Ponad 700 lat temu jeden z „przegranych” w wojnie domowej w Genui arystokratów Franciszek Grimaldi został wygnany i zakupił niewielkie stare miasteczko Monaco… tak zostało do dzisiaj.
Monaco
Ten, poza Watykanem, najmniejszy kraj świata (tylko 2 km2) – to raj dla bogaczy, stolica hazardu; stare miasto trochę operetkowe i ród Grimaldich, który tym księstwem włada.
Koniecznie trzeba jeszcze dodać, że na tym maleńkim terenie znajduje się port dla największych jachtów świata i kultowy wyścig Formuły 1, gdzie z szybkością ponad 250 km/h mkną te niesamowite bolidy.
Od kiedy powstały kasyna gry w XIX wieku w Monte Carlo, miejsce to stało się koniecznym punktem podróży ludzi zamożnych, ale każdy je może zwiedzić.
Grałem we wszystkich znanych kasynach gry na świecie – w Las Vegas, Sun City i w Monte Carlo też. Polecam nie zabierać kart kredytowych idąc do kasyna, a w kieszeni mieć gotówkę i to nie więcej jak 200-300 euro na osobę. Mnie to z reguły wystarczy na pół godziny, żonie na dłużej, bo jest rozsądna. Ale nie liczcie na wygraną i szczęście, choć poczuć klimat kasyna warto.
A w dzień, szczególnie gdy jesteśmy jeszcze z dziećmi, to koniecznie trzeba wybrać się do Muzeum Oceanograficznego i ogrodów.
Po obejrzeniu apartamentów Pałacu Książęcego warto jeszcze raz wrócić do Monte Carlo do tego samego kasyna, ale już tylko na jego taras – widok na port jachtowy z żaglówkami za dziesiątki czy setki milionów euro – jest tego wart.
Myanmar, czyli Birma
Ponad 700 lat temu jeden z „przegranych” w wojnie domowej w Genui arystokratów Franciszek Grimaldi został wygnany i zakupił niewielkie stare miasteczko Monaco… tak zostało do dzisiaj.
Ten, poza Watykanem, najmniejszy kraj świata (tylko 2 km2) – to raj dla bogaczy, stolica hazardu; stare miasto trochę operetkowe i ród Grimaldich, który tym księstwem włada.
Koniecznie trzeba jeszcze dodać, że na tym maleńkim terenie znajduje się port dla największych jachtów świata i kultowy wyścig Formuły 1, gdzie z szybkością ponad 250 km/h mkną te niesamowite bolidy.
Od kiedy powstały kasyna gry w XIX wieku w Monte Carlo, miejsce to stało się koniecznym punktem podróży ludzi zamożnych, ale każdy je może zwiedzić.
Grałem we wszystkich znanych kasynach gry na świecie – w Las Vegas, Sun City i w Monte Carlo też. Polecam nie zabierać kart kredytowych idąc do kasyna, a w kieszeni mieć gotówkę i to nie więcej jak 200-300 euro na osobę. Mnie to z reguły wystarczy na pół godziny, żonie na dłużej, bo jest rozsądna. Ale nie liczcie na wygraną i szczęście, choć poczuć klimat kasyna warto.
A w dzień, szczególnie gdy jesteśmy jeszcze z dziećmi, to koniecznie trzeba wybrać się do Muzeum Oceanograficznego i ogrodów.
Po obejrzeniu apartamentów Pałacu Książęcego warto jeszcze raz wrócić do Monte Carlo do tego samego kasyna, ale już tylko na jego taras – widok na port jachtowy z żaglówkami za dziesiątki czy setki milionów euro – jest tego wart.
Po raz pierwszy o wyprawie do Birmy myślałem już ponad 10 lat temu, gdy na pograniczu birmańsko-tajskim w Tajlandii odwiedziliśmy wioskę kobiet o długich szyjach (o tym opowiem przy okazji Tajlandii), ale była to wioska uciekinierów z Birmy. Wówczas do Birmy dostać się było bardzo trudno, a sprawująca tam władzę od 50 lat junta wioskowa sprawiła, iż był to kraj niemalże niedostępny.
Birma to kraj buddyjski i to o olbrzymim przywiązaniu miejscowych do tradycji, religii, a także zwyczajów. Spięcie takiego klimatu duchowego z ideologią komunistyczną z Chin oraz brutalne rządy wojskowych stworzyły skansen nieskażony komercją.
Czytałem wcześniej G. Orwella (tak, tego od Folwarku Zwierzęcego i Roku 1984), który w I połowie XX wieku odbywał tu służbę wojskową; a także Rudyarda Kiplinga (Księga dżungli) i obaj oni w poprzednim wieku byli zafascynowani kolorytem Birmy.
Gdy tylko stworzyła się możliwość, to jako ostatni kraj z Indochin odwiedziliśmy Birmę.
Jest to duży kraj (2 razy większy od Polski), a zobaczyć trzeba, ile się tylko da – więc 2 tygodnie to jest minimum.
Wybierzcie Państwo jednak jakieś renomowane biuro turystyczne, ponieważ Birma jest stosunkowo biedna: komunikacja jest kiepska, a hotele choć są w stylu wiktoriańskim, to jest ich mało…i całe szczęście. Za kilka lat Birma stanie się pierwszym wyborem turysty… i to już będzie za późno na ten cudowny obraz kraju nieskażonego przez masową turystykę.
Mogę się wszakże mylić – bo skoro zwyciężyła demokracja, a w niebyt poszły rządy junty wojskowej – to jakim cudem świat się martwi eksterminacją ludu Rohingów (takich Cyganów wyznających islam, a mieszkających przy granicy z Bangladeszem).
I tu dochodzimy do bohaterki narodowej Myanmaru – Amug San Sun Kyi. Córka generała, który został bohaterem walk o niepodległość Birmy, więziona przez reżim ponad 20 lat; nagrodzona pokojowym Noblem – nie pełni żadnej funkcji państwowej (tylko doradca ds. turystyki). Ale to ona i jej partia rządzą Birmą – no i teraz u pokojowej Noblistki, takie zdarzenia z mniejszością etniczną…
Zatem trzeba się spieszyć, bo nie wiadomo, czy tak jak z Syrią czy Wenezuelą – Birmę za kilka lat będzie można spokojnie zwiedzić.
Yangon czyli Rangun
Brytyjczykom, którzy podbili Birmę i utworzyli z niej kolonię Wschodnio-Indyjską nie podobała się nazwa Yangon (w dosłownym znaczeniu „koniec walk”) i przemienili te miasto na Rangun.
To wielka metropolia z pięknymi jeziorami, parkami oraz mnóstwem zabytków. Charakterystyczną cechą tego miasta jest prowadzony tam od kilku lat zakaz poruszania się na motocyklach, pomimo iż jest to najpopularniejszy środek lokomocji w Birmie.
Obowiązkowo trzeba zwiedzić Shwedagon, czyli największą świątynię buddyjską na świecie – znajduje się ona na wzgórzu. Dostajemy się do niej na wyższy poziom windami lub schodami, a zwiedzamy ją między szczytami innych świątyń; sama zaś już na tym wyższym piętrze liczy sobie 99 m. Podania mówiły, że zaczęto ją budować 2500 lat temu, ale obecny kształt zachowała już od 6 wieku n.e. Świątynia pokryta jest ponad 3000 płytek ze złota, a niektórzy twierdzą, że na tej pagodzie jest więcej złota niż w banku w Anglii; podobno samego złota jest tam 100 ton.
W zwieńczeniu stupy zatopione w złocie są drogie kamienie, a na samym szczycie 66 karatowy diament – że też jeszcze w żadnym Bondzie nie było próby dobrania się do tego. Kipling pisał, iż Shwedagon to „złota tajemnica – lśniący pięknem cud”. Ja to też tak odebrałem – tym bardziej, że stale czułem zapach kadzideł.
Na Rangun trzeba poświęcić przynajmniej 2-3 dni. Zobaczyć wszakże trzeba Ministerstwo Sprawiedliwości, XIX-wieczny kultowy hotel Strand (gdzie właśnie mieszkał Orwell); restaurację Karaweih Palace na jeziorze w kształcie barki królewskiej; odpoczywającego 66-metrowego Buddę (który na szczęście leży, a nie stoi); a jeśli będzie czas, to Kyaiktiyo, czyli słynną Pagodę na złotym kamieniu – który, nie wiadomo dlaczego, jeszcze stoi, choć na pierwszy rzut oka jest to sprzeczne z zasadami fizyki.
Inle Lake
Z Yangon lecimy samolotem na północ do Heho. Lotniska to kolejne zaskoczenie – bez problemu po okazaniu się biletem wychodzimy na płytę i tam czekamy, aż ten właściwy przyleci. Bez problemu można palić papierosy. Po wylądowaniu z płaskowyżu zjeżdżamy do poziomu Inle Lake – to jezioro niezbyt wielkie (tylko 16 km2), ale jakże ciekawe.
Zabierają nas motorówkami „dłubankami” na jezioro i po godzinie podróży wiem, po co tu przyjechaliśmy. Widziałem już wiele miast na wodzie; te z trzciny na Titicaca i w Kambodży, o którym już pisałem, ale to jest poważne miasto, ma przynajmniej kilka tysięcy mieszkańców. Są domy, restauracje, sklepy i normalne ulice, a domy są kilkupiętrowe… i to wszystko na jeziorze.
Po drodze jeszcze warto zajrzeć do klasztoru zbudowanego w XIX wieku z drewna tekowego (klasztor jest cały czerwony).
Na brzegach jeziora malownicze wioski z ogromną ilością małych świątyń (stupy) – miejscowi na posągach Buddy przyklejają złote listki i posągi poważnie „tyją”, co jest trochę chyba uwłaczające Buddzie, ale niezwykle urokliwe. Listki można u sprzedawcy kupić za kilkanaście dolarów, są prawie przezroczyste.
Wracamy z hotelu na wodzie znowu łódką przez jezioro i podziwiamy rybaków, którzy łowią metodą więcierza, sterując jedną noga.
Mandalay
To miasto o populacji około 1,5 mln, słynie z trzech kolorów – handluje się tu czerwonym (rubiny); zielonym (nefryty) i białym (kokaina). Ja nic nie kupiłem.
W środku miasta jest fort królewski (czworobok o długości boków 4 km, a wysokości murów 8 m) – widzieliście Państwo taki fort? Pałac królewski znajdujący się w nim onegdaj, zniszczony został w czasie walk brytyjsko-japońskich podczas II Wojny Światowej. I tu też ciekawostka: otóż bohater narodowy Generał Aung San (pierwszy prezydent Myanmaru, a ojciec Noblistki, o której wcześniej pisałem) kolaborował, a nawet był szkolony przez Japończyków przeciwko kolonizatorom brytyjskim.
Udać się trzeba na wzgórze Mandalay Hill, skąd jest przepiękna panorama miasta i rzeki Irawada.
W najświętszym miejscu buddystów w Birmie, czyli w świątyni Mahanumi też można przykleić złoty listek, co Birmańczycy robią od 100 lat. W innej znowu pagodzie obejrzeć „największą księgę świata”.
W okolice Madalay są stare miasta będące onegdaj stolicami górnej Birmy: 600 białych pagód w Sagoing, gdzie jest centrum medytacyjne Buddyzmu, wzgórze klasztorne, ruiny pałacu królewskiego, a przede wszystkim najdłuższy drewniany most świata długości 1,2 km (z drewna tekowego zwany U Bein Bridge). To wszystko, jeśli operator turystyczny załatwi, można objechać dorożką konną w kilka godzin.
Pagan czyli Bagan
Do Birmy jedzie się przede wszystkim z powodu Bagan.
Tysiąc lat temu król Birmy Anowratha, który wprowadzał do niej Buddyzm, tak nadgorliwym stał się jego wyznawcą, że kazał zbudować na 40 km2 13 tysięcy świątyń (niektóre wyższe od piramid w Gizie i można na nie wejść) – to jest po prostu niesamowite.
Zostało już z nich tylko trochę ponad 2 tysiące, bo resztę zniszczyły wojny i trzęsienia ziemi, ale wygląd takiej masy obiektów architektonicznych to unikat w skali świata i wydaje mi się, że jest to porównywalne z Ankor Wat w Kambodży. Niektóre z nich przepięknie w nocy podświetlone, a odbijają się małych jeziorach lub basenach hotelowych.
Rano o świcie nad głowami defiluje kawalkada balonów, które przelatują nad Bagan – dostać miejsce jest bardzo trudno i najlepiej zarezerwować je jeszcze w Polsce. Defiladę różnorodnych balonów można podziwiać zarówno z hotelu, ale najlepiej z wieży widokowej, która jest wyższa od największej ze stup. Nie będę opisywał poszczególnych obiektów – zobaczyć to jednak trzeba zarówno o świcie, w dzień, przed zachodem słońca jak i w nocy – to po prostu bajka.
W okolicy Bagan na szczycie samotnego wulkanu (1580 m n.p.m.) po przejściu 900 schodów (warto!) zobaczymy Mount Popa z jej kompleksem świątynnym poświęcony duchom Nat. Widok przepiękny, tym bardziej, iż samo wzgórze to jak „kwiat na pustyni” – tam dookoła na skutek braku deszczu są skały i piasek, a samo wzgórze to rajski ogród.
Pobyt w Myanmar można zakończyć na Wybrzeżu Morza Andamańskiego lub Zatoki Bengalskiej – plaże są piaszczyste, a morze bardzo ciepłe; wioski rybackie urocze, a hotele całkiem przyzwoite.
Jest jeszcze jedna rzecz, o której powinienem napisać – ruch tam od 1970 roku jest prawostronny, a samochody sprowadzane głównie z Tajlandii mają kierownicę po prawej, a nie po lewej stronie – to trochę utrudnia jazdę, a zatem lepiej chyba mieć doświadczonego kierowcę.
Wracając do Yangon ostatni raz zobaczymy kobiety o twarzach pomalowanych na jasnożółty kolor – tzw. „tkanaka”, czyli rytuał birmański – tego też nigdzie więcej nie widziałem.
Ostatnią noc w Rangun spędziliśmy w hotelu, gdzie nad basenami odbywało się wesele birmańskie na kilkaset osób – nie była to uroczystość zamknięta jak u nas, a czułem się zaproszonym gościem weselnym.