W 2007 roku nakręcono film Klub dyskusyjny (The Great Debaters) przypominający postać Profesora Melvina Tolsona i prowadzonej przez niego drużyny dyskusyjnej. Oglądając ten film przed laty zetknąłem się po raz pierwszy z formułą debat oxfordzkich. Dziś takie debaty odbywają się też w Polsce. Istnieją nawet organizacje pozarządowe, które specjalizują się w turniejach takich debat. Chodzi o toczenie sporów na merytoryczne argumenty, w których obie strony mają równe prawa i możliwości zaprezentowania swojego stanowiska. Na straży stoją precyzyjne reguły określające przebieg debaty. Uczestnicy rozwijają zdolności retoryczne i świadomość złożoności świata. Co więcej – debaty oxfordzkie stanowią niemalże uniwersalne narzędzie do nauki dowolnej dziedziny (biologii, historii, itp.). Aby bowiem merytorycznie debatować na jakikolwiek temat, trzeba najpierw tę dziedzinę życia poznać. W jej poznawaniu jest się dopingowanym przez ducha rywalizacji. Każda debata jest bowiem punktowana i ktoś wychodzi z niej zwycięsko, a ktoś przegrany.
Początkiem czerwca miałem zaszczyt uczestniczyć jako juror w Turnieju Debat Oxfordzkich o tematyce społeczno-prawnej dla młodzieży licealnej. Wyjątkowość tego turnieju polegała na tym, iż odbywał się w budynku Naczelnego Sądu Administracyjnego. Poszczególne debaty rozgrywane były w salach rozpraw tego sądu. „Drużyna propozycji” i „drużyna opozycji” siedziały przy stołach dla stron, a jury przy stole sędziowskim. Podobieństw do rozprawy sądowej było wiele. W oczy rzuciły mi się jednak dwie zasadnicze różnice.
Po pierwsze – każda debata przebiegała tak samo sprawnie. Nie trwała dłużej niż 40 minut. A mimo to nikt nie zgłaszał pretensji, iż nie został wysłuchany, czy nie został potraktowany z szacunkiem. Wszyscy rozumieli, że to właśnie szacunek dla przeciwnika (i innych uczestników turnieju) wymaga, by w ciągu regulaminowych 4 minut powiedzieć to, co ważne. Jeśli nie byłem w stanie streścić moich argumentów w tym czasie, to znaczy, że nie byłem przygotowany, nie zaś, że stała mi się krzywda.
Po drugie – nikt nie próbował opóźniać, przeciągać, przeszkadzać, czy w inny sposób naginać regulaminu. I nie był to wynik wyjątkowej kultury debatujących. Był to skutek właściwie ustalonych zasad. Ukierunkowanych nie na samo debatowanie, ale na debatowanie uczciwe i efektywne. Pomiędzy procedurami sądowymi, a regulaminem debat zachodzi tu zasadnicza różnica. W procesie sądowym to, że strona narusza reguły procedowania, nie wpływa na ostateczny wynik postępowania. Treść wyroku determinowana jest wyłącznie prawem materialnym. Gdy więc strona np. składa nieuzasadnione wnioski o wyłączenie sędziów, przerywa innym, pożytkuje głos na nie merytoryczne uwagi, składa niepodpisane pisma procesowe, to nadal może oczekiwać, że nie wpłynie to na treść wyroku. Inaczej w debatach oxfordzkich. Naruszenie regulaminu powoduje naliczenie punktów karnych (zajmuje się tym nie jury ale tzw. marszałek lub ekspert). I tak np. przekroczenie czasu wypowiedzi – dwa punkty karne, wdanie się w dyskusję bez zgody marszałka – dwa punkty karne, brak sformułowania pytania mimo zgłoszenia takiego – jeden punkt karny. Ostatecznie punkty karne odejmowane są od wyniku przyznanego przez jury. O zwycięstwie lub porażce decydują więc nie tylko zaprezentowane argumenty, ale też dochowanie reguł debatowania. Drużyna lepiej przygotowana merytorycznie i sprawniejsza w argumentowaniu może przegrać debatę, jeśli odważy się naruszyć regulamin.
O tym, że system ten działa, przekonałem się już podczas pierwszej z sędziowanych przeze mnie debat. Drużyna lepiej argumentująca przegrała debatę, gdyż jeden z jej członków naruszył regulamin, co marszałek skrzętnie odnotował i podliczył.
Przy przyjęciu założenia, że nie chcemy rozprawiać, ale rozprawiać uczciwie i efektywnie, zbyteczny okazuje się system kar porządkowych, ich egzekwowania i zwalniania. Wystarczy zaakceptowanie dość oczywistej zasady, że nie może liczyć na sprawiedliwość ten, kto sam w procesie postępuje nieuczciwie. Przy okazji unika się krępującego wrażenia, że nic się nie da zrobić, że jesteśmy bezsilni wobec tych, który tupetem, hałaśliwością czy nieustępliwością, chcą wymusić swoje racje.
Może kiedyś dobre wzory z debat oxfordzkich przenikną do naszych sądów. Cóż by szkodziło spróbować – stosownie do charakteru niektórych spraw – wprowadzić limit długości pisma procesowego lub limit czasu na przesłuchanie świadka.
Obywatel – stając przed koniecznością zredagowania pisma mieszczącego się w dopuszczalnej ilości znaków – zadałby sobie zapewne pytanie, czy jest w stanie samodzielnie wyłożyć sprawę sądowi. Może uświadomiłby sobie, że sprawność postępowania zależy także (a może przede wszystkim) od tego, czy i jak prezentuje własne twierdzenia. Mając z góry ustalony czas na przesłuchanie świadka nie brnąłby w dziesiątki nieistotnych lub sugerujących pytań (które sąd uchyla lub litościwie przemilcza), wiedząc, że w ten sposób może nie zadać tych kilku właściwych, niezbędnych pytań.
I tu postawić trzeba pytanie godne prawniczego periodyku: Czy i w jakim zakresie potrzebujemy do tego „łaski” ustawodawcy, a w jakim wyłącznie odwagi w stosowaniu obwiązujących przepisów? Czy obowiązujące przepisy (art. 155 § 1 i 2 k.p.c. 207 § 3 k.p.c. oraz 366 § 1 k.p.k.) nie dają nam już dziś podstawy by tego rodzaju dobre wzory wprowadzać w życie?
To do przemyślenia. A na razie propagujmy idę debat oxfordzkich! Zachęcajmy do nich nasze dzieci, uczestniczmy jako jurorzy! Każdy z nas jest w stanie wnieść coś od siebie do tego przedsięwzięcia. Zapewniam, że uczestnicząc w nim, sami też zyskamy. Co najmniej nowe inspiracje.