Czy prawdą jest, że język francuski dodaje splendoru i ubogaca? No jest, i to prawdą najprawdziwszą, szczerą i bystrą niczym Rega w okolicach Łobza. Nie da się ukryć, że brzmi pięknie, pieści Trąbkę Eustachiusza, młoteczek i kowadełko, mami oko. Te piosenki Gainsborough’a, śpiewny głos Vanessy Paradis… W oryginale brzmi pięknie, hipnotyzująco, w tłumaczeniu na język polski już jednak trywializuje się znacznie, ba – niektórzy powiedzieliby, że niczym fortepian Chopina (jakby nie patrzeć też prawie Francuza, sic!) – sięga bruku.
Un polonais – c’est un charmeur;
deux polonais – une bagarre; trois polonais,
eh bien, c’est la question polonaise.— Wolter
Odrzućmy więc obcy język, zejdźmy na ziemię, krzyknijmy jak przy dobrej partii pokera, że sprawdzamy. Nie bójmy się, sięgnijmy bruku.
Ja już usiadłem, kostka brukowa z natury ma chropowatą strukturę, bywa zimna. Kontempluję upadłe litery, tłumaczę, odkrywam karty. Nie poker, może strit. I pojawia się prawda objawiona, na bruku w najpospolitszym tłumaczeniu leżąca: jeden Polak to istny czar, dwóch Polaków – to awantura, trzech Polaków – och, to już jest polski problem.
Mocna diagnoza z XVIII stulecia….
Czy jednak jesteśmy na nią gotowi w dniu 19 lutego 2017 roku. Anno Domini 2017…?
Może jakiś test wyobraźni? Czemu nie. Więc wyobraźmy sobie na użytek niniejszego felietonu salę, na niej zgromadzone gremium osób. Polacy dla uproszczenia. Od kilku pokoleń. Ładnie odziani, garsonki i garnitury. Poziom zalkoholizowania ze wskazaniem na niski. Innymi słowy bankiet z gatunku „spotkajmy się porozmawiać o niczym”. Co do gości… Hmmm. Mogą to być prawnicy, ba, zróbmy tak, że właśnie w gronie prawników takie zdanie pada. Niech to będzie jakaś impreza integracyjna, niech to będzie… No właśnie, co… Bal Prawnika…?
Idźmy więc dalej drogi Czytelniku w tym labiryncie wyobraźni, antycypujmy scenę po scenie: jest bon ton, szansonistka śpiewa, orkiestra gra, kończą. Chwilę później w blasku fleszy i w akompaniamencie pochłaniania przekąsek pojawia się konferansjer, który mówi o polskich kompleksach z francuskiej perspektywy. Mówi zdanie jak wyżej, głośno i dosadnie.
Z początku mówi po francusku; wypowiedziana teza – jakżeby inaczej – pieści ucho zgromadzonych, zaciekawia. Wprawdzie 99% zgromadzonych jej nie rozumie (ja też bym nie zrozumiał), ale cieszy się, że ktoś ładnie mówi; ci, którzy rozumieją rozglądają się z dumą pragnąc pokazać tłuszczy, że to oni, a nie nikt inny, mają umiejętności godne do zrozumienia przemowy.
Nadchodzi czas tłumaczenia.
Pan w czarnym garniturze z lekkimi zakolami i zaczerwienionym nosem krzyczy:
– To prowokacja, nie możemy zapominać, że Wolter popierał przecież rozbiory. Kilkanaście oklasków aplauzu. Pani w różowej garsonce i bez nadwagi oznajmia:
– Przecież potrafimy sobie sami radzić z naszymi problemami. Aplauz sporadyczny. Ktoś inny sapie, mocno zaaferowany, że przecież liczą się inne wartości, niż naród i religia. Spłoszony podskakuje na okrzyk za plecami: Lewak!
Z wyglądu miła i sympatyczna blondynka, o dziewczęcej urodzie i dołeczkach w policzkach syczy niezadowolona do koleżanki (dla odmiany brunetki, bez dołeczków, ale za to z zaciętą miną):
– Prawicowi ekstremiści.
Bal trwa dalej, szansonistka śpiewa, perkusja nie gubi rytmu. Ci w parach awanturują się, ci w grupach tworzą problemy…Oj, nie: są też tacy, którzy jednoczą się. Stoją w kręgu, im nie straszne przekleństwo Francuza. Dziarski jegomość o posturze z gatunku kosodrzewinowatej gwałtownie gestykulując pokazuje na scenę, spektakularnie ociera spocone czoło i krzyczy, że zaraz zakładają stowarzyszanie, które będzie broniło Polaków przed tak oburzającymi zakusami ich dzielenia i antagonizowania.
U nas kaganek oświaty i inne kaganki to czysty fałsz i rozbicie dzielnicowe, nie mówiąc już o tych nikczemnych żurnalistach, co sztandar jedności środowiska wznoszą, brukając go równocześnie.
Wódźmy dalej wodze wyobraźni. W tłumie łatwo dostrzec sędziów, rozproszeni, rozglądają się z minami skupionymi i nic nie mówiącymi. Bronią swej wewnętrznej niezależności: w kieszeniach każdy ma wydrukowaną najnowszą uchwałę Ważnego Zgromadzenia Sędziowskiego, och jak ona grzeje i dodaje im otuchy. Co innego jednak Zgromadzenie, na balu nie sposób się do siebie zbliżać, to jeszcze niezależność stłamsi i zabije: Wolnoć sędzio w swojej sali rozpraw.
Prokuratorzy, którzy przyszli z brzemieniem obaw, że szef się dowie, a może szef szefa, lekko zgięci dźwigają ten krzyż, cięższy jeszcze od wydarzeń ostatnich, starając się stawać z dala od kamer monitoringu i błysku fleszy. Twarze oczywiście skupione, myślą nieopatrzną nieopieczętowane: cokolwiek myślą, zakuwają w kajdanki poleceń służbowych, a przecież kto wie, czy nie przyjdzie im niedługo nie tylko wnioski o wyłączenie sędziów składać, lecz z krucjatą dobroczynną (służyć społeczeństwu – jakże brzmi to dumnie, nawet w mowie Konopnickiej) ruszyć stajnię Augiasza wymiaru sprawiedliwości czyścić.
Komornicy zajmują ruchomości w postaci kieliszków, adwokaci z radcami spekulują o jedności i dualizmie, o składkach, zleceniach i substytucjach.
Zostawmy bal, on przecież jak zabawa na Titanicu trwać będzie jeszcze długo, a pasażerowie pierwszej klasy przecież bawią się najhuczniej.
Czyż Wolter nie miał racji? W oryginale i w tłumaczeniu powiedział to dokładnie, co sami doskonale widzimy, ale dostrzec tak naprawdę nie potrafimy. Skażeni poszukiwaniem wrogów i lękami zastygamy w chocholim tańcu z wewnętrznym przekonaniem o swej własnej wyjątkowości. Zapominając, że prócz wartości tak wzniosłych jak Naród, Ojczyzna powinna kiełkować w nas najprostsza i najzwyklejsza przyzwoitość, wyzuta z zawiści i niechęci do bliźniego.
Co tyczy się wszystkich, nawet prawników. Ich może nawet bardziej, któż ich bowiem będzie szanował, jeśli sami sobie nawzajem tego szacunku dla siebie nie okazują.
Kropka.