Kolegium redakcyjne In Gremio postawiło przede mną zadanie napisania felietonu o SZTUCE. Rzekomo mam o niej jakieś pojęcie, a według niektórych nawet się na niej znam. Próbowałem oczywiście zaprotestować przeciwko tak daleko idącemu uproszczeniu, wspartemu zapewne na przekonaniu, że umiejętność narysowania plątaniny kresek, opatrzonych kilkoma słowami czyni ze mnie znawcę „sztuki”. A już nie daj Panie Boże, artystę.
„Rysować to posiadać
– Amadeo Modigliani
– to akt poznania pewniejszy i głębszy niż seks;
jedynie marzenia lub śmierć mogą mu dorównać.”
Nieomal codziennie obserwuję dzieła ludzi, o których nigdy nie słyszała Wikipedia, o których zapomniał nawet Internet. Piękne, przejmujące, wzruszające akryle, oleje, szkice piórkiem i węglem. Na ich tle nieomal wszystko, co było kiedykolwiek wytworem moich – nader skromnych – umiejętności zasiewa jeszcze większe zwątpienie w sens mojej twórczości. I nie ma tu miejsca na kartezjuszowskie filozofowanie. Ze zwątpienia rodzi się i owszem – myślenie. Ale to nigdy nie sprzyja ekspresji, nie wywołuje pasji, nie prowokuje emocji niezbędnych do tworzenia Sztuki przez duże Sz. Owszem, rysuję, ale gdzież wytworom mej działalności do SZTUKI. Idąc wszak tym tropem można by bowiem uznać, że ktoś, komu zdarza się prowadzić życie erotyczne, jest z automatu specjalistą w dziedzinie ars amandi. Chociaż akurat w tym zakresie gotów jestem się założyć, że większość z czytających owe słowa w skrytości ducha patrzy na siebie (nieomal) jako na boga seksu. A przynajmniej chce, żeby choć jedna osoba tak na nią patrzyła.
I tu przechodzimy do sedna. Sedna sztuki, bowiem jest niewątpliwie wielką sztuką wywołanie tego rodzaju spojrzenia u swojego partnera. Nieważne, czy będzie to spektakl trwający kilka minut, czy całonocne przedstawienie – ważne jest to, czy potrafimy dać drugiej osobie to, czego od nas oczekuje, zaspokoić jej oczekiwania, pragnienia. Nie tylko w dziedzinie rzeczonej ars amandi. Jest bowiem sztuką nader większą danie drugiej osobie ciepła, bezpieczeństwa, zadowolenia, ba, jest sztuką umiejętność przygotowania posiłku. I nie musi to być trzydaniowe danie, wszak można zadowolić podniebienie zwykłą kanapką, i to niekoniecznie taką z awokado. Całe nasze życie to sztuka wygrywania drobnych bitew, pośród których umiejętność zadowalania bliskich stanowi największe osiągnięcie. A najlepszym, jeśli nie jedynym, recenzentem tejże sztuki jest jej odbiorca, ale nie ten abstrakcyjny, lecz ten bliski nam, przy którym można doskonalić każdą sztukę, zaczynając od umiejętności przygotowywania i serwowania porannej kawy. Można przeczytać setki recenzji w prasie lub w mediach społecznościowych, ale czyż nie jest najbardziej miarodajną, wiarygodną ta recenzja, którą czytamy w uśmiechu drugiego człowieka?
I to jest ten moment, w którym uważny Czytelnik poważnego prawniczego periodyku powinien zadać sobie pytanie – i jak owe romantyczne dywagacja mają się do prawa.
Otóż mają. Rzymianie mawiali bowiem, że prawo jest sztuką czynienia tego, co dobre i słuszne (Ius est ars boni et aequi). O Rzymianach wiem jeszcze mniej niż o rysowaniu, dlatego też Rzymian w dalszych wywodach pozwolę sobie pominąć. Pozwolę sobie natomiast wspomnieć o tzw. autorytetach prawniczych: zaczynając od polityków wszystkich opcji, poprzez magistrów prawa do profesorów tytularnych, neo i paleo sędziach sądów różnych instancji. Nie zapominając o pani Grażynie i panu Mieczysławie z mojego osiedla. Ergo, wspominając o każdym, któremu dobro Ojczyzny i praworządność są bliższe niż własna koszula. A przynajmniej tak twierdzą.
Pozwolę sobie zaryzykować dosyć karkołomne uproszczenie, ale wszystkie te osoby łączy jedno – niezadowolenie z prawa. Każda z tych osób, niezależnie od tego w jaki sposób ocenia doktora nauk prawnych Jarosława Kaczyńskiego i magistra historii Donalda Tuska, jak odmienia słowo KONSTYTUCJA, mają prawo czuć, że ich oczekiwania w zakresie porządku prawnego w naszym kraju nie są zaspokojone. Trudno się dziwić, wszak to Polacy z krwi i kości, w których genach zakodowano hasła liberum veto i przekonanie, że sprawiedliwość musi być po ich stronie. Niezależnie od wszystkiego i wszystkich.
Jak zatem w ogólnym i permanentnym poczuciu niezadowolenia z prawa, to może stać się narzędziem czynienia tego co dobre i słuszne? To banalnie proste: wystarczy być prawnikiem i każdego dnia mozolnie dobrze wykonywać swoją pracę licząc na zadowolenie z tejże. A jeśli nie będzie to możliwe, to przynajmniej budując przekonanie, że zrobiło się wszystko co tylko możliwe, aby jak najlepiej wykonać swoje obowiązki. A to jest naprawdę wielka SZTUKA.
Która oczywiście nie zawsze się udaje, niweczona ludzką naturą lub bardziej prozaicznie, wnioskami o uzasadnienie. A wtedy warto wspomnieć na słowa Stanisława Fornala, że „nad całokształt sztuk pięknych przedkładam całokształt jednej pięknej sztuki”. A kiedy ta już przy nas będzie, nie pozostanie nic innego, jak spojrzeć jej głęboko w oczy, nalać kieliszek czerwonego wina i uczyć się sztuki celebrowania drugiego człowieka.
Kropka.