14 grudnia 2020 r. przy wejściu do Sądu Najwyższego stanęło popiersie Stanisława Pomian-Srzednickiego, pierwszego prezesa SN w latach 1917-1922. Przemawiała obecna pierwsza prezes Małgorzata Manowska oraz praprawnuczka Srzednickiego i założycielka fundacji jego imienia Agnieszka Battelli. Mówiono o przebogatym doświadczeniu sędziego, jego działalności dobroczynnej oraz zadaniu unifikacji praktyki sądowej na ziemiach II Rzeczpospolitej, jakie przed nim stanęło. Wydarzenie to wpisuje się w szerszy proces przywracania należnego miejsca Srzednickiemu w świadomości historycznej Polaków.
Dzięki pracy pasjonatów z Fundacji im. Stanisława Pomian-Srzednickiego oraz z Fundacji ProPublika ta ciekawa postać historyczna powoli wychodzi z cienia. Owszem, o Srzednickim pamięta się w miejscowościach bezpośrednio związanych z jego życiem, Piotrkowie Trybunalskim, gdzie pracował niemal 40 lat i pełnił funkcję wiceprezesa Sądu Okręgowego czy w malowniczym, nadbużańskim Brańszczyku, miejscu jego narodzin oraz wczesnej młodości. Nie zmienia to faktu, że w dziedzinie szerszej popularyzacji tej postaci wciąż pozostaje wiele do zrobienia.
Patriotyzm instytucji
Argumentów, aby kontynuować to dzieło, nie brakuje. Po pierwsze to gorący patriotyzm naszego bohatera, i to w nieoczywistym, jak na XIX-wiecznego Polaka, wydaniu. Srzednicki nie był bowiem typem patrioty-powstańca, lecz patrioty-państwowca. W epoce wstrząsanej zrywami powstańczymi oddał się żmudnej karierze prawnika. W pełnieniu swoich obowiązków wykazał się stałością i rozwagą. Przez kilka dekad, wiernie, sprawował urząd sędziego na ziemi piotrkowskiej. Ta postawa zaprocentowała pod koniec życia, kiedy powierzono mu misję tworzenia zrębów sądownictwa w niepodległym państwie polskim.
Po drugie, Srzednicki dowiódł swym życiem wierności etosowi służby publicznej. Oddany zupełnie obowiązkom, zapominał o własnym interesie – dalszym rozwoju kariery czy możliwościach wzbogacenia się. Aktywność zawodową uzupełniał za to inicjatywami o charakterze społecznym i charytatywnym. W szerszym planie była to realizacja etosu polskiego inteligenta, dla którego obowiązki wobec ojczyzny i społeczeństwa spełniały nadrzędną rolę. W burzliwych czasach narodzin Niepodległej odegrał podwójną rolę: tworzył kadry sądownictwa, a zarazem w młodym państwie uosabiał tradycje polskiej myśli i praktyki prawniczej, wywodzące się jeszcze z epoki Królestwa Polskiego.
Wreszcie, znajomość tej postaci pomaga w lepszym zrozumieniu czasów odzyskania niepodległości i ludzi, którzy w tym dziele uczestniczyli. To ważny czynnik pogłębionego patriotyzmu, który warto pielęgnować, zwłaszcza wobec przejawów powierzchowności czy nawet degeneracji postaw patriotycznych.
Skorzystał z szansy
14 grudnia 1917 r. sędziwy 77-letni Stanisław Pomian-Srzednicki, otwierając pierwsze publiczne posiedzenie Sądu Najwyższego w Pałacu Krasińskich w Warszawie, wypowiedział słowa, w których spełniał się jego los: „Przejęty na wskroś ważnością zadania Sądu Najwyższego, z całą wiarą i ufnością w jego przyszłość, ja osobiście niewymownie szczęśliwym się czuję, że przy schyłku życia mego, doczekałem chwili powołania sądownictwa polskiego”. Przed nim był jeszcze okres pięcioletniej pracy w nowo powołanej instytucji. Pracy pionierskiej, w wyniku której Sąd Najwyższy, rozpoczynający funkcjonowanie od zaledwie kilku prawników, rozrósł się do rozmiarów instytucji właściwej dla średniej wielkości państwa europejskiego, zatrudniającej ok. 90 sędziów, notariuszy i adwokatów. Ale już wtedy, na pierwszym posiedzeniu, przez te wyraziste słowa przebijało się przekonanie o godnym zwieńczeniu długiego i pracowitego życia, oddanego w służbie sądownictwu.
A przecież mogło być zupełnie inaczej. Nazwisko Srzednickiego mogło nigdy nie przebić się do historycznego wymiaru dziejów. Chłopiec urodzony w starej rodzinie szlacheckiej zamiast awansu społecznego mógł doświadczyć ciężkiej niedoli. Zupełnie osierocony w wieku pięciu lat, był o krok od tego, żeby razem z bratem i siostrą znaleźć się w sierocińcu. Na szczęście, w kręgu najbliższej rodziny znaleźli się ludzie o otwartych sercach i wystarczającym zabezpieczeniu materialnym, żeby otoczyć opieką osierocone dzieci.
Staszek wraz z bratem trafił do domu wuja, ks. Bonifacego Ostrzykowskiego, proboszcza w Brańszczyku, a wychowanie siostry wzięła na siebie babcia, mieszkająca w Przasnyszu. „Zaledwie zdołaliśmy oswoić się z nowym naszym położeniem w Brańszczyku, Wuj nasz zapędził nas do nauki” – zapisał Srzednicki w swoich wspomnieniach, nieocenionym źródle wiedzy o jego życiu, do którego w tej opowieści będziemy się stale odwoływać. Od szkoły elementarnej w Brańszczyku zaczynał się dla niego okres edukacji, który zawiódł go, przez kolejne etapy kształcenia, aż na Uniwersytet w Petersburgu, gdzie w 1860 r. złożył egzamin z ustawodawstwa polskiego i uzyskał tytuł kandydata praw.

Mechanizm rozwoju
Jeszcze bardziej niż w nauce, w której zresztą osiągał celujące wyniki, Srzednicki sprawdzał się w realiach życia zawodowego. We wspomnieniach przyznaje, że o prawie nie marzył. To jego wujowie zachęcili go do tego kierunku, odradzając inżynierię i akademię wojskową. Bez żadnych ogródek wyjawia swoje nastawienie u progu kariery zawodowej, gdy rozpoczynał aplikację w Sądzie Pokoju w Pułtusku: „Tym więc sposobem zaciągnąłem się pod sztandary bogini Temidy, bez przekonania, bez szczególnej sympatii, ale z silnym postanowieniem wytrwania na wskazanej przez los drodze i gorliwego, a uczciwego pełnienia swoich obowiązków”. Jego późniejsze dokonania – realne osiągnięcia w każdej placówce, w której funkcjonował i rosnące uznanie środowiska – ukazują ciekawy rys tej osobowości. To nie zamiłowanie do prawa i osobiste zainteresowania przesądziły o jego sukcesie, ale ambicja, ciężka praca i niezaprzeczalne zdolności.
W Sądzie Pokoju w Krasnymstawie, gdzie zaczynał od stanowiska pisarza, trafił na przełożonego, który cierpiał na paraliż i nie był w stanie wywiązać się ze swoich obowiązków. Młody pisarz oprócz własnych, pełnił też obowiązki przełożonego. Gdy ten dotrwał jakoś do emerytury, stanowisko podsędka przypadło Srzednickiemu. W ospałym, prowincjonalnym sądzie zaprowadził swoje reguły. Podwładni zrozumieli, że muszą nieco bardziej przyłożyć się do pracy, a Srzednicki zanotował we wspomnieniach, że po niedługim czasie wszystko „szło należytym trybem, jak to bywa w dobrym zegarku”.
Pracę w Sądzie Kryminalnym w Lublinie asesor Srzednicki rozpoczął od objęcia „najzawilszego i najobszerniejszego” referatu, powierzono mu również doprowadzenie do końca zaległych spraw. Do tych obowiązków doszło wkrótce przygotowywanie referatów naukowych, sprawowanie kontroli w podległych sądach guberni lubelskiej i siedleckiej oraz prowadzenie szczególnie drażliwych śledztw. Efekt? Szybki awans na stanowisko podprokuratora.
Już jako urzędnik Komisji Rządowej Sprawiedliwości do szczególnych poleceń, Srzednicki opracowywał złożone zagadnienia o wymiarze społecznym, wymagające nierzadko specjalistycznej wiedzy. Równocześnie powołano go do komisji opiniującej projekty zmian w ustawach sądowych. Jak wyglądało to w praktyce? „Przyszedłszy z posiedzenia komisji około zwykle godziny 1 lub 2 w nocy do domu, zabierałem się do ostatecznego zredagowania protokołu tylko co odbytej narady (…) następnie położyłem się do łóżka na parę godzin, by, posiliwszy się i ubrawszy, udać się do Komisji Sprawiedliwości na służbę, po opuszczeniu jej około godziny 3 i jakim takim posiłku, zasiadałem do stolika do redakcji wyroków (…) i nadchodziła noc, którą spędzić trzeba było na posiedzeniu senatora”. Po pewnym czasie Srzednickiemu przedstawiono propozycję samego ministra sprawiedliwości: stanowisko wiceprezesa Sądu Okręgowego w Kazaniu.
Czytając o poszczególnych etapach tej kariery uderza jedna prawidłowość: im więcej obowiązków powierzano Srzednickiemu, tym bardziej bez zarzutu starał się je wypełniać. Wyjątkowa cecha, gwarantująca rozwój zawodowy i uznanie przełożonych.
Wobec największych wyzwań
Wielka historia upominała się o ambitnego sędziego kilkakrotnie. Najpierw w młodości, gdy początek kariery zbiegł się z wybuchem Powstania Styczniowego. O tym już wspominaliśmy: patriota-powstaniec i patriota-państwowiec; wzniosłe ideały insurekcji i obowiązek wystawienia aktów zgonu. Nie miejmy jednak złudzeń: między młodym prawnikiem w służbie Królestwu Kongresowemu, a tymi którzy podległość wobec caratu wypowiadali pistoletem i szablą, nie mogło być norwidowskiego „pięknego różnienia się”. To były postawy tak odległe, tak ze sobą konkurencyjne, że musiały rodzić napięcie, jeśli nie konflikt.
Przytoczmy kluczowy epizod: w pierwszych dniach powstania przywieziono Srzednickiemu nominację na naczelnika miasta. Uchylał się od jej przyjęcia, tłumacząc, że nie jest w stanie pogodzić takiej funkcji z obowiązkami w sądzie. Zagrożono mu, że w razie nieposłuszeństwa będzie miał do czynienia z Rządem Narodowym. Po jakimś czasie kolejne polecenie: zorganizować w Krasnymstawie trybunał rewolucyjny, osądzić wskazane sprawy i zająć się wykonaniem kar. Srzednicki nie wytrzymał, rzucił papiery pod nogi przedstawiciela powstańców i nazwał takie żądania w warunkach stanu wojennego i obecności wojska w mieście zupełnym szaleństwem. Po jakimś czasie w ręce Rosjan dostała się lista organizacji powstańczej w Lubelskiem. Figurowało na niej również nazwisko Srzednickiego wraz ze wzmianką o sprzeciwie wobec polecenia zorganizowania trybunału, a także uwaga, że wobec tej niesubordynacji, należy go uznać za zwolnionego z funkcji powstańczego naczelnika miasta.
Osoby z listy aresztowano, w przypadku Srzednickiego skończyło się na szczegółowej rewizji mieszkania i ścisłym nadzorze policji. Takich krytycznych sytuacji było więcej. Napisze Srzednicki, że musiał znosić „ciągłe niewygody i osobiste niebezpieczeństwo, bo obydwie wojujące strony traktowały mnie z nieufnością i obawą, aby im nie zaszkodzić”. Funkcjonowanie prawnika w zrewoltowanym kraju było jednym wielkim egzaminem na przezorność i dojrzałość. Budzi uznanie fakt, że 23-letni Srzednicki i z takim egzaminem dał sobie radę.
Jakkolwiek nasz bohater nie tai we wspomnieniach krytycznego stosunku do powstania, dwukrotnie można odnaleźć w jego zapiskach pozytywne tony. Po pierwsze dochodzi do głosu lojalność narodowa: „Można było dyskutować, debatować na ten temat, ile się podobało, zanim fakt stał się faktem, teraz nie pozostało nic więcej, jak solidaryzować się z aktorami niefortunnego ruchu”. Po drugie, najcieplejsze wyrazy znajduje dla decyzji Rządu Narodowego o uwłaszczeniu chłopów i niejako przymuszeniu Rosjan, aby od tego już nie odstępowali. „Powstanie przecież okazało polszczyźnie i krajowi wielką usługę, za którą niech będzie błogosławione! (…) uwłaszczenie włościan raz przeprowadzone stało się dobrodziejstwem dla narodu, połączyło bowiem wszystkie stany w jedną polską całość, która zapomniawszy o wszystkich dawnych niesnaskach, ma jedyne zadanie, jak zdobyć sobie lepszą przyszłość”. Trzeba przyznać, że to bardzo nowoczesne myślenie o narodzie i dowód na wyczucie historycznej chwili, w której zaczyna się kształtować nowożytny naród.
Po 13 latach wielka historia upomniała się o Stanisława Srzednickiego po raz drugi. Likwidacja autonomicznego sądownictwa polskiego wskutek reformy 1876 roku, wprowadzenie urzędowego języka rosyjskiego do sądów i wymóg obsadzania ich w połowie Rosjanami uderzył go jak najdotkliwiej. Represje i postępująca rusyfikacja dotknęły obszaru jego pracy zawodowej, której był tak bezgranicznie oddany. Jak zareagować na fakt likwidacji przez Rosjan autonomicznego, polskiego sądownictwa? Oto problem, który stanął przed środowiskiem polskich prawników. Mikołaj Gerard, który był przełożonym Srzednickiego w Komisji Sprawiedliwości, stał na stanowisku, że odmowa uczestnictwa w nowej zruszczonej organizacji sądów, nie jest dobrym wyjściem. Był zdania, że interes kraju nakazuje, aby pozostać w sądownictwie i pilnować tego, żeby było dla Polaków jak najmniej represyjne. Do tego, aby obejmować stanowiska w zreorganizowanym systemie sądowniczym przekonywał swoich podwładnych, przywołując argument, że w razie ich odmowy, rząd obsadzi te stanowiska przybyszami z Rosji. Ale wybory polskich prawników w tamtym czasie były zróżnicowane. Część z nich przyjęła stanowiska w głębi Rosji, a jako jedyny z kierownictwa Komisji Sprawiedliwości wycofał się do życia prywatnego dyrektor Wydziału Cywilnego Teofil Polaski. Sam Srzednicki dał się przekonać argumentom Gerarda, i po tym, jak odrzucił propozycję posady w Kazaniu, zgodził się na pracę w nowo tworzonym Sądzie Okręgowym w Piotrkowie.
Jednak zmiany, jakim się podporządkował, były ze wszech miar bolesne. I nie chodzi o to, że nie znał zasad funkcjonowania sądów w Cesarstwie Rosyjskim, a takie de facto zaprowadzono – bo w całym dotychczasowym przebiegu kariery podejmował się nowych zadań i szybko zgłębiał nowe obszary wiedzy – ale o konieczność procedowania w języku rosyjskim. „Nie mogło być dla mnie nic więcej upokarzającym, jak w razie obecności kogoś z kolegów Rosjan musiałem już choćby dla przyzwoitości używać w stosunku z Polakami języka rosyjskiego, wstyd mnie było brać udział w posiedzeniu sądowym, składającym się z samych Polaków, gdy do nas Polacy, nie tylko adwokaci, ale strony musiały zwracać się w języku rosyjskim (…). Całe niemal posiedzenie sądowe, prosto nie śmieliśmy podnieść oczu na publiczność, siedzieliśmy ze spuszczonymi na dół głowami i w ogóle odgrywaliśmy role nie sędziów, ale raczej obwinionych, skazanych na publiczne pośmiewisko, jeśli nie … pogardę”. Takie były początki Srzednickiego w miejscu, gdzie ostatecznie pozostał aż do wybuchu I wojny światowej – rozgoryczenie i zupełne zwątpienie w słuszność podjętej decyzji. Był przekonany, że popełnił błąd, „niepotrzebnie przyjęliśmy posady w obcym dla narodu sądzie”. Targany wątpliwościami podjął wreszcie decyzję o dymisji. Kiedy zakomunikował ją szefowi wydziału cywilnego Józefowi Wosińskiemu, ten użył „całej swojej wymowy i powagi”, aby go od rezygnacji odwieść. Padły argumenty patriotyczne (na opuszczone miejsce przyjdzie Rosjanin) i prywatne (należy myśleć o utrzymaniu rodziny), wreszcie, Wosiński obiecał, że kiedy sytuacja stanie się już zupełnie nie do zniesienia, poda się do dymisji razem ze Srzednickim, co będzie miało większą wymowę. Perswazja Wosińskiego okazała się skuteczna. Kariera najdłużej urzędującego polskiego sędziego w zaborze rosyjskim, w XIX wieku, została uratowana.

Kolejnym przesileniem historycznym, które wstrząsnęło życiem naszego bohatera, była I wojna światowa. Władze rosyjskie podjęły decyzję o przeniesieniu pracowników sądu piotrkowskiego w głąb Rosji, a Srzednicki odpowiedział radykalnym krokiem, jakiego nigdy wcześniej nie czynił, odmówił wykonania polecenia służbowego, pozostając w ukochanym kraju. Była to decyzja niezwykle ryzykowna, wiązała się z utratą prawa do pobierania sędziowskiej emerytury. Jakie było jej tło? Czy był to rozpaczliwy protest, czy może Srzednicki był zaopatrzony na przyszłość i odmowa wyjazdu do Rosji przez 74-latka była naturalna? A może sędziwy prawnik wyczuwał już niosący zmiany wiatr historii? Wspomnienia sędziego nie zostały doprowadzone do tego momentu, więc całościowego obrazu brakuje. Zachował się jednak pojedynczy zapis, datowany na styczeń 1916 roku, który daje nam szczątkowy wgląd w ówczesny stan ducha sędziego. Dowiadujemy się, że przeżywał może najcięższy okres swojego życia: „W ciągu lat ostatnich wszystkie nieszczęścia i niepowodzenia zwaliły się na mnie, grom uderzał za gromem, a energia i siły coraz malały (…). Położenie ogólne z każdym niemal dniem stawało się coraz cięższe, a już moje osobiste zwłaszcza podczas zawieruchy wojennej (…) okazało się niemożliwym do zniesienia (…)”. A jednak nie jest to zapis bezdennej goryczy. Wiele mówi o charakterze tego człowieka, że nawet w najtrudniejszej chwili zachował nadzieję, zgodnie ze swoim życiowym mottem „fac et spera”: „zdawało się, że w tej nierównej walce upaść wypadnie, ale nie!”. I wreszcie słowa, w których wyraża się wiara, że jeszcze ojczyźnie się przyda: „uznałem za konieczne i jedynie możliwe usunąć się od wszystkiego co się dzieje i zamknąć się w sobie, aby zachować ostatek sił i energii na przyszłość, która może zużytkować je na korzyść społeczeństwa”.
Późny Triumf
Potem nastąpił już szczęśliwy finał. Nominacja na stanowisko Pierwszego Sędziego Sądu Najwyższego w odradzającym się państwie była potwierdzeniem słuszności obranej drogi. Przyznanie orderu Polonia Restituta włączeniem w poczet najznamienitszych obywateli II RP. W latach swej służby zapałem i niewyobrażalną pracowitością zyskał szacunek tak u polskich, jak i rosyjskich przełożonych. Następnie, jego niezwykły upór, aby trwać na placówce w Piotrkowie, który wiązał się z odrzucaniem licznych propozycji awansu na obiecujące urzędy w Rosji, sprawił, że w momencie tworzenia się polskich instytucji sądowych był jedynym wiceprezesem Sądu Okręgowego na obszarze byłego Królestwa Kongresowego. A co za tym idzie, najpoważniejszym i najbardziej odpowiednim kandydatem, aby stanąć na czele Sądu Najwyższego. Odmowy, jakich Srzednicki udzielał na atrakcyjne propozycje rozwoju kariery zawodowej, składane mu przez najwyższych dygnitarzy, budziły w środowisku niezrozumienie, a nawet oburzenie. Tymczasem on tak właśnie rozumiał patriotyzm. „Usługi moje pragnąłem poświęcić li tylko krajowi, a więc kraju opuszczać nie mogłem” – czytamy we wspomnieniach. Po wielokroć, z tą samą stanowczością oświadczał przełożonym, że do Rosji za żadne skarby nie pójdzie. Jeszcze mocniej ujmuje fragment pamiętników, w którym prezentuje swoje życiowe credo: „Przede wszystkim powziąłem przekonanie, iż nie jestem ani żadnym dygnitarzem, ani szafarzem łask i względów, ale sługą społeczeństwa, które ma prawo wymagać ode mnie pracy, usług i korzystać z moich wiadomości pod warunkiem zaopatrzenia mnie w kawałek chleba. Taki pogląd na moje stanowisko pociągnął za sobą, jako konsekwentne następstwo: pilność w wykonywaniu swoich obowiązków, bezwzględną uczciwość i podporządkowanie osobistych moich przekonań ogólnemu dobru. Przy pracy publicznej wyrzekłem się wszelkich sympatii, antypatii, osobistych porachunków i kierowałem się jedynie tą zasadą, iż przychodzący do mnie z pewnymi żądaniami mają zupełne prawo domagać się ode mnie jak najrychlejszego rozejrzenia się w nich i oczekiwać ode mnie prawnego zadość uczynienia. Odrzuciłem więc na bok wszelkie względy dla interesantów, nic mnie nie obchodziły ani płeć, ani wiek, ani wyznanie, narodowość, tym bardziej stan ich, w każdym z nich widziałem tylko członka społeczeństwa, który zupełnie jednakie z innymi ma prawo szukać u mnie załatwienia swojego interesu. Pogląd taki na obowiązki wpoiłem i w moich podwładnych, którzy z tego właśnie powodu mieli powszechne uznanie”.

Dziedzictwo do odczytania
Jakie miejsce w historii ostatecznie przypadnie Srzednickiemu? Jak ocenić jego dziejową rolę? Dr Michał Przeperski z Biura Badań Historycznych IPN stara się o wyważony osąd. Zwraca uwagę, że w dorobku tej postaci trudno szukać precedensowych wyroków sądowych czy istotnego wkładu w rozwój doktryny prawniczej. Stwierdza, że Stanisław Srzednicki najbardziej zasłużył się w sferze symbolicznej, jako pomost między Księstwem Warszawskim i Królestwem Polskim a II Rzeczpospolitą. Był jedynym sędzią, który orzekał po polsku przed 1876 rokiem i władał staranną prawniczą polszczyzną. To wszystko u progu niepodległości miało niemałe znaczenie. Tej trzeźwej ocenie towarzyszy stwierdzenie, że Srzednicki tworzył korpus Sądu Najwyższego jako jedyny sędzia w tym pionierskim gronie. Reszta jego współpracowników była adwokatami. A zatem to on wnosił praktyczną wiedzę i doświadczenie, wprowadzał swoich kolegów w arkana pracy sędziego. Zresztą, długoletnie doświadczenie przełożonego w sądzie nie mogło pozostać bez wpływu na tworzone kadry. Pamiętajmy ponadto, że Srzednicki przez lata zajmował się wizytowaniem i kontrolą placówek sądowych. Miał więc wprawę w postrzeganiu sądu jako całościowego mechanizmu, ocenianiu efektywności jego pracy, funkcjonalności procedur. Było to nieocenione doświadczenie przy tworzeniu nowej instytucji. A tytaniczny styl pracy Srzednickiego? Możemy zakładać, że człowiek, który strawił swoje życie na rozwiązywaniu najtrudniejszych zadań sądowych, który przywykł pracować od świtu do nocy, nawet w wieku 77 lat był w stanie dać z siebie wiele, zwłaszcza wobec świadomości historycznej roli, jaka stała się jego udziałem.
Tak można szacować jego znaczenie w epoce. A dla nas, potomnych? To przede wszystkim świadek historii i niezrównany przykład etosu służby cywilnej. Wspaniały patron dla młodych prawników, który może być dla nich zachętą do odczytywania również etycznego wymiaru swojej społecznej funkcji.
Poza wszystkim Srzednicki zapisuje się w historii jako pamiętnikarz. Doświadczenie lektury jego wspomnień jest niezwykłe i bardzo cenne. Spoza suchych danych o karierze prawniczej wyłania się realna postać. Barwna i nietuzinkowa. Spisane wartkim i klarownym językiem wspomnienia przetkane są anegdotami i przywołują sprawy, którymi żyła ówczesna opinia publiczna. Życzenie praprawnuczki, Agnieszki Battelli, aby te pamiętniki stały się przedmiotem prac magisterskich i artykułów, zaczyna się spełniać. A materiał, z którym mamy tu do czynienia, zachęca do takiej pracy.