Piątek 17 lipca 1925 r. był dla wywiadowców warszawskiego urzędu śledczego, Kazimierza Lesińskiego i Antoniego Klimasińskiego, normalnym dniem służby. Pełnili ją na warszawskich ulicach. Czasy nadal były niespokojne, a policja musiała brać pod uwagę możliwość zamachów. Powszechną obawę budzili komuniści.
Zaledwie kilka miesięcy upłynęło od procesu domniemanych zamachowców na Cytadelę i Uniwersytet Warszawski, których wprawdzie za te zamachy nie skazano, ale za inne czyny o charakterze terrorystycznym owszem. Wywiadowcy w Warszawie mieli baczyć, czy znowu ktoś podejrzany nie kręci się po ulicach. Lesiński i Klimasiński zobaczyli trzech mężczyzn wyglądających na robotników, którzy około 11.00 stali na ulicy przed bramą budynku na ul. Zgoda 1, na rogu Chmielnej i jakby na kogoś czekali. Podeszli, zażądali dokumentów.
Jeden z mężczyzn, nieco starszy od dwóch pozostałych, okazał dokument: Olimpiusz Turowicz, lat 32, z zawodu ogrodnik, bez stałego miejsca zamieszkania. Oświadczył, że przyjechał do Warszawy szukać pracy. Dwaj młodsi byli miejscowi: 22-letni Henryk Rutkowski, tokarz, miejsce zamieszkania – ulica Chłodna na Mirowie i 23-letni Władysław Kniewski, ślusarz, mieszkający na ul. Bema, na Woli. Na pozór nic nie budziło podejrzeń. Policjantom coś jednak nie pasowało: czemu w dzień roboczy, przed południem, trzej dorośli mężczyźni stoją przed kamienicą w centrum Warszawy, w czasie, gdy dwaj z nich powinni być gdzieś w pracy, a jeden ponoć pracy szuka? Nie przyjrzeli się dokładniej trzem legitymowanym, ale oświadczyli: – Pójdziecie z nami na komisariat.
Zatrzymani nie oponowali. Klimasiński ruszył więc przodem, za nim trzej mężczyźni, a na końcu Kazimierz Lesiński. Policjanci nawet nie zwrócili uwagi, że Turowicz sięgnął do kieszeni. Nagle wyciągnął rewolwer, niemal przyłożył go Lesińskiemu do piersi i strzelił! Policjant runął na chodnik, Klimasiński w pierwszym odruchu doskoczył do rannego kolegi. Trzej legitymowani zaś mieli już wszyscy w rękach broń. Rzucili się do ucieczki.
Kniewski, z pistoletami w obu rękach, popędził ulicą Zgoda do Brackiej i w kierunku Alej Jerozolimskich. Dwaj pozostali skręcili w prawo, w Chmielną. Antoni Klimasiński pobiegł za samotnie uciekającym Kniewskim, wyciągając broń, bo uciekający też zaczął strzelać. Strzały niosły się echem po ulicach, ściągając policjantów z okolicy. Kniewski biegł Bracką i Kruczą, ale nie dobiegł do Alej Jerozolimskich: skręcił w prawo w ulicę Widok, na której nie było przechodniów. Policjanci już nie obawiając się, że trafią kogoś przypadkowego, mogli mierzyć do uzbrojonego po zęby uciekiniera, który zmieniał magazynki w obu pistoletach i strzelał jak oszalały. Klimasiński zdołał go trafić, postrzelił go w udo. Leżący Kniewski jednak nadal się ostrzeliwał, choć trafiły go i dalsze kule. Gdy pojawił się policjant Igielski z konnego patrolu, Kniewski zaczął strzelać do niego. Trafił i zabił konia, ale policjant, choć przygnieciony padającym wierzchowcem, ocalał. Przestępca skupił się jednak na moment na Igielskim, a wtedy Klimasiński wraz z innym policjantem zdołał zajść go od tyłu i obaj rzucili się na leżącego rannego. Wyrwali mu wreszcie broń, obezwładnili.
Olimpiusz Turowicz i Henryk Rutkowski uciekają ulicą Chmielną. Jeden z nich ma długolufowe, niemieckie parabellum, ostrzeliwuje się z niego niemal seriami. Ranny zostaje przypadkowo przechodzący urzędnik nazwiskiem Kochaniak. Z bramy wychodzi policjant Stanisław Skrzynecki, nie jest na służbie, towarzyszy mu żona. Instynkt policjanta działa, Skrzynecki włącza się
do akcji, ale obaj uciekinierzy strzelają do niego. Ranny w obie nogi policjant pada, jego żona mdleje. Jednego z uciekających odważnie chwyta przechodzień Aleksander Gurewicz, kupiec. Drugi terrorysta strzela Gurewiczowi prosto w serce. Los jednak sprzyja handlowcowi: gruby portfel i dokumenty, które miał w kieszeni na piersi, zadziałały jak kamizelka kuloodporna, zatrzymały pocisk. Gurewicz ocaleje i zyska zasłużoną sławę bohatera.
Turowicz i Rutkowski strzelają do każdego, kto się zbliży. Policjant Zieliński zostaje ranny, też ma trochę szczęścia, bo i w jego przypadku pocisk rykoszetuje na wypchanej kieszeni i trafia w brzuch, dzięki czemu Zieliński przeżyje. W roku 1925 przebijalność pocisków z pistoletu i rewolweru nie była jeszcze na tyle duża, aby zabić w każdej sytuacji. Ranny zostaje kolejny przechodzień, kupiec nazwiskiem Krakowski, który też odruchowo próbuje zatrzymać terrorystów. I on dostaje kulę w brzuch. Pojawia się 21-letni student Aleksander Kempner. Postrzelony w głowę, pada. Uciekający wskakują do dorożki, wyrzucają z niej dorożkarza. Nią zaczynają uciekać, więc do następnej dorożki wskakują policjanci Władysław Kaczmarski i Stanisław Czapliński. Dwie dorożki pędzą ulicami, przestępcy ostrzeliwują się jak szaleni, zmieniając i ładując magazynki. Pojawia się policyjny samochód, jeden, potem drugi.
Kolejny policjant, Michał Galewski, pada na chodnik z przestrzelonym kolanem. U zbiegu Złotej i Twardej z bramy wyskakuje nie w pełni zorientowany w sytuacji policjant Feliks Witman. Doskakuje do dorożki i trafiony z bliska w pierś ginie na miejscu. Ranna zostaje też kobieta z dzieckiem. Dorożka terrorystów jednak po chwili zahacza o jakiś ciężki wóz i urywa się w niej koło. Turowicz i Rutkowski wyskakują, ale policjantów wokół jest coraz więcej. Wpadają więc do składu węgla przy ul. Żelaznej, kryją się za hałdami. Tu policjantom udaje się uciekinierów wreszcie otoczyć. Jednak obaj ścigani umieją dobrze strzelać. Kanonada trwa jeszcze kilkanaście minut, zabójcy mają mnóstwo amunicji. Kilku policjantów zostaje rannych. Ostatecznie jako szeryf z Dzikiego Zachodu najlepiej sprawdza się posterunkowy Jan Janiszewski. Strzela celnie i właśnie jemu udaje się trafić obu przestępców.
Obaj ranni zabójcy słabną, dowodzący akcją podkomisarz Górecki wzywa ich: – Poddajcie się! Jeden z przestępców podnosi ręce, policjant wówczas wstaje i chce podejść, ale wtedy drugi zdradziecko do niego strzela. Na szczęście nie trafia, a jego kompan chowa się zaraz i też strzela. Komisarz Górecki widzi już, że nie ma co rozmawiać. Policjanci strzelają więc, ile wlezie. W końcu pod osłoną ognia wpadają do składu. Obaj terroryści są już ranni i poobijani. Policjanci wywlekają ich ze składu węgla i wywożą z miejsca zdarzenia, ratując zresztą przed linczem.
Cała Warszawa zamarła z przerażenia. Jeszcze tego samego dnia wieczorne wydania gazet zrelacjonowały strzelaninę, a w każdym kolejnym wydaniu pojawiały się nowe informacje. Bilans był tragiczny. Zginął policjant Feliks Witman. Student Aleksander Kempner zmarł następnego dnia w szpitalu. Życie ciężko rannego Kazimierza Lesińskiego udało się uratować. Rannych zostało kilku policjantów i przypadkowi przechodnie, łącznie 11 osób. Tak dzikiej strzelaniny na ulicach Polska jeszcze nie widziała.
Zaczęto badać zatrzymanych. Władysław Kniewski i Henryk Rutkowski okazali się być oczywiście komunistami. Niegdyś walczyli po słusznej stronie, Rutkowski jako nastolatek był obrońcą Lwowa, jednym ze słynnych Orląt, Kniewski też walczył jako ochotnik w wojnie z Rosją. Potem jednak zmienili front i zostali członkami Związku Młodzieży Komunistycznej, tam się też poznali. Za nielegalną działalność antypaństwową skazani byli na dwa lata domu poprawczego. Po zwolnieniu nadal działali w komunistycznych strukturach. Obaj dumnie oświadczyli, że są komunistami, walczą o robotniczą sprawę, słuszność jest po ich stronie, itp., itd. A ich celem było zabicie „prowokatora”. Byli z nim umówieni. Podają jednak różnie jego nazwisko.
Jeszcze ciekawszą, a właściwie bardziej nieciekawą postacią był trzeci, starszy zatrzymany. Dokumenty na nazwisko Olimpiusza Turowicza były fałszywe. Terrorysta, co ustalono po kilku dniach, nazywał się Władysław Hübner. Był już skazany na pięć lat więzienia za działalność w Komunistycznej Partii Robotniczej Polski, ale w ramach wymiany więźniów – tej, która nastąpiła po zabójstwie Walerego Bagińskiego i Antoniego Wieczorkiewicza – został przekazany do sowieckiej Rosji. Stamtąd, z fałszywymi dokumentami, na polecenie kierownictwa Komunistycznej Partii Polski został po pewnym czasie przerzucony z powrotem do Polski celem prowadzenia działań dywersyjno-terrorystycznych.
Udaje się wreszcie ustalić, kto był celem terrorystów. Chcieli zabić Józefa Cechnowskiego. Tego samego, który był głównym bohaterem dwóch procesów o zamachy w Cytadeli i na Uniwersytecie, którego zeznania wzbudziły takie kontrowersje. Do zemsty na Cechnowskim – co w języku komunistów nazywało się „wykonaniem wyroku sądu partyjnego” – wyznaczono Hübnera, który między innymi w celu dokonywania takich czynów został do Polski skierowany. Kniewski i Rutkowski dołączyli do niego na ochotnika jako obstawa. Wykonać zadanie wyruszyli uzbrojeni po zęby, pięć sztuk broni palnej, kilkanaście magazynków, około 200 sztuk amunicji luzem w kieszeniach. Jakby chcieli wystrzelać całą dzielnicę, a nie jednego człowieka.
Józef Cechnowski nie uniknął zemsty. 28 lipca, jedenaście dni po warszawskiej kanonadzie, zeznawał w sądzie we Lwowie. Tam namierzył go Naftali Botwin, wywodzący się z żydowskiej organizacji lewicowej. Poszedł za Cechnowskim, gdy ten wyszedł z sądu i z odwagą godną komunisty dwukrotnie strzelił mu w plecy. Złapany został w bezpośrednim pościgu i już po kilku dniach stanął przed sądem doraźnym we Lwowie. Z typową dla fanatyków dumą twierdził, że zabił Cechnowskiego z pobudek ideowych. Został skazany na karę śmierci i rozstrzelany 6 sierpnia.
Władysław Hübner, Władysław Kniewski i Henryk Rutkowski stanęli też przed sądem doraźnym, ale oczywiście w Warszawie, gdy pozwalał już na to ich stan zdrowia. Proces zaczął się 19 sierpnia, a zakończył następnego dnia. Trzeba przyznać, że sprawa była obiektywnie bardzo prosta. Hübner i Rutkowski dokonali dwóch zabójstw i serii usiłowań zabójstw na oczach tłumu ludzi w środku Warszawy, na ruchliwych ulicach. Kniewski oskarżony był o czterokrotne usiłowanie zabójstwa policjantów. 33 dni po strzelaninie wszystkie niezbędne dowody były już zebrane. Zapewne dziś śledztwo w takiej sprawie trwałoby co najmniej trzy lata, ale wówczas prokuratura nie posiadała jeszcze tak znakomitych umiejętności komplikowania rzeczy prostych jak obecnie.
Wszyscy oskarżeni nie mieli sobie nic do zarzucenia. Gdy do Hübnera dotarła wiadomość o zamordowaniu Cechnowskiego, potwierdził, że to on był również ich celem. Wszyscy oskarżeni twierdzili, że nie mieli zamiaru nikogo innego zabić, a strzelali tylko w obronie własnej. Ale jak wyglądała ta „obrona” trzech terrorystów, widziało pół Warszawy. Hübner w ostatnim słowie zapewniał, że nie chciał nikogo zabić, Kniewski prosił o ułaskawienie, Rutkowski nie mówił nic. W drugim dniu procesu sąd ogłosił wyrok, skazujący wszystkich trzech oskarżonych na kary śmierci.
W trybie doraźnym apelacja nie przysługiwała. Obrońcy oskarżonych pognali więc do Spały, gdzie w swojej letniej rezydencji wypoczywał prezydent Stanisław Wojciechowski. Jednak nic nie wskórali, oburzenie i nienawiść do morderców były tak powszechne, że prezydent ani myślał ich ułaskawić. A skazani na to liczyli, mając nadzieję, że żywi bardziej przydadzą się władzom, choćby na wymianę. Następnego dnia po procesie, 21 sierpnia o świcie, Hübner, Kniewski i Rutkowski zostali wyprowadzeni na egzekucję i rozstrzelani w Cytadeli, w tej samej fosie, w której wykonano wyrok na Eligiuszu Niewiadomskim. Pochowano ich na miejscu, pod murem Cytadeli, jak innych skazańców w tym okresie.
Komunistyczna Partia Polski działała nadal, ale po zbrodniczym popisie jej członków nie była już w stanie przekonać do siebie Polaków. Była przy tym nieźle zinfiltrowana przez służby specjalne, które regularnie wyłapywały i aresztowały komunistów, a było za co, bo działali przecież w organizacji nielegalnej, antypolskiej i dokonującej zamachów i podporządkowanej Moskwie, bo kierownictwo partii cały czas tam było. Co ciekawe, KPP poparła przewrót majowy Piłsudskiego w 1926 r. – potem komuniści się przekonali, że nie wiedzieli, co czynią. Z KPP porządek zrobił w końcu jej idol, towarzysz Józef Stalin. W 1938 r., w okresie czystek, władze sowieckie rozwiązały KPP, a wszyscy jej członkowie, których stalinowcy zdołali dopaść, zostali rozstrzelani. Potem w PRL-owskich encyklopediach pisano: „1938 niesłusznie oskarżony i skazany, 1956 zrehabilitowany”. Dużo im ta rehabilitacja dała… Ocalałe resztki KPP posłużyły zaś „Słońcu Narodów” w 1944 r. do utworzenia PKWN, zalążka komunistycznych władz PRL.
W okresie owej PRL Władysław Hibner (bo tak zaczęto pisać jego nazwisko), Władysław Kniewski i Henryk Rutkowski kreowani byli na absolutnych bohaterów. Byli w tej roli wygodniejsi niż inni przedwojenni komuniści, bo zginęli nie z rąk Sowietów w 1938 r., co wymagało dyskrecji, ale „burżujów”. W zafałszowanej historii głoszono, że zostali zaatakowani przez policję lub też rozstrzelani za „próbę wykonania wyroku na prowokatorze”, o niewinnych ofiarach milczano. Mordercy byli patronami szkół, ulic, w Warszawie demonstracyjnie (a raczej bezczelnie) ochrzczono ich nazwiskami ulice Zgodę, Chmielną i Złotą – te, na których zabijali ludzi! W dwudziestą piątą rocznicę „męczeńskiej śmierci” uczczono ich znaczkiem pocztowym, pomnikiem w Cytadeli będącym miniaturą mauzoleum Lenina oraz parkiem (ich szczątków nie szukano wśród grobów skazańców). Partyjniacy na kolana padli, gdy w czasie remontu Cytadeli znaleźli nagryzmolone na ścianie celi słowa „Hibner Kniewski Rutkowski” – nawet nie pomyśleli, że ich „święci” siedzieli przecież w różnych celach, dowcip się komuś świetnie udał. Wierszem „Ci co zginęli” sławił ich oraz Naftalego Botwina Wiktor Woroszylski, zanim w roku 1956 zmądrzał i zerwał z komunistami. A młodzi polscy żeglarze szkolili się na żaglowcu noszącym nazwę „Henryk Rutkowski”, zwykle nie wiedząc, kto to był.
Dopiero upadek jedynego słusznego ustroju wyrzucił rzekomych bohaterów tam, gdzie ich miejsce – na listę zbrodniarzy. Co do nich dekomunizacja była wyjątkowo słuszna. Warszawskim ulicom oddano tradycyjne nazwy. Żaglowiec, zresztą dopiero w 1997 r., przechrzczono na „Kapitan Głowacki” na cześć zmarłego w 1995 r. Włodzimierza Głowackiego, żeglarza, pisarza, propagatora i historyka żeglarstwa. Póki jednak wiele osób nie wiedziało, kim byli Hibner, Kniewski i Rutkowski, ich nazwiska tu i ówdzie wisiały, a Władysław Kniewski jako patron ważnej ulicy utrzymał się w Kołobrzegu, o wstydzie, aż do 2017 r.
Ale już go nie tam ma. Nareszcie.