Ostatnimi dniami w Polsce tematem numer jeden jest koronawirus, co w sumie nie dziwi. Jednakże w cieniu dyskusji o tym, jak chronić zdrowie własne i innych, jak myć ręce i czy polskim szpitalom wystarczy sprzętu ochronnego, toczy się także debata o nadchodzących wyborach prezydenckich, zaplanowanych na 10 maja 2020 roku. Opozycja apeluje, by wybory przełożyć; rząd obstaje przy dacie majowej, a na pytanie „czy wybory w czasach zarazy to na pewno dobry pomysł?” wciąż brak jednoznacznej odpowiedzi.
Spoglądając na ten temat z punktu widzenia wyborcy trudno zaakceptować wybory w maju. Już obecnie w Polsce wiele osób przebywa na kwarantannie, której nie da się pogodzić z udziałem w wyborach. Nawet głos korespondencyjny trzeba przecież jakoś wysłać, co wiąże się z odwiedzeniem placówki pocztowej. Dobrym rozwiązaniem byłoby umożliwienie osobom pozostającym w izolacji głosowanie przez e-voting, ale takiego systemu w Polsce nie ma i zaryzykuję stwierdzenie, że jego wprowadzenie w nieco ponad miesiąc raczej nie jest realne. I tu rodzi się poważny problem, ponieważ sytuacja ta może godzić w zasadę powszechności prawa wyborczego. De facto bowiem takie osoby – pomimo posiadania pełni praw publicznych – zostają pozbawione swojego głosu.
Aby uniknąć takiego rozwoju wypadków, rządzący zdecydowali się znowelizować Kodeks wyborczy. Sęk w tym, że zaproponowane przez nich zmiany zostały przyjęte w trybie niezgodnym z art 89 ust. 2 Regulaminu Sejmu, przewidującym, że pierwsze czytanie projektu nowelizacji kodeksu może się odbyć dopiero po 14 dniach od dnia doręczenia posłom druku projektu. Tymczasem tę nowelizację przekazano posłom i przegłosowano tego samego dnia, „wrzucając ją” do projektu innego aktu prawnego, merytorycznie w ogóle niezwiązanego z procedurami wyborczymi. Nowela, wprowadzająca możność głosowania korespondencyjnego dla osób powyżej 60 roku życia oraz pozostających w kwarantannie, izolacji i izolacji w warunkach domowych, jest ponadto sprzeczna z Konstytucją, m.in. z powodu różnicowania sytuacji prawnej obywateli (co godzi w art. 32 ustawy zasadniczej). Wątpliwości budzi bowiem ustanowienie przez ustawodawcę sztywnej granicy wieku (60 lat), po której można głosować korespondencyjnie. W nowelizacji pominięto także obywateli mieszkających poza granicami Polski. Wzbudziła więc ona słuszne kontrowersje.
PiS poszedł zatem jeszcze dalej i zaproponował przeprowadzenie całych wyborów w formie korespondencyjnej, z jednoczesnym zamknięciem lokali wyborczych. Specustawa w tej sprawie budzi jednak kolejne wątpliwości natury konstytucyjnej, wśród których wymienić należy sposób oddania głosu, polegający na wrzuceniu koperty do specjalnej skrzynki nadawczej. Taka forma głosowania może nie tylko godzić w tajność elekcji (rodzi się bowiem pytanie o to, czy i ewentualnie kto tej skrzynki będzie pilnował), ale także w zasadę wolnych wyborów (jeśli skrzynki będzie pilnowała osoba uzbrojona [np. żołnierz] można rzec, że wybory zostaną przeprowadzone „pod bronią”). Także szalenie krótkie vacatio legis (ustawa wchodzi w życie dzień po ogłoszeniu) stawia szereg znaków zapytania: wszak okres ten to nie tylko czas dla obywateli, by zapoznali się z nowymi regulacjami, ale także dla organów administracji publicznej, które nowe prawo ma stosować. No i najpoważniejsze pytanie: czy wybory prezydenckie można przeprowadzić na podstawie specustawy? Uważam, że nie. Prawo wyborcze musi być pewne; nie zmienia się przecież reguł gry w czasie trwania rozgrywki.
Proponowane przez rządzących zmiany są nie do przyjęcia. I nie chodzi tu wcale o samo głosowanie korespondencyjne, nad którym można dyskutować, ale o czas i sposób, w jaki przeforsowano tę nowelizację. Egzemplifikuje on jednak znakomicie podejście obecnej ekipy rządzącej do prawa, polegające na traktowaniu go wyłącznie w kategorii narzędzia do realizacji własnych, partykularnych interesów politycznych.
Nie bez znaczenia pozostają także kwestie sanitarne i organizacyjne: wszak wybory ktoś musi przeprowadzić. Skoro zaś same szpitale walczą dziś o niezbędny dla lekarzy sprzęt ochronny, to rodzi się pytanie, czy wystarczy go dla członków obwodowych komisji wyborczych. Doniesienia z Francji, gdzie przeprowadzono pierwszą turę wyborów lokalnych, po czym niektórzy członkowie tamtejszych komisji zachorowali na koronawirusa, nie napawają optymizmem. No i pozostaje kwestia kuszenia losu, bo w sumie nigdy nie wiadomo, czy ktoś (kto powinien pozostać w domu) nie postawi polityki ponad zdrowie współobywateli. A nawet gdyby zamknięto lokale wyborcze, przeprowadzając głosowanie w sposób korespondencyjny, to przecież pakiety do głosowania ktoś musi dostarczyć, odebrać i policzyć głosy. W tym miejscu warto zwrócić uwagę na szczególny mankament specustawy, która zmienia sposób głosowania, ale już nie liczenia głosów. To zaś odbywa się poprzez komisyjne sprawdzenie każdej karty wyciągniętej z urny (koperty). Ratio legis takiego sposobu liczenia głosów było to, aby wszyscy członkowie komisji wyborczej patrzyli sobie na ręce. Tylko trochę to trudne, gdy stoi się dwa metry od siebie.
Z punktu widzenia (większości) kandydatów, majowy termin także jest nie do przyjęcia. Ciężko jest prowadzić kampanię wyborczą wyłącznie przez media, a innej formy promowania własnej osoby – na ten moment – zwyczajnie nie ma. Trzeba także zwrócić uwagę na fakt, że nie wszyscy wyborcy mają dostęp do mediów prywatnych i społecznościowych, co jest szczególnie ważne dla kandydatów opozycyjnych wobec obecnego Prezydenta. Obiektywizm mediów publicznych pozostawia bowiem wiele do życzenia. Rodzi się zatem uzasadnione pytanie o „równość broni” wszystkich kandydatów. Wszak Trybunał Konstytucyjny podkreślał, że: „zasada ta [konkurencji na równych prawach – przyp. aut.] odnosi się do prawnie regulowanych, równych warunków rywalizacji, które winny być wystarczająco wcześnie znane konkurującym w wyborach podmiotom”.
W tej sytuacji całkiem rozsądnym wydaje się więc scenariusz „przełożenia” wyborów prezydenckich. Najprostszym na to sposobem jest wprowadzenie stanu klęski żywiołowej, który – zgodnie z art. 3 ust. 1 pkt. 1 i 2 ustawy o stanie klęski żywiołowej – obejmuje także katastrofę naturalną, przez którą rozumie się m.in. masowe występowanie chorób
zakaźnych ludzi. Chybione jest zatem stanowisko przedstawicieli obozu rządzącego, twierdzących, że nie ma dziś przesłanek do wprowadzenia w Polsce stanu nadzwyczajnego.
Wprowadzenie stanu klęski żywiołowej, regulowanego nie tylko ustawą, ale także samą Konstytucją, wydaje się bardziej fair w stosunku do obywateli niż zasłanianie się stanem epidemicznym, czy stanem epidemii. Twierdzenia, że stany nadzwyczajne ograniczają wolności i prawa obywatelskie (co miałoby uzasadniać ich niewprowadzenie) również są chybione. Już dziś doświadczamy bowiem takich ograniczeń (np. prawa do zgromadzeń). I choć rząd, jak wskazują specjaliści, podjął słuszne działania, by powstrzymać rozszerzającą się epidemię, o tyle jego postawa wobec obywateli pozostawia wiele do życzenia (w tym zakresie). Stan epidemiczny i stan epidemii to tak naprawdę quasi stany nadzwyczajne.
Jest jeszcze jeden sposób przeniesienia wyborów w czasie. Mam na myśli regulację art. 293 kodeksu wyborczego. Zgodnie z tym przepisem, jeżeli w wyborach startowałby tylko jeden kandydat, PKW podejmuje uchwałę stwierdzającą ten fakt. W ciągu 14 dni od dnia publikacji tej uchwały w Dzienniku Ustaw, Marszałek Sejmu zarządza nowe wybory w terminie 60 dni od dnia wydania stosownego postanowienia (stosuje się bowiem odpowiednio przepisy kodeksu wyborczego, odnoszące się do sytuacji sede vacante).
Mając to na uwadze, raczej trudno zgodzić się z propozycją wicepremiera Gowina, który chciałby dokonać nowelizacji obecnej Konstytucji. Przeciwko jego inicjatywie przemawia kilka kwestii. Po pierwsze, proponowana długość kadencji sama w sobie jest już dyskusyjna. Wydłużenie kadencji prezydenta do 7 lat, choć stanowi nawiązanie do tradycji II RP, to jednak zupełnie nie przystaje do współczesności. Było to bowiem rozwiązanie ustrojowe wzorowane na III Republice Francuskiej (z tym że w samej Francji kadencję prezydenta skrócono z 7 do 5 lat w 2000 roku, co miało wzmocnić rolę parlamentu). Nie bez znaczenia jest też fakt, że w II RP prezydenta wybierał parlament (pod rządami Konstytucji Marcowej), a zatem długość jego kadencji miała umożliwić mu wyzwolenie się spod wpływu popierających go członków Zgromadzenia Narodowego. Obecnie zaś w większości państw europejskich kadencja prezydentów wynosi 4-5 lat, co ma przeciwdziałać autorytarnym zapędom jej piastunów. Siedmioletnia kadencja prezydenta jest obecnie spotykana we Włoszech (gdzie głowa państwa wybierana jest przez parlament) i Irlandii Północnej. Sześcioletnią kadencję spotkać można natomiast w Austrii, Finlandii czy Rosji. Tym samym przyjęcie propozycji „Porozumienia” statuuje Polskę w gronie państw z najdłuższym okresem prezydenckiej kadencji. To zaś – jak słusznie zauważa A. Ławniczak – stoi w kontrze z ideą republikańską, albowiem „od apologii wieloletnich kadencji nie jest daleko do rozważań na temat zalet braku kadencyjności […]”.
Także art. 2 ust. 1 projektu nowelizacji o treści: „przepis art. 1 stosuje się do kadencji urzędującego Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej, która kończy się z upływem okresu ustalonego w zmienianych przepisach Konstytucji” nie jest jednoznaczny. Jeśli odczytywać ten przepis jako intertemporalny, to rodzi się pytanie, czy nowelizacją Konstytucji można wydłużać kadencję obecnie urzędującego prezydenta, czy też powinna ona odnosić się dopiero do jego następcy. Takie postawienie sprawy rodzi bowiem dość niebezpieczny precedens, pozwalający w przyszłości na wydłużanie (pod innymi pretekstami) kadencji urzędujących prezydentów. Wszak czasowe ograniczenie sprawowania urzędu prezydenta po to jest wprowadzone, by hamować naturalne zapędy rządzących do powiększania zakresu swojej władzy.
Ale art. 2 ust. 1 projektu nowelizacji Konstytucji można również odczytywać inaczej: mianowicie tak, że odnosi się on wyłącznie do obecnie urzędującego prezydenta. Wówczas mamy do czynienia z ustawą incydentalną, która de facto zawiesza obowiązywanie ustawy zasadniczej. To zaś prowadzi do odrzucenia proponowanego projektu jako sprzecznego z Konstytucją, nieprzewidującą możliwości jej zawieszania, co jest rozwiązaniem spotykanym w państwach o ustroju autorytarnym, a nie demokratycznym.
Pozostaje jeszcze jedna kwestia: Konstytucja to nie zabawka i każda jej zmiana – nawet ta o „technicznym charakterze” – wymaga głębszego zastanowienia. Czy teraz jest na to odpowiedni czas? Czy naprawdę, zamiast zajmować się problemami pracowników, pracodawców, przedsiębiorców, służbą zdrowia, mamy zastanawiać się nad nowelizacją Konstytucji? Czy parlament, działający „zdalnie” (co już budzi wątpliwości) może dokonywać tak znaczących zmiana? Uważam, że nie. Zamiast majstrować przy ustawie zasadniczej, należy po prostu ją stosować (tj. wprowadzić stan klęski żywiołowej).
Tak czy inaczej, powyższe rozwiązania wymagają jednak politycznego konsensusu, a o taki dzisiaj raczej trudno. I tu wracamy do polityki. Startujący w wyborach powinni bowiem pomyśleć o tym, że przeprowadzenie elekcji w maju zwyczajnie im (z politycznego punktu widzenia) nie służy. Wszak ktokolwiek tych wyborów nie wygra i tak zostanie zapamiętany jako ten, kto zdobył Belweder w nierównej walce przedwyborczej. Jego legitymizacja będzie zatem pozostawiać wiele do życzenia. I już to powinno nam wszystkim uświadomić, że „wybory w czasach zarazy” to bardzo kiepski pomysł.
Stan prawny na dzień: 07.04.2020r.