Od dawna zabierałem się do napisania kilku słów o Tomku, lecz wciąż odkładałem ten moment, twierdząc, że jeszcze nie jestem na to gotowy. Zwłaszcza, że chciałbym, aby ten tekst był naprawdę dobry, dopieszczony w każdym detalu, po prostu godzien Tego, o którym traktuje.

Pewnie w tym sensie jeszcze długo gotowy nie będę, ale czy to się nam podoba czy nie, ignorując wszelkie zbiorowe, czy osobiste tragedie, życie płynie dalej, a cykl wydawniczy trzeba zaakceptować podobnie jak przemijanie pór roku, przypływy i odpływy morza, czy zmiany faz księżyca. Myślenia o Tomku w czasie przeszłym ciągle się uczę i idzie mi to raczej kiepsko. Niby wiem, że w weekend w porze meczu FC Barcelony nie przyjdzie od Niego sms „oglądasz?” (choć było jasne, że oglądamy obaj), a jednak łapię się na tym, że co pewien czas zerkam na telefon. Bo teraz te mecze nie „smakują” mi tak jak dawniej. Zwycięstwa już tak nie cieszą, a porażki aż tak nie bolą. Bez Tomka amplituda piłkarskich emocji spłaszczyła się katastrofalnie, a przecież z Nim to by było niemożliwe.
W pracy opanowany profesjonalista, w trakcie meczu zatracał się w oglądanym widowisku w sposób, w jaki tylko małe dzieci „wsiąkają” w fascynującą opowieść czytaną przez rodzica. Kwestia tego, czy nasz obrońca zdąży czy nie przeciąć podanie przeciwnika, urastała wówczas do rozmiarów antycznej tragedii, a ewentualny awans do dalszych rozgrywek zyskiwał status niemal ostateczny. To chyba te emocje, ktoś powie nadmierne, nieadekwatne do całej sytuacji, przesadzone są przyprawą, której teraz już nie umiem wyczuć w daniach serwowanych przez La Liga Santander. Może to smutek pozbawił mnie zmysłu, który z czasem powróci? Nie wiem. Odpowiedź na to pytanie zapewne przyniesie czas. Czuję jednak, że nic już nie będzie bez Tomka takie samo.
Dlatego tym cenniejsze są teraz dla mnie wspomnienia wspólnie spędzonych chwil. Oczywiście najwięcej tych pięknych momentów jest związanych z Barceloną, ale przecież wspólnie zwiedziliśmy też Sewillę (katedra!!!), Walencję czy Neapol. Na zawsze Tomek będzie mi się kojarzył z zaułkami stolicy Katalonii, wśród których naszymi obowiązkowymi punktami programu były Plac Królewski i restauracja Can Culleretes (jedna z najstarszych w mieście), w której obsługa witała już nas jak swoich. Zawsze też trzeba było znaleźć czas na spacer Ramblą aż do portu jachtowego i Mare Magnum, czasami wpadaliśmy do Barcelonety i położonej tuż przy plaży restauracji Salamanca (ryby i owoce morza plus widoki). Osobny rozdział to oczywiście Camp Nou, tu zawsze emocje były największe. Naturalnie spotkania przeciwko Realowi Madryt były dla nas czymś absolutnie wyjątkowym. Po nich niezależnie od wyniku wracaliśmy do hotelu z zupełnie zdartymi gardłami. Ciepło będę też wspominał mecz przeciwko AC Milan wygrany w nieprawdopodobnym stylu 4:0.
No i oczywiście Ten Mecz. Matka wszystkich Meczów. Parafraza dokonania czegoś niemożliwego, symbol sportowego powrotu z zaświatów, czyli ósmy marca 2017 roku i ponownie magiczny wieczór z Ligą Mistrzów tym razem po klęsce 4 do 0 w Paryżu Barca podejmowała PSG. Stadion wypełniony do ostatniego miejsca i już w trzeciej minucie szał radości, Luis Suarez strzela pierwszą bramkę, potem rusza rollercoaster zakończony prawdziwym recitalem zdobywającego w końcówce spotkania dwie bramki Neymara, który notuje także asystę idealnie podając w ostatniej akcji meczu do wbiegającego w pole karne Sergiego Roberto. Po jego golu na 6 do 1 stadion eksploduje, a pośród niemal 100.000 ludzi rzucamy się z Tomkiem sobie w ramiona i długo krzyczymy, skacząc ze szczęścia, podobnie zresztą jak wszyscy dookoła. Niemożliwe stało się możliwe, a ja tak właśnie będę pamiętał Tomka.