W Święta Bożego Narodzenia odszedł od nas Marian Szabo – sędzia w stanie spoczynku Sądu Okręgowego w Szczecinie, człowiek, który przez wiele lat był dla szczecińskich prawników personifikacją sądu penitencjarnego.
Marian Szabo urodził się w Sanoku tuż przed rozpoczęciem II Wojny Światowej, a zaraz po wojnie wraz z ojcem, wysłanym służbowo na tzw. Ziemie Zachodnie, trafił na drugi koniec Polski w jej nowych granicach, do Choszczna. Potem jego życie potoczyło się dość zwyczajnie: szkoła podstawowa i średnia, studia na Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu i w 1963 r. jako absolwent tej uczelni zgłosił się do Sądu Wojewódzkiego w Szczecinie, chcąc odbyć aplikację sądową. Wszedł do budynku przy ul. Kaszubskiej 42 i został w nim na całe swoje życie zawodowe.
Marian Szabo przeszedł normalną zawodową drogę sędziowską: w 1965 r. zdał z bardzo dobrym wynikiem egzamin sędziowski, został asesorem, w grudniu 1966 r. sędzią Sądu Powiatowego w Szczecinie, a w 1972 r. powołany został na sędziego Sądu Wojewódzkiego w Szczecinie, w którym jako delegowany orzekał wtedy już od ponad dwóch lat. Zajmował się też przez pewien czas egzekucją cywilną, o czym mało kto dziś pamięta.
Jednak od pierwszych dni w Sądzie Wojewódzkim w Szczecinie Marian Szabo został sędzią penitencjarnym. Ta wąska, ale specyficzna specjalizacja towarzyszyć mu miała przez całą dalszą służbę. W 1987 r. objął funkcję przewodniczącego wydziału penitencjarnego. Jak się okazało, na ponad 17 lat, co było wtedy rekordem naszego sądu (niedawno ów rekord czasu kierowania wydziałem poprawił… jeden z jego następców, sędzia Jarosław Giecewicz). Gdy w 2004 r. Marian Szabo odchodził w stan spoczynku, był sędzią o ponad 33 latach stażu w wydziale penitencjarnym. Już od dłuższego czasu na spotkaniach sędziów penitencjarnych potwierdzano Mu, że jest w tej specjalności absolutnym weteranem i rekordzistą Polski, że nikt nigdy tak długo w tej specjalności nie orzekał. Ten historyczny rekord zapewne nie zostanie pobity nigdy, bo aby dorównać Marianowi, trzeba byłoby zostać sędzią sądu okręgowego, i to od początku w wydziale penitencjarnym, nie później niż w wieku 37 lat. Dziś raczej nie jest to prawdopodobne.
Żaden sędzia, nawet karnista, nie styka się z tak wielką galerią zdemoralizowanych na różne sposoby osobników, jak sędzia penitencjarny. Toteż gdy słuchało się niekiedy opowieści Mariana, na jakie to „okazy” trafił w swojej zawodowej karierze przy okazji pełnienia służby, rzeczywiście można się było nadziwić, jeśli kogoś jeszcze coś takiego zdziwić może. Jednak wiedza Mariana to były nie tylko ciekawostki dla zabawy. Przecież z każdym takim osobliwym problemem „wygenerowanym” przez osobę osadzoną w zakładzie karnym trzeba było dać sobie radę: albo w jakiś sensowny sposób zareagować na dziwaczną skargę, albo wręcz poradzić sobie z „klientem”, który jest co najmniej nieobliczalny, jeśli wręcz nie niebezpieczny. I ta wiedza zawsze nam się przydawała.
Zresztą Marian miał umiejętność przekazywania wiedzy kolegom również jako wykładowca. Póki jeszcze sędziowie mogli szkolić się we własnym zakresie, w ramach okręgu (ach, dobre to były czasy), wykład Mariana Szabo o bieżącej problematyce prawa karnego wykonawczego był stałym punktem tych szkoleń. A słuchało się Go z wielką przyjemnością, bo Marian, omawiając bieżące problemy tej dziedziny, potrafił skupić uwagę słuchacza i pokazać mu prawo karne wykonawcze jako coś niesłychanie ciekawego i wręcz pasjonującego, co zwłaszcza robiło wrażenie na sędziach będących na początku kariery, którzy z wykonawstwem mieli mniej do czynienia. Kto by pomyślał, że w tym monotonnym wykonawczym takie historie się trafiają, że są takie problemy i tak oryginalne rozwiązania! A gdy jeszcze w trakcie wykładu Marian zaakcentował jakiś nowy temat swoim radosnym tekstem, niczym z Biblii: – „I powiadam wam!”, cała sala się do Niego uśmiechała. I On do wszystkich też.
Marian zresztą w ogóle miał wielki talent i umiejętności mówcy pod każdym względem. Jego historyjek można było słuchać godzinami, a mówił jak aktor najwyższej klasy wygłaszający monolog z kameralnej sceny. Najczęściej były to historyjki wesołe, z zaskakującą pointą, ale opowiadane, zwłaszcza początkowo, skupionym tonem niczym baśń dla grzecznych dzieci. Słuchało się Go jak fascynującego słuchowiska radiowego. Gdyby te opowiastki spisał, powstałaby cała księga niezwykłych przypadków z życia sędziowskiego. Tylko trzeba byłoby jeszcze kogoś, kto by ją Jego głosem czytał…
Marian Szabo miał przy tym w sobie coś niezwykłego jak na sędziego zajmującego się groźnymi przestępcami. Jego osobiste ciepło, okazywana łagodność i niezachwiany spokój sprawiały, że nie wywoływał u nich agresji, działał na nich uspokajająco niczym psycholog. Oczywiście gdy było trzeba, Marian wcale łagodny być nie musiał. Nie robił tego jednak demonstracyjnie i nawet najgroźniejszy bandyta niejednokrotnie przy nim miękł, mając nadzieję, że ten miły, kulturalny pan sędzia nie zrobi mu krzywdy i po prostu, mówiąc w uproszczeniu, wypuści go. Marian zresztą głosił otwarcie tezę, że każdemu skazanemu należy dać szansę. Tyle, że jednemu wcześniej, drugiemu później, a jeszcze innemu bardzo, bardzo późno.
Efekty tego podejścia Mariana Szabo do skazanych niekiedy bywały zabawne. Pominę tu już fakt, że skazani po prostu często go zwyczajnie lubili, widząc w nim czy to swoistego ojca, niekiedy surowszego, a niekiedy nie, czy inną tego typu postać. Nikt bowiem nie wie, czy to dobrze, jeśli sędzia zajmujący się sprawami karnymi ma zbyt dobrą opinię wśród przestępców… Ale przykładem podejścia do osoby Mariana ze strony skazanych był kiedyś gwałtowny protest pewnego starego recydywisty. Trafił on na skład orzekający z udziałem Mariana Szabo w wydziale karnym odwoławczym, w którym Marianowi zdarzało się nierzadko orzekać z doskoku. I rozkrzyczał się w piśmie. „Jak to? Sędzia Marian Szabo w sądzie, który mnie skazuje? Przecież sędzia Szabo to jest od wypuszczania, a nie od zamykania!”.
Wszyscy sędziowie, którzy przeszli przez dawną, „prawdziwą” aplikację, zetknęli się z Marianem, bo przecież każdy musiał w swojej wędrówce zaliczyć wydział penitencjarny. Wszyscy więc Go poznali, ale z innej strony można było poznać Mariana, gdy komuś się trafiło być w komisji wyborczej na szczeblu województwa, w których to komisjach Marian Szabo przez wiele lat zasiadał z urzędu jako komisarz wyborczy. Za każdym razem przy wyborach ogólnokrajowych towarzyszyła mu komisja, od dziesięciu do dwudziestu sędziów (bo bywały i po dwie komisje). Umiał wprowadzić kolegów w zupełnie nową tematykę i po jakimś czasie informacja „Pan(i) Sędzia został(a) powołana do komisji wyborczej” nie wywoływała już tak strasznego niezadowolenia. Bo choć bywało tam trochę pracy, to bywało też ciekawie i nawet wesoło – w zacnej kompanii zawsze raźniej. A współpraca z Marianem i znaną nam ekipą z biura wyborczego bywała po prostu przyjemnością, choć dość czasochłonną. Każdy sędzia udział w komisji wyborczej zaliczał kilka razy, po czym zmieniano go, zastępowała go kolejna osoba z naszego grona. A Marian trwał jako komisarz, póki nie odszedł z tej funkcji jednocześnie z odejściem w stan spoczynku.
Marian Szabo prowadził też przez szereg lat biuro Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich przy Sądzie Wojewódzkim w Szczecinie, do czasu, aż instytucja ta zgasła wraz z kolejnymi ustawowymi zmianami.
Odszedł Marian w stan spoczynku bez przedłużania służby, na tydzień przed 65. urodzinami, ponieważ stwierdził, że nie jest pewien już swego stanu zdrowia, a dla Niego byłoby niehonorowe, gdyby mieli wyręczać go koledzy. Pożegnany został w niezwykły sposób, bo dziękowali Mu między innymi „wielbiciele” z zakładów karnych, ci, którymi się przez całe życie zawodowe zajmował. Byli skazani zrzeszeni w bractwie modlitwy i trzeźwości urządzili uroczystość pożegnalną, z mszą odprawioną przez biskupa Mariana Kruszyłowicza. A chyba żadnemu sędziemu o specjalności karnej nie przyszłoby do głowy, że ich kolega odchodzący w stan spoczynku może zostać tak pożegnany przez „wdzięcznych klientów”.
W stanie spoczynku zaś Marian się trochę nudził. Na szczęście. Bo dzięki temu zaczął wykorzystywać swój wolny czas na działanie, które sprawiało, że cały czas mieliśmy z nim kontakt: Jego publikacje regularnie pojawiały się w „In Gremio”. Poznaliśmy wtedy inną stronę osobowości Mariana, mniej znaną z kontaktów, jakie z nim mieliśmy w służbie: na przykład znawcę muzyki klasycznej. Przypomnieć potrafił czytelnikom raz osobę Artura Rubinsteina, raz Giuseppe Verdiego. Ale nie tylko o muzyce pisał. Przypominał początki szczecińskiego sądownictwa, pisał o Wincentym Witosie – zawsze był sympatykiem ruchu ludowego w Polsce – a kiedyś nawet przypomniał sobie, że zajmował się problematyką egzekucji cywilnej i na ten temat też napisał. Widać było, że potrzeba podzielenia się z kolegami wiedzą, przemyśleniami, która zawsze w Nim była, nie wygasła nigdy.
A teraz, w Boże Narodzenie, odszedł po raz drugi, tym razem na wieczną sesję. Nagle i niespodziewanie. Bo to właśnie o takich ludziach jak Marian Szabo wszyscy mówimy: bez względu na to, ile żyją, zawsze odchodzą za wcześnie. Szczeciński świat prawniczy bez Niego już nie będzie taki sam. •