Wydany niedawno II tom dzienników Wiktora Woroszylskiego stanowi niezły pretekst do przypomnienia tego, niestety, powoli dziś zapominanego pisarza.
W młodości zaczadzony komunizmem, stanowił modelowy przykład ideowego hunwejbina. (Dostał nawet w nagrodę willę na Głębokiem w Szczecinie. Niestety, było to zaraz po wojnie, do na wpół dzikiego podówczas Głębokiego nie dojeżdżał zbyt blisko tramwaj i w końcu pani Woroszylska uznała, że nie będzie codziennie nosić zakupów z centrum miasta… Wrócili więc do Warszawy). Po roku 1956, zwłaszcza po wydarzeniach węgierskich, zaczął ideową ewolucję, od dysydenta partyjnego poczynając, na pisarzu katolickim w latach 80 – tych kończąc. Jego życiorys jest wręcz modelowym przykładem losów wielu polskich literatów.
Woroszylski niezależnie od tego, był jednak zarazem pisarzem bardzo utalentowanym. Publikował regularne felietony w Więzi, ale też napisał ciekawe książki. Przede wszystkim wyróżniają się tutaj Historie – krótkie przypowieści z różnych czasów dziejów świata. Literat wybierał ciekawe, nieco zapomniane postaci i czynił z nich pretekst do bardziej uniwersalnych rozważań.
Dzienniki są natomiast nieco bardziej przyziemne. Nie ma tu (jak choćby w Miesiącach Brandysa) eseju, tylko konkretne relacjonowanie poszczególnych dni. Wbrew pozorom, wychodzi bardzo ciekawie. W latach 80 – tych pisarz był zaangażowany w opozycję, co i rusz więc przeżywał naloty służby bezpieczeństwa. Przesłuchiwano go, zamykano spotkania autorskie… O tym wszystkim Woroszylski potrafił napisać bardzo ciekawie, wręcz czasem tworząc z własnego życia kolejne opowiadania. Notował swe wrażenia z kolejnych politycznych zdarzeń i ważnych lektur, zwłaszcza opublikowanej w tym czasie Hańby domowej Trznadla, w której to Zbigniew Herbert sławetnie przejechał się po swych kolegach po piórze.
Chcemy choć przez chwilę doświadczyć klimatu lat 80-tych? Prosta sprawa: nie dajmy się odstraszyć monstrualną objętością, ale czytajmy dzienniki Woroszylskiego.