić: Kotor, Tirana, Zagrzeb? A dlaczego nie Sarajevo. Na tablicy z rozkładem jazdy dumnie wybrzmiewało jednak E-Sarajevo i wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że nie może chodzić o inną miejscowość. Cień niepewności pozostawał, a w jego rozwianiu nie pomagała zmęczona życiem i tłumem turystów kobieta, która zamknięta w gorącej klatce kasy biletowej robiła raczej wszystko, aby zniechęcić do jakichkolwiek podróży.
I jak się okazało, Kartezjusz miał rację, zalecając ludziom zwątpienie. Autobus zatrzymał się gdzieś na skraju cywilizacji, wyznaczonej nikłą linią miejskiej zabudowy i obskurnym budynkiem dworca autobusowego.
Kilkadziesiąt kolejnych kroków z plecakiem w głąb miejscowości rozwiało wszelkie wątpliwości. Zabudowa miejska pełła się wyżej, a pojawiające się wielopiętrowe socrealistyczne budynki coraz dogłębniej pokazywały ślady wojennych zniszczeń. Im wyższe, tym bardziej. Zalatane cegłą dziury po ostrzale artyleryjskim, elewacje posiekane seriami z broni maszynowej i działek były żywymi dowodami na tragedię, która spotkała to miasto. Ale nie tylko to miasto, bo i całe Bałkany, które w ciągu kilku lat wojny domowej udowodniły, że zdobycze cywilizacji są niczym w obliczu instynktów, zwanych dumnie poczuciem narodowej (czy, jak niektórzy to chcą widzieć, także religijnej) tożsamości.
Kiedy parę dni później opuszczałem to miasto, za cel obierając Mostar – wiedziałem, że jeszcze do niego powrócę.
Wróciłem. Dwa tygodnie temu ponownie dotarłem do Sarajewa. Wojenne rany, które widziałem kilka lat wcześniej nie zniknęły i dalej drażniły wyobraźnię myślą na temat wojny domowej i blokady miasta przez serbskie oddziały. Ale tym razem nie tylko oglądałem, lecz także słuchałem dwójki przewodniczek po zabliźnionych (?) ranach miasta. Bo czymże jednak są ślady po kulach w obliczu śladów w pamięci ludzi, którzy przeżyli gehennę oblężenia. Tacy to byli przewodnicy. Mama i córka, które piekło oblężenia znały jak nikt inny. Polki, chociaż z akcentem i zaszczepioną miłością do miejsca, w którym przyszło im żyć.
Mama: Tu proszę państwa jest most, na którym padły pierwsze ofiary tej wojny. Para kochanków, zakochanych w sobie. Połączyła ich miłość mimo różnic etnicznym i religijnych, a kres miłości wyznaczyły kule serbskiego snajpera. Lecz teraz znowu są razem, zgodziły się, żeby pochować ich razem, mimo tych różnic. Nazywają ich Romeo i Julia.
A tu była nasza olimpiada, jacy byliśmy wszyscy dumni. To tu wybrzmiewało BOLERO Ravela, tu córka stawała w poczcie, przy odpalaniu olimpijskiego znicza, stojąc tuż pod nim podczas ceremonii otwarcia igrzysk. Ostrzał z artylerii, pan pyta? Ależ proszę państwa, kto by się przejmował, jak z takich działek strzelali, gorzej, jak te duże krowy uruchamiali, ten duży kaliber, wtedy trzeba było uciekać do piwnicy. Jak rozpoznawałam, z czego strzelali? To po prostu słychać, inaczej świszczą te mniejsze. Prąd? Jaki prąd, jakie ogrzewanie.
Śmierć? Była wszędzie. A tą ulicą jechałam, jak mnie wywozili razem z córką. Polski oficer to zorganizował, wywoził mnie katolicki ksiądz i serbski kierowca. Bałam się tak bardzo, jak do auta strzelali. No oczywiście, że strzelali, a potem ta kontrola na posterunku. Pierwszy raz widziałam tych ze wzgórz. Jak oni wyglądali, ci czetnicy, jak jacyś Rambo. Tyle mieli tej broni, mówię państwu. Największe szczęście to było, gdy dotarłyśmy do Chorwacji, a stamtąd do Niemiec, najgorzej, że przez tyle czasu, aż do podpisania „deytonu” nie wiedziałam, czy mąż przeżył, on zresztą też nie, żadnego nie było kontaktu. Przeżył.
Jakże ciekawie to mówiła, zaśpiewnie, z akcentem i słownictwem znamionującym dziesiątki lat zamieszkiwania w innym kraju. I nie pokój w Deyton, tylko „ten dejton”, co wreszcie coś zmienił.
Córka: Jak mama mnie wywoziła, miałam jedenaście lat. Wcześniej, jak siedzieliśmy w piwnicy oczywiście, że się bałam się, a najbardziej tego, że nie będzie wody. Bo jak się szło po wodę, to strzelali i można było nie wrócić. Do tej pory nie zasnę, jak nie mam przy sobie choćby butelki, choć nawet łyka nie wypiję. Bo wody brakowało najbardziej. No i te ciemności, bo przecież prądu nie było. Wszyscy razem żyliśmy w tym mieście, ale… A wie pan, że strzelała do mnie z karabinu snajperskiego moja nauczycielka od geografii z podstawówki. Czarownica okropna, słyszałam, że w końcu dopadła ją sprawiedliwość i dostała dwadzieścia lat więzienia.
Obydwie: dalej tu żyjemy, normalnie. Tak trzeba, nieważne, czy Serb, Bośniak, muzułmanin, katolik czy prawosławny. Tam wiara nie miała znaczenia, głupoty gada, jak ktoś tak mówi, zresztą narodowość też nie. Nasz generał przecież, który bronił miasta, był Serbem i nasz bośniacki mundur nosił. Wszystko zakończyło porozumienie w Deyton, w 1995 roku, w końcu amerykanie się wkurzyli i postraszyli tych na wzgórzach.
Patrzyłem na obydwie panie, widziałem, jak łamie się im głos, a oczy wyraźnie wzbierają łzami. Ale była też radość. Bo przeżyły, na nowo mogą budować swoje życie. A wszystko to, co dobre pod tym względem dało im porozumienie w Deyton. To ono zakończyło blokadę miasta, to ono dało podwaliny do stworzenia kruchej państwowości Bośni i Hercegowiny, państwa, w którym Serbowie żyją w swojej republice, Chorwaci w nie swojej, ale trochę osobno, za to razem z Bośniakami. Państwa, w którym da się żyć (chociaż biednie), w którym zabliźniły się wojenne rany, a sarajewskie róże uczą pokory wobec sił ksenofobii i nacjonalizmu. Bo dla tych kobiet to był kres cierpień i wojennej walki o przetrwanie, o możliwość powrotu do domu, spotkania swoich rodzin bez obawy, że przetnie je kula nienawiści. To tolerancja nie tylko od snajperskich kul, ale od nienawiści i agresji drugiego człowieka.
Ale ten sam pokój, który dla jednych jest ogromną wartością, dla innych bywa – zgniłym kompromisem, lekceważącym prawo narodu do życia w jednym organizmie państwowym. Prawo narzucone, wartości poniżone, pretekst do rewanżu.
I nieważne, jaki to pokój, jakie porozumienie społeczne. Ważne, że są tacy, dla których świat wartości odmiennych od wyznawanych przez nich jest światem nie do zaakceptowania, niegodnym obrony. Bo po cóż chronić mniejszości, skoro większość ma rację i siłę, aby ją narzucić.
A gdzie sprawa polska, można zapytać?
Nawet należy, bo każdy, o choćby minimalnym poczuciu przyzwoitości i empatii idąc ulicami Sarajeva powinien zadać sobie pytanie – czy i dlaczego w polskich domach i pomiędzy polskimi rodzinami tworzą się barykady niezrozumienia i nieakceptacji. Dlaczego polityka dzieli rodziny, jątrzy charaktery i rozdrapuje rany wspomnień. I idąc ulicami Sarajeva i myśląc o pokoju w Deyton zadawałem sobie pytanie, czy nie czas wyjść poza owe barykady, bo jak długo mogę tak stać zawieszony gdzieś w 4/5 pomiędzy nimi.
Wydarzenia ostatnich dni i bezpardonowy atak na Adama Bodnara wstrząsnęły mną, a nadzieja na pokój zgasła jak świeczka pozbawiona tlenu. Nie dlatego, że Rzecznik Praw Obywatelskich ma rację, ale dlatego, że atakuje się go za to, co jest jego obowiązkiem. A jest nim strzeżenie praw tych, którzy nie są sobie w stanie sami pomóc.
Stanął w obronie oprawcy – ktoś krzyczy. Cóż zatem uczynić z sędzią, która rzekomo kazała podpełznąć do stołu sędziowskiemu pozbawionemu nóg oskarżonego. Podobno był to okrutny przestępca – czyż zatem nie został potraktowany właściwie i adekwatnie do swych przewiń? Zgodnie z tą logiką pojmowania godności i praw obywatelskich, owa sędzia zasługuje co najmniej na obronę. Jeśli nie na nagrodę.
Kropka.