Zawsze, gdy opisuję proces korekty płci stosowany w Polsce, ludzie przecierają oczy ze zdumienia, że procedura tak absurdalna może w ogóle istnieć. Ale to nie tylko absurd – to okrucieństwo.
Kasia jest transkobietą przed uzgodnieniem formalnym płci, więc państwo traktuje ją jak mężczyznę. Bierze ślub z Olą, ale jeśli będzie zmieniać dane, musi się rozwieść mimo tego, że się kochają, chcą razem żyć i wychowują dziecko, które jest biologicznie ich obu. Ma zatem wybór: małżeństwo albo formalna tranzycja. Rozwód jest wymagany, bo bez niego w momencie orzeczenia korekty płci, zaistniałoby, o zgrozo, małżeństwo jednopłciowe.
Lena, 50 lat. Większość życia usiłowała wcisnąć się w rolę mężczyzny hetero. W ramach tych starań, już po 30, ożeniła się, ale żona zerwała kontakt, gdy tylko urodziło się dziecko. Żona upiera się przed sądem rodzinnym, że Lena nie może mieć kontaktu z synem, bo „musi być psychicznie chory, jeśli twierdzi, że jest kobietą”, oraz „tacy roznoszą choroby”. Zgodzi się na rozwód, jeśli Lena zrzeknie się praw rodzicielskich. Więc: albo tranzycja albo wyrzeczenie się dziecka.
Agata, 39 lat. Rysy twarzy zdradzają, że nie urodziła się w kobiecej skórze. Farbuje długie włosy, maluje paznokcie. Mimo że mieszka w centrum słynącego z otwartości miasta, codziennie słyszy wyzwiska i groźby. Kilkakrotnie pobita, przez obcych ludzi, ale też przez krewnych. W końcu boi się wyjść z domu, stany lękowe i poczucie bezwartościowości doprowadzają ją do uzależnienia od alkoholu. Traci pracę, staje się osobą bezdomną.
Natalia, 17 lat. Jej rodzice znajdują w pokoju „synka” kobiece ubrania, kosmetyki, wyrzucają je. Odtąd nie ma chwili spokoju. W każdym zdaniu pada jej nieaktualne już imię, podkreślane są gramatyczne męskie formy słów. Komentarze: „gówniarska moda, chcesz zwrócić na siebie uwagę, naczytałeś się Internetu. Chcesz być babą?”, kontrolowanie, ograniczanie swobody i pieniędzy, w końcu agresja fizyczna. Natalia prosi o pomoc organizację LGBT. „-Ile miesięcy ci zostało do 18 urodzin? „-Cztery”. „-Możesz się wtedy wyprowadzić”. „-Ale chcę zdać maturę. A tak musiałabym iść do pracy, żeby coś wynająć”. „-Póki się uczysz, przysługują ci alimenty, nawet jeśli nie mieszkasz z rodzicami i nie robisz tego, czego chcą”. „-Tak, ale wtedy się wkur*** i mogą potem robić problemy przy sprawie sądowej o korektę danych”. Natalia ma więc wybór: dać sobą pomiatać jeszcze przez dwa lata albo mieć problem z formalną korektą danych. (O tym więcej za chwilę).
Tomek, 18 lat. W dniu, w którym rozpoczął kurację hormonalną, matka odkryła przyniesione przez niego leki. Zrobiła awanturę, wyrzuciła je. Gdy przychodzili krewni, zadzierała jego sweter i pokazywała ściskający piersi binder: „zobaczcie, jakie ona nosi obrzydlistwo”. Stosowała przemoc ekonomiczną, psychiczną i fizyczną. W odniesieniu do obcych jest nawet tolerancyjna. Ale Tomek jest jedynym dzieckiem, a matka chce, by były wnuki.
Cztery lata później odbieram Tomka z kliniki po operacji usunięcia piersi. Organizm słaby po radykalnej chirurgii i narkozie. Ból, niemożność poruszania rękami. Potrzeba pomocy przy przebieraniu, myciu, jedzeniu, dbaniu o rany pooperacyjne. Kilka miesięcy fizycznego cierpienia, ograniczonej samodzielności, bezbronności.
Dopiero wtedy do mnie dotarło, jak straszliwą i nie dającą wyboru męczarnią jest dysforia płci. Aby dojść do tranzycji, trzeba kilku, kilkunastu lat walki. Zebrania kilkunastu tysięcy złotych. Zgromadzenia dokumentacji, przetrwania upokarzających procedur. Oraz, zazwyczaj, utraty prawie wszystkich bliskich osób. Jeśli ktoś podejmuje się całej tej pracy, wysiłku i cierpienia, to znaczy, że naprawdę nie ma innego wyjścia. Że to jest być albo nie być.
Dosłownie. Osoby trans są najbardziej narażoną na samobójstwo oraz na zabójstwo z nienawiści grupą społeczną. 51% transmężczyzn podejmuje przynajmniej jedną próbę odebrania sobie życia jeszcze w okresie dorastania. Ofiar transfobicznej przemocy na świecie jest kilkaset rocznie. W 2020 r. – 350 osób, z czego 98% to osoby M>K. Mówimy wyłącznie o przypadkach zaraportowanych. W Polsce przemocy homo- i transfobicznej „nie ma”, bo ustawa o przestępstwach z nienawiści nie obejmuje tych przesłanek. Próba ich wprowadzenia została uwalona głosami PiS w 2015 roku. Dlatego europoseł PiS Legutko „mógł” kłamać, że Polska jest tolerancyjna, w przeciwieństwie do Niemiec i Belgii.
Polskie państwo dba, by procedura była jak najtrudniejsza. Wymagana jest opinia seksuologa, endokrynologa, psychiatry. Badanie kariotypu. Zaświadczenie od psychologa tak rozbudowane, że trzeba 12-14 h spotkań – 2 tys. zł. Są psycholodzy wymagający, by osoba przeszła „test prawdziwego życia” – dwa lata funkcjonowała spełniając społeczne stereotypy płci. „Specjalista” subiektywnie ocenia, czy ubiory, fryzury, zachowania seksualne i inne są wystarczająco „kobiece” lub „męskie”. Dostępność fachowców, którzy mają pojęcie o temacie i nie wyrzucą „zboczeńca”, jest dramatycznie słaba. NFZ niczego nie refunduje. Jedynie usunięcie piersi, ale dopiero po formalnej zmianie danych. Do czasu oczekiwania na sprawę w sądzie dodajemy ok. 2 lata czekania na operację.
Ale to była ta łatwiejsza część. Korekta płci w dokumentach odbywa się przez… pozwanie do sądu swoich rodziców, że źle określili płeć dziecka, gdy się urodziło. Bzdura: robili to na podstawie płci genitalnej, jak miało być inaczej. I to nie dotyczy tylko osób niepełnoletnich. Ale każdego, chociażby miał 50 lat. Brak współpracy rodziców przedłuża albo uniemożliwia zmianę danych.
Jest to tym bardziej nieludzkie, że największymi wrogami osób trans są właśnie rodzice. Zaledwie 15% jest akceptowanych przez ojca, 25% przez matkę. [raport Agencji Praw Podstawowych EU, 2020 rok]. Koszmarem jest spotkanie na sali sądowej ludzi, którzy wcześniej maltretowali psychicznie, bili czy wyrzucali z domu. I to w roli tych, od których woli zależy kluczowa dla naszej egzystencji sprawa.
Zależy ona także od widzimisię orzekającego, ponieważ tranzycja nie jest uregulowana ustawowo. Prowadzi się ją według praktyki, a w różnych sądach kryteria są różne. Co powoduje subiektywne wymagania, np. badania dna oka, bo rzekomo „transseksualizm może być wynikiem guza przysadki”.
„Test prawdziwego życia” to zagrożenie dla życia transów. Można go podjąć i padać ofiarą przemocy, podobnie jak Agata. Można być wpędzonym w depresję przez panią psycholog, która w dżinsach, trampkach i flaneli, mądrzy się, że pacjentka za mało kobieco się ubiera. Moja koleżanka regularnie doświadczała takich sytuacji i po każdej wizycie czuła się coraz bardziej bezwartościowa. I ubezwłasnowolniona. „Dlaczego, żeby być sobą, muszę mieć pozwolenia od terapeutów, psychologów i lekarzy? Którzy myślą, że lepiej ode mnie wiedzą, kim jestem i jak się powinnam czuć? Dlaczego państwo traktuje moje genitalia jak swoją własność?”
Ta osoba, będąc w liceum, wygrała ogólnoświatową olimpiadę lingwistyki matematycznej. Stworzyła od podstaw sztuczny język, pracowała w IT. Gdyby nie weto prezydenta Dudy, który uwalił uchwaloną w 2015 jeszcze przez „stary” parlament ustawę o uzgodnieniu płci, nie musiałaby przez ten koszmar przechodzić. Gdyby nie jego upór, widoczny w uzasadnieniu weta („nowa ustawa nie wymaga wykazania przywiązania do płci odczuwanej”), moja kumpela zapewne nadal by żyła. I może pracowała nad jakimś nowym, genialnym językiem programowania, który zrewolucjonizowałby światową informatykę. Ale dla Dudy i państwa polskiego ważniejsze było upokorzenie „dżendera”, „chłopa przebranego za babę”. 6 maja 2019 r. po kolejnej wizycie w cyklu „udowadniania”, nasza przyjaciółka skoczyła z mostu. Nazywała się Milo Mazurkiewicz.