Pracuję w szczecińskim sądzie 30 lat. Zawsze byłam dumna z tego, jakim zawodem się param. I nawet nie przyszło mi do głowy, że kiedyś będę się bała głośno powiedzieć gdzie i w jakim charakterze pracuję. Dzisiaj jednak wolę nie przyznawać się, że jestem sędzią.
Dużo się ostatnio mówi – i niestety bardzo źle – o naszej pracy.
I o nas, o ludziach pracujących w Wymiarze Sprawiedliwości. Medialna nagonka, a z każdej strony jesteśmy przedstawiani jako skorumpowana sitwa leniwych darmozjadów, wynoszących się ponad innych. Problem w tym, że tak naprawdę niewielu wie, na czym nasza praca polega. I ile wysiłku, ile pracy trzeba włożyć w sporządzenie wyroku czy postanowienia. Ta praca wykonywana jest w zaciszu naszych pokoi i dla osób niezwiązanych z wymiarem sprawiedliwości jest po prostu niewidoczna. A ludziom generalnie wydaje się, że praca sędziego to głównie spijanie towarzyskich kawek.
Sędziowie, zwłaszcza przez ostatnie dwa lata, przedstawiani są jako klika, banda uprzywilejowanych nierobów za grube pieniądze. A do tego skorumpowanych. Tymczasem, przede wszystkim mało kto wie, ile pracy i wysiłku trzeba było włożyć, by zdobyć ten zawód. 5 lat studiów, 2 lata aplikacji zakończonej egzaminem sędziowskim, 2 lata asesury, czyli normalnej już pracy w charakterze sędziego, ale jeszcze bez powołania do służby przez Prezydenta RP. Setki, jeśli nie tysiące rozpoznanych spraw. Różnych. Teraz zasady przydziału spraw są nieco inne. Ale kiedy byłam na asesurze, dla takiego nowicjusza, tworzyło się referat zbierając od innych sędziów najczęściej sprawy wieloletnie, rozgrzebane, nierzadko wielotomowe; takie, do których inni sędziowie nie mieli już serca i chcieli się ich po prostu pozbyć. Bo albo był w sprawie jakiś poważny problem faktyczny lub prawny, z którym się ciężko uporać, albo strony były co najmniej, mówiąc delikatnie, mocno męczące. Więc taki świeżo przyjęty asesor dostawał na wejściu, na „dzień dobry” np. 300 czy 400 nowo otrzymanych spraw, ponad połowę takich kilkuletnich. Często wcześniej prowadzonych i to w kilku kierunkach, przez kilku kolejnych sędziów, z których każdy miał swoją koncepcję (albo, co gorsza, nie miał wcale) na sposób jej zakończenia. Już pierwszego dnia swojej asesury, poza innymi rozgrzebanymi wieloletnimi sprawami, dostałam m.in. 12-letnią, chyba siedmiotomową sprawę o podział majątku byłych małżonków, a byłam w niej dziewiątym z kolei sędzią sprawozdawcą.
Wszystko albo prawie wszystko pisane było ręcznie. Dziesiątki stron protokołów rozpraw i przesłuchań ręcznie pisanych w pośpiechu pod dyktando. Różnymi charakterami pisma, najczęściej nieczytelnych i z błędami. Czasami niegramatycznych. A trzeba było przez to przebrnąć. Przeczytać te bazgroły kilkakrotnie, żeby wyłowić sens wypowiedzi strony czy świadka.
O zawodzie sędziego wypowiadają się osoby niemające tak naprawdę pojęcia o pracy sądów i sędziów.
Osoby, które nigdy nie zasiadły za sędziowskim stołem, nie przeprowadziły żadnego postępowania dowodowego, nie wydały żadnego wyroku. Nigdy nie wzięły na siebie odpowiedzialności za sposób rozstrzygnięcia danej sprawy, a tym samym za los konkretnego człowieka stojącego po drugiej stronie naszego stołu. Bo przecież wyrok sądu wpływa na jego życie, często już na całe, na jego prawa majątkowe czy osobiste. To zobowiązuje i tych zasad jako podstawowych, fundamentalnych, uczono nas na aplikacji. To jest praca wymagająca bezwzględnej rzetelności i uczciwości. I nie mówię tu o uczciwości w tym potocznym rozumieniu, bo to oczywiste, że sędzia musi być uczciwy i praworządny. Mówię o uczciwości w podejściu do zawodu. Sędzia, choć przecież sam jest tylko człowiekiem, nie może kierować się emocjami, sympatiami czy antypatiami. Do każdej sprawy musi podejść przede wszystkim obiektywnie, musi pochylić się nad problemem i ów problem przemyśleć. Niezależnie od tego, co myśli o uczestniku postępowania sądowego i niezależnie od tego, co ów uczestnik wypisuje w pismach i jak się zachowuje. Musi dokładnie rozważyć wszystkie okoliczności sprawy. Ocenić je przez pryzmat zasad logiki i doświadczenia życiowego. Przekopać się przez cały stan prawny mogący mieć w tej konkretnej sprawie zastosowanie. Często kilkudziesięcioletni. Tak jest w wielu sprawach np. w sprawach o zasiedzenie, podział majątku, zniesienie współwłasności, dział spadku. Bo przecież źródła tych sytuacji i problemów, które dzisiaj znajdują swój finał w sądzie, sięgają często kilkudziesięciu lat wstecz. A ze stanem prawnym jest problem. Pamiętam, kiedy zaczynałam pracę jeden rocznik Dzienników Ustaw czy Monitorów Polskich zamykał się w jednej, niezbyt grubej, oprawionej księdze formatu A4. Góra w dwóch. Nie wiem, ile dzisiaj takich tomów zawierałby jeden rocznik, bo nie dostajemy już tych publikatorów w wersji papierowej. Ale kiedy jeszcze do sądów przychodziły, a było to kilka lat wstecz, czasami jeden tylko rocznik zajmował dwie półki w szafie. Prawo nowo tworzone i rozmaite nowelizacje. Czasami prawo było i nadal jest nowelizowane, zanim na dobre wejdzie w życie.
Prosty przykład. Przez 12 lat orzekałam w wydziale pracy i ubezpieczeń społecznych. Podstawowym aktem prawnym jest ustawa o emeryturach i rentach z FUS oraz ustawa system ubezpieczeń społecznych. Ustawa emerytalna, o ile dobrze policzyłam, od 1999 r., czyli od momentu jej wejścia w życie, już nowelizowana była ponad 90 razy. Ustawa systemowa – ok. 130 razy. Mówię tu o ilości nowelizacji, przy czym każda z nich niesie za sobą zmianę od kilku do kilkudziesięciu przepisów danej ustawy oraz rozporządzeń i przepisów wykonawczych. Często o dość zasadniczym znaczeniu. I już czekają na wejście w życie kolejne nowelizacje. A to tylko dwa spośród przynajmniej kilkunastu, jeśli nie kilkudziesięciu innych, akty prawne, z którymi na co dzień pracują sędziowie w wydziałach ubezpieczeń społecznych. Każdy, kto ma dostęp do programu informacji prawnej, może zobaczyć, ile razy na przestrzeni bodaj ostatnich 20 lat nowelizowany był np. kodeks pracy, kodeks cywilny czy kodeks postępowania cywilnego. I inne, równie istotne w naszej pracy akty prawne. Zmieniane są zarówno przepisy ustaw, jak i siłą rzeczy przepisy wszystkich powiązanych z nimi np. rozporządzeń. Takich aktów są setki. I dziesiątki oraz setki jest ich nowelizacji. Co więcej, równie często jak samo prawo zmienia się jego wykładnia. Więc sędzia, zanim wyda rozstrzygnięcie, przebrnąć musi przez zmiany w prawie, ustalić, jaki stan prawny znajdzie w rozpoznawanej sprawie zastosowanie, bo niestety, nie wszystkie nowelizacje uzupełniane są przepisami intertemporalnymi. Zapoznać się z orzecznictwem, zwłaszcza Sądu Najwyższego, porównać tezy i uzasadnienia wielu orzeczeń, zdecydować, które w jego sprawie może znaleźć zastosowanie. Poukładać sobie to w głowie. Przemyśleć i przegadać. Przespać się z problemem kilka nocy. I dopiero wówczas wydać rozstrzygnięcie. Takie, którego będzie pewien, za które weźmie odpowiedzialność, pod którym się podpisze i które będzie umiał logicznie, dobrze uzasadnić. Takie, które będzie w zgodzie z prawem, z zasadami logicznego myślenia, będzie wypadkową zasad doświadczenia życiowego oraz sumienia sędziego.
Od kilku miesięcy orzekam w Wydziale Cywilnym Odwoławczym Sądu Okręgowego w Szczecinie.
Orzekamy w składach trzyosobowych, każdy z nas ma na jednej wokandzie przynajmniej 3 sprawy, czyli w sumie najmniej jest 9 spraw. Jakie to sprawy? Różne. Oczywiście bywają sprawy banalne. Cienkie, jedno albo dwutomowe akta i niewielki problem faktyczny lub prawny. Takich jest jednak najmniej. Jeśli się trafi jedna taka na wokandzie, to ma się szczęście. Z reguły jednak to sprawy naprawdę zawiłe, często wielotomowe i dowodowo bardzo obszerne. Zasiedzenia nieruchomości, eksmisje, ustanowienia albo zasiedzenia służebności przesyłu, roszczenia z rozmaitych umów, często powiązanych w dziwny sposób, absolutnie nieprzewidziany przez ustawodawcę, z czynów niedozwolonych, podziały majątków, działy spadków, zachowki, dziedziczenia, uznania za niegodnego dziedziczenia, zniesienia współwłasności. Przy czym rozpoznając apelację sąd odnieść się musi do wszystkich zarzutów podniesionych w apelacji. Musi omówić każdy kolejny zarzut. Zarówno ten zasadny i mogący mieć wpływ na wynik sprawy, jak i taki, który jest skrajnie bez sensu, podniesiony tylko po to, by apelacja czy zażalenie były bardziej obszerne.
Muszę napisać i o asystentach, którzy są nam nieocenioną pomocą, bo to przecież również dzięki nim udaje się w miarę terminowo zakończyć sprawy przydzielone sędziemu do rozpoznania. Problem w tym, że jest ich ciągle zbyt mało, skoro na etat jednego asystenta przypadają etaty dwóch, trzech sędziów.
Na rozprawach rozpoznaje się sprawy, w których od wyroku czy postanowienia sądu I instancji wpłynęła apelacja. Takich spraw na jednej wokandzie mamy przynajmniej po 3 tygodniowo na sędziego, czyli minimum łącznie na jednej wokandzie jest 9 spraw. Nie zawsze jednak udaje się skończyć wszystkie sprawy, bardzo często sprawa wymaga jeszcze uzupełnienia materiału dowodowego, więc rozprawa w niej jest odraczana na inny termin i niejako jest „dopychana” do innej, możliwie najbliższej wokandy. Więc czasami sędzia na jednej wokandzie ma, zamiast 3 swoich, i 4 i 5 spraw. 3 nowo przydzielone oraz dodatkowo 1 czy 2 wcześniej już odroczone. Różnie. A poza tym sąd II instancji rozpoznaje przecież jeszcze zażalenia wniesione przez strony na postanowienia sądów I instancji. Takich zażaleń przeciętnie miesięcznie wpływa do naszego wydziału ok. 200 – 250. Miesięcznie jeden sędzia sprawozdawca takich zażaleń dostaje przeciętnie ok. 25 – 35 spraw. Dziennie można ich
rozpoznać, w zależności od występującego w sprawie problemu, od jednego do maksymalnie trzech, bo więcej raczej fizycznie nie da się rady. I tu podobnie jak w przypadku apelacji: czasem ów problem jest banalny i uzasadnienie naszego rozstrzygnięcia zawiera się na 2 – 3 stronach, czasami jednak nawet na kilkunastu. Bywa, że nad taką jedną sprawą i kilka dni trzeba posiedzieć, poszperać w przepisach, poczytać komentarze czy orzecznictwo innych sądów. I znowu: przegadać z innymi, posłuchać ich zdania, przemyśleć gruntownie. Uzasadnienie takiego postanowienia to od jednej – dwóch do nawet kilkunastu stron. Więc nie tylko trzeba podjąć decyzję co do sposobu rozstrzygnięcia zażalenia. Trzeba to przecież również od razu uzasadnić. Czyli, mówiąc prostym językiem, napisać uzasadnienie tego postanowienia. Żeby odnieść się do wszystkich zarzutów zażalenia – najczęściej kilkustronicowe.
Dzień z wokandą to cały dzień na sali rozpraw, od 8:30 do ok. 15:00, bywa, że nawet bez jednej przerwy. Bo dany sędzia jako sprawozdawca ma np. 3 sprawy, ale jest przecież w składzie sędziowskim również w pozostałych sprawach, które przydzielone są pozostałym dwóm sędziom i które tego dnia znalazły się na wokandzie. Dzień przed wokandą omawiamy wspólnie nasze sprawy pod kątem prawidłowości ich rozstrzygnięcia z uwzględnieniem zarzutów podniesionych w apelacji. Czas na sali rozpraw to jest czas maksymalnej koncentracji, bo trzeba panować nad tym, co się na tej sali dzieje. Trzeba panować nad ludźmi, okiełznać ich często uzasadnione emocje, zmierzyć się z argumentami, których strona nie przedstawiła w apelacji pisemnej, ale zgłasza je dopiero w trakcie rozprawy. A takie nowo przedstawione argumenty często potrafią obrócić o 180 stopni dotychczasową, omówioną już wcześniej koncepcję sposobu rozstrzygnięcia sprawy. W inne dni przychodzimy do pracy ok. 8:00-9:00, włączamy komputer, siadamy przy biurku. I, siedząc przy tym biurku, cały dzień czytamy akta, przygotowujemy się do następnych rozpraw, piszemy uzasadnienia w tych sprawach, które już zakończyliśmy, orzekamy jako sędzia sprawozdawca w przydzielonych nam sprawach, w których wpłynęły zażalenia. Jedne zakończymy, w tym czasie wpływają kolejne i tak w kółko. Niczym taśma w fabryce. Siedzimy w pracy, przy tym swoim biurku, do 16:00, 17:00, 18:00. Wielu z nas pracuje do późnych godzin popołudniowych, nawet wieczornych. Nie dlatego, że jesteśmy mniej wydajni. Nie, po prostu jest tyle pracy. Niemal codziennie nosimy akta do domu. Niektórzy noszą akta w walizkach. Ja upodobałam sobie torby pewnej sieci handlowej, duże i bardzo mocne. Weekend, święta, nawet urlop i … akta w domu, w których trzeba coś zrobić. Na przykład przygotować się na kolejną wokandę czy napisać przed zaplanowanym wyjazdem wszystkie uzasadnienia wydanych wyroków czy postanowień. By po powrocie nie było zaległości. Normą jest, że pierwszy tydzień swego urlopu sędzia spędza w pracy wypisując się z uzasadnień wyroków, które wydał przed tym urlopem. Rodzina już nad morzem, a sędzia w domu pisze uzasadnienia. Pytam w piątek po południu kolegę z Wydziału, stojącego już w drzwiach nad dużą torbą i walizką: Wyjeżdżasz gdzieś czy się może wyprowadzasz?
– Nie, biorę na weekend akta do uzasadnienia, bo wpłynęły mi 3 wnioski.
Ostatnio pożyczałam koleżance dwie wspomniane przeze mnie wielkie torby owej pewnej sieci handlowej na akta spraw na jej rozprawy, jakie miała mieć w szczecińskim Sądzie Apelacyjnym. Wyniosła z sądu przy mojej pomocy dwie wielkie paki pełne uformowanego w akta papieru, bo sama nie dała rady tego nawet udźwignąć. Niby to tylko trzy sprawy, ale łącznie z dwadzieścia tomów akt. Na przykład sprawa o rozliczenie całego procesu inwestycyjnego w oparciu o umowę o roboty budowlane – setki stron materiału dowodowego do przeczytania i gruntownego przeanalizowania, w tym kilka wzajemnie wykluczających się opinii biegłych, żeby być przygotowanym na rozprawę i do wydania rozstrzygnięcia.
Powszechnie mówi się, że społeczeństwo nie jest zadowolone z pracy sędziów.
Problem jest w tym, że jest tu pewne pomylenie pojęć. Praca sędziego nie ma się podobać. Sędzia to nie projektant mody tworzący piękne kreacje ani cukiernik wypiekający bajeczne, kolorowe torty. Sędzia ma rozstrzygnąć sprawę. Rzetelnie, uczciwie i dokładnie. W zgodzie z prawem, z logiką, doświadczeniem życiowym oraz sumieniem. Ale trzeba pamiętać, że w każdym procesie (mówię tu o procesie cywilnym) uczestniczą z reguły dwie przeciwne sobie strony, a każda z nich oczekuje sprawiedliwego wyroku. Ale „sprawiedliwego” z jej subiektywnego punktu widzenia. Uwzględniającego jej racje, a nie racje strony przeciwnej. Raczej rzadko, o ile w ogóle, spotyka się osoby, które potraktują wydany przez sąd wyrok za słuszny w sytuacji, gdy wyrok ten jest dla nich niekorzystny, uwzględnia zaś racje i oczekiwania przeciwnika. Jesteśmy tylko ludźmi i trudno oczekiwać zadowolenia, jeżeli sąd nasze żądania, racje i zachowania poddał krytycznej ocenie, zanegował stanowczo nasze stanowisko, odmówił nam wiarygodności i w konsekwencji przegraliśmy proces lub bodaj jego pewien etap. I nawet jeśli taka ocena wpisuje się w okoliczności sprawy, nawet jeśli obiektywnie jest w pełni uzasadniona, mało kto przegrywający proces powie, że z pracy sędziego i sądu jest zadowolony.
Dlaczego o tym piszę ? Jestem w grupie zawodowej liczącej sobie ok. 10 tysięcy osób. I przypomnę to, co napisałam w jednym z pierwszych akapitów. Że dużo i źle mówi się ostatnio o nas jako o sędziach. Postanowiłam więc coś z tym zrobić. Opisać, jak to wygląda w rzeczywistości I jeśli bodaj kilka osób po przeczytaniu tego tekstu zastanowi się nieco i zweryfikuje swoje poglądy i negatywne nastawienie, uznam, że było warto.
Czasami jednak i my sami dajemy innym pożywkę do takiej oceny. Fakt, są wśród nas sędziowie skażeni jakąś niezrozumiałą dla mnie pychą i którym istotnie chyba trochę woda sodowa do głowy uderzyła. Nawet pierwszy nie powie dzień dobry, bo przecież jest sędzią, jest lepszy i to jemu inni powinni się kłaniać. Taka postawa mnie irytuje, odbieram ją jako brak kultury, jaką powinien mieć każdy. Nie tylko sędzia, ale po prostu jako człowiek. Niestety, trafiają do tego zawodu również osoby niemające w sobie tych elementarnych cech, o których wspominałam wcześniej. Tej rzetelności i odpowiedzialności za los drugiego człowieka. Zdarzają się, niestety i leniwi, z lekceważącym podejściem tak do sprawy, jak i do strony postępowania. Zapominający, kto tak naprawdę tu jest dla kogo. Takie zjawisko, acz marginalne, niestety też obserwuję. Tymczasem wszyscy musimy pamiętać że to nie strona (powód, pozwany, wnioskodawca, oskarżony) jest dla sądu, ale to sąd jest dla strony. Nigdy odwrotnie. I każdy sędzia musi mieć świadomość, że przez swoją niefrasobliwość i beztroskę może naprawdę skrzywdzić, i to na całe życie człowieka, który wszak przyszedł do sądu po ochronę prawną.
Jednak do napisania tego tekstu skłoniła mnie też jeszcze inna sytuacja.
Kolejna, niestety, tego typu w ostatnim roku. Sytuacja, przez którą sędziowie odczuwają za kolegę/koleżankę zwykły wstyd. Dzisiaj miałam w ręce akta sprawy, do której strona niezadowolona z rozstrzygnięcia sądu I instancji, dla poparcia zasadności swej apelacji dołączyła stronę z jakiegoś tzw. brukowca z artykułem opisującym w ostrych i z wyraźną pogardą słowach przypadek naszej szczecińskiej pani sędzi, przeklejającej ceny na przewodnikach turystycznych. Czy jest mi żal tej koleżanki? Nie. Za nią się wstydzę, jest mi natomiast żal nas wszystkich pozostałych, ciężko pracujących uczciwych i oddanych służbie sędziów, którym takie zdarzenie, nagłośnione w mediach, szarga opinię. Opinię, na którą każdy z nas pracował przez całe swoje zawodowe życie. I kolejna, świeża sprawa. Sędzia ze szczecińskiego sądu prowadziła samochód pod wpływem alkoholu i spowodowała dwie kolizje. Czy można to usprawiedliwić ? Współczuć, że wieloletni, ciężko pracujący sędzia zafundował sobie teraz zapewne zawodową śmierć? Wszak to jej wybór. Wsiadła do samochodu po spożyciu alkoholu. Rozumiem, każdy z nas jest człowiekiem, każdy z nas boryka się z rozmaitymi problemami w życiu i jako człowiek może popełniać błędy, jednak właśnie sędzia do tego rodzaju błędów prawa nie ma. Niezależnie od okoliczności, pewne, podstawowe zasady, zakazy i nakazy nas obowiązują. Mamy i musimy przestrzegać prawa, bo w tym między innymi wyraża się nasza nieskazitelność. I właśnie głównie poprzez nakaz takiego postępowania różnimy się od innych członków naszego społeczeństwa i innych grup zawodowych. To, co być może ujdzie bez większych konsekwencji osobie niezwiązanej z pracą w sądzie, w odniesieniu do sędziego nie jest dopuszczalne. Dzisiaj, w obecnej sytuacji, wobec tej wszechobecnej nagonki, tej płynącej zewsząd fali nienawiści, takie zachowania uderzają wszak nie tylko w sędziego, który się ich dopuścił, one uderzają w całe nasze środowisko. A przecież zdecydowana większość z nas to naprawdę pracowici, uczciwi i życzliwi innym ludzie, mający i przygotowanie i powołanie do tego zawodu. Ludzie, którzy dzięki nauce i ciężkiej wieloletniej pracy, realizowanej najczęściej kosztem własnych rodzin i życia prywatnego, coś w tym swoim zawodowym życiu osiągnęli. I z racji tego nie zasługują na taką, obecnie dość powszechną, ocenę. Zasługują na szacunek. Taki, jaki się ma, lub powinno się mieć, do każdego człowieka i do jego pracy.
Jak w obliczu takich zdarzeń podjąć bodaj próbę naprostowania tego, co się obecnie na nasz temat mówi i pisze? Skoro my sami dajemy argumenty i podstawy do formułowania negatywnych opinii? Na to pytanie nie znam odpowiedzi. Jak mają nas szanować inni, skoro my sami się nie szanujemy? Niezależnie od tego, jak i ile zdecydowana większość z nas pracuje, w obliczu takich wydarzeń wszelkie starania 10 tysięcy osób przestają się liczyć. Przestają istnieć. Miast tego coraz to mocniej w opinii publicznej ugruntowuje się opinia, że jak sędzia, to pijak i złodziej. Co przecież nie jest prawdą, a lansowania takich ocen można uniknąć w bardzo prosty sposób. Chyba dobrze byłoby zawczasu i o takich skutkach swoich poczynań pomyśleć. I o to proszę.