Cyberpunk to podgatunek fantastyki naukowej kreślący najczęściej dystopijne wizje przyszłości. Cyberpunkowe powieści ukazują świat, w którym kluczowym zasobem są informacje i dane, a technokratyczne korporacje mają większą władzę niż państwa narodowe.
O gatunku tym mogliśmy usłyszeć całkiem niedawno, bowiem w grudniu ubiegłego roku firma CD Projekt Red (twórca serii gier komputerowych Wiedźmin) wydała długo oczekiwanego Cyberpunka 2077. Nie będę wchodził w szczegóły mechaniki gry ani uniwersum świata przedstawionego. O wiele istotniejsze jest, że premiera gry była zdarzeniem tak tragikomicznym jak ironicznym. CD Projekt Red wypuścił na rynek niedokończony produkt pełen bugów, a potem ukradkiem zrzucił winę na testerów z działu QA. W konsekwencji gracze domagali się zwrotu pieniędzy, Sony wycofało Cyberpunka 2077 ze swojej platformy dystrybucyjnej, a wartość akcji spółki spadła o ponad 40%. W odpowiedzi szefostwo CDPR rozpoczęło kampanię wizerunkową i obiecało jak najszybciej naprawić swój produkt. Za późno. Mleko się już rozlało, a krytycy byli zgodni: gra została wydana zbyt szybko, pod zbyt dużą presją menedżmentu, który obarczył pracowników zbyt wieloma obowiązkami (wymuszając notoryczny w świecie producentów gier wideo crunch, czyli okres, w którym pracownicy muszą wyrabiać nadgodziny, żeby sprostać narzuconym z góry terminom).
A skoro już rozmawiamy o tragikomicznych PR-owych wpadkach, to przenieśmy się na chwilę do Stanów Zjednoczonych, gdzie siódmego stycznia 2021 roku (w oparach podobnego absurdu) skończył się postmodernizm, a zaczął cyberpunk z prawdziwego zdarzenia… ale po kolei…
Dzień wcześniej tysiące zwolenników Donalda Trumpa wtargnęło do Kapitolu Stanów Zjednoczonych, gdy izby Kongresu prowadziły obrady mające potwierdzić wyborcze zwycięstwo Joe Bidena.
Zamieszki skończyły się spektakularną klapą. Protestujących rozpędzono po kilku godzinach; zwolennicy Trumpa, którzy sami nazywają się patriotami, są teraz podejrzani o terroryzm. W pamięci zaś na długo zachowamy widok półnagiego mężczyzny w bawolej czapce prowadzącego oddział wkurzonych Amerykanów po korytarzach Kapitolu.
Wbrew powyższym pozorom protesty nie miały charakteru spontanicznego zrywu. Można je zakwalifikować nawet jako nieudaną próbę puczu. Jeszcze przed szóstym stycznia FBI sporządziło raport, ostrzegający przed “wojną” pod Kapitolem. Nie ma również wątpliwości, że ustępujący prezydent, wielokrotnie podważając wyniki wyborów, podburzył swoich zwolenników i dał im pretekst do działania.
Nic dziwnego, że kiedy Donald Trump wsparł dobrym słowem osoby szturmujące Kapitol, w odpowiedzi Facebook i Instagram (czyli Mark Zuckerberg, bo umówmy się, że żaden z pracowników nie podjąłby tej decyzji samodzielnie) zablokowały konta wciąż jeszcze urzędującego prezydenta Stanów Zjednoczonych.
Z jednej strony to dobrze, bo Trump przez media społecznościowe od lat zachęcał i podjudzał do działania osoby o poglądach niebezpiecznie ocierających się o faszyzm i fanatyczny nacjonalizm; w najłagodniejszym wypadku powielał kłamstwa i „fałszywe newsy”, które były jak młyn na wodę wszelkiej maści zwolennikom teorii spisku, działając w swoim szeroko rozumianym interesie.
Z drugiej strony… przepraszam, że posłużę się truizmem… to niepokojące, jak dużo władzy nad dostępem do informacji i wolnością słowa mają wielkie korporacje. Właściciele Twittera i Facebooka jednym kliknięciem mogą nam dać i zabrać potężne platformy do wpływania na ludzi. W zasadzie media głównego nurtu (a potem media społecznościowe) same stworzyły Trumpa-celebrytę i same gaszą teraz pożary, które od kilku lat rozniecały lub ignorowały.
Można byłoby nawet zaryzykować stwierdzenie, że żyjemy w jakiejś technologicznej dystopii niczym spod ręki CD Projekt Red – spektakularna klapa wielkich projektów miesza się z korporacyjną wszechwładzą.
Ale nie ma co się śmiać i warto sobie wyjaśnić pewną rzecz. Zwolennicy prawicowych polityków zdają się teraz twierdzić, że Facebook zaczął naruszać wolność słowa i jawnie wprowadza lewicową (sic!) cenzurę. Oj, jak ja bym chciał zobaczyć korporację wartą miliardy dolarów, która wyznaje lewicowe wartości (a potem poproszę gwiazdkę z nieba i garniec ze złotem). W rzeczywistości social mediom zawsze było najbliżej do trzech rzeczy: do pieniędzy, do narracji, które przynoszą dużo pieniędzy oraz do narracji, które nie urażą osób posiadających pieniądze.
Kiedy nie wiadomo o co chodzi, to zawsze chodzi o pieniądze. Siłą rzeczy internetowym algorytmom najbardziej po drodze jest nie z lewicą czy prawicą, a z umiarkowanym neoliberalnym centrum. Reprezentują je pozornie „apolityczne” historie i narracje, które łatwo się sprzedają i nie budzą sprzeciwu przeciętnego konsumenta. Facebook zresztą banował treści anarchistyczne i antyfaszystowskie jeszcze zanim na dobre zabrał się za skrajną prawicę z USA.
Ale przecież – zarzucisz hipotetyczna czytelniczko i hipotetyczny czytelniku – social media nie chcą urazić mniejszości i to już dowodzi ich lewicowego i politycznie poprawnego charakteru.
Jasne, social mediom zdarza się banować za homofobiczne czy rasistowskie wypowiedzi. Ale oczy facebookowych cenzorów są skierowane w to miejsce z oczywistego powodu. Ataki przeciw mniejszościom urastają już do form tak skrajnych, że nie da się ich zamieść pod dywan. Rykoszetem dostaje się osobom, które są “zaledwie” niepoprawne polityczne, a to dlatego, że z reguły osoby te lądują w tych samych grupach i dzielą znajomości oraz zainteresowania z ludźmi, którzy dosłownie planują przynieść bombę na Marsz Równości (jak to miało miejsce dwa lata temu w Lublinie). Wystarczy wspomnieć, że testowany parę lat temu algorytm Twittera, mający wyszukiwać tweety rasistów i białych suprematystów, musiał zostać wycofany, bo niepokojąco często flagował tweety członków Partii Republikańskiej.
Z drugiej strony social media nie chcą też urazić chińskich przedsiębiorców czy amerykańskich baronów naftowych, więc interesy Facebooka nie wypadają zbyt często po lewej stronie kompasu politycznego. I nawet ta wyżej wspomniana światła tolerancja jest często wyłącznie na pokaz. Jeżeli Kowalski obrazi muzułmanina, to dostanie blocka (i słusznie!). Ale jeśli Warner Bros wypuści islamofobiczny film, w którym każdy muzułmanin jest brodatym terrorystą, marzącym o dostępie do broni atomowej, to Kowalski będzie widział reklamy tej produkcji co drugi post. A nie, zaraz… nie będzie widział, bo przecież został zbanowany. Jeśli nie wiadomo o co chodzi…
W praktyce Facebook nigdy nie był neutralny i apolityczny. Social media są produktem wyrosłym na etosie kapitalistycznej konsumpcji. Ty konsumujesz posty znajomych, a Facebook konsumuje Twoje dane i informacje o Twoich zachowaniach i na ich podstawie będzie w stanie przygotować lepsze reklamy, zachęcające, żebyś konsumował (konsumowała) jeszcze więcej. Kapitalizm nie był, nie jest i nigdy nie będzie bezstronny czy apolityczny. Od lat osiemdziesiątych (a w Polsce od lat dziewięćdziesiątych) neoliberalna narracja brzmi mniej więcej tak: „Kapitalizm jest apolityczną czystą kartą, stanem naturalnym, a dopiero wszystkie odstępstwa od kapitalizmu to ideologia i doktryna”. Tymczasem, komunizm jest ideologią i jest polityczny. Socjalizm jest ideologią i jest polityczny. Socjaldemokracja jest ideologią i jest polityczna. Faszyzm jest ideologią i jest polityczny. I kapitalizm też jest ideologią, i też jest polityczny.
Kapitalizm nigdy nie był stanem naturalnym. Sam handel – być może, ale nie kapitalizm. Mógłbym o tym dużo więcej napisać (i pewnie kiedyś napiszę), ale wystarczy zaznaczyć jako przykład, że zakres prawa własności, tak jak je dziś rozumiemy, został uregulowany ustawą. Jeszcze na początku dziewiętnastego wieku istniały instytucje typu „commons” (rolnicza własność wspólna), które były traktowane jako naturalne i niepolityczne. Dziś zapewne kojarzyłyby nam się z radzieckim komunizmem. Owe instytucje zostały zlikwidowane ustawą, bo przeszkadzały w rozwoju neutralnego rzekomo kapitalizmu.
Najwyższy więc czas, żeby zadać sobie pytanie, czy musimy wybierać między dwoma beznadziejnymi scenariuszami? Z jednej strony bezhołowie słowa (bo wolnością tego nie można nazwać) i demagog, który manipuluje tłumami, a z drugiej strony kontrola korporacji, które na własne potrzeby mogą tworzyć takich demagogów.
Nie chcę myśleć, że tylko takie opcje mamy do wyboru. I nie mówię o przejmowaniu niesfornych mediów przez państwo. Taki wariant już przerabialiśmy. Nie myślę też o cenzurowaniu cenzorów (jak chciałaby jedna z rzekomo wolnościowych partii).
Podobnie jak kapitalizm ma zadowolić przeciętnego konsumenta, tak samo social media nigdy nie staną się dobrą platformą do dyskusji o czymś więcej niż pozbawione niuansów problemy przeciętnego użytkownika. Facebook (nawet idealnie moderowany), zwyczajnie nie ma narzędzi, żeby sprostać bardziej ambitnym celom. Debaty akademickie pomiędzy naukowcami z wieloletnim doświadczeniem w danej dziedzinie ledwo są w stanie zapewnić taki neutralny grunt.
Nie sposób sądzić, że z pomocą adwokatów diabłów i ludzi na siłę „niepoprawnych politycznie” da się stworzyć platformę do neutralnej debaty. Zwyczajnie nie da się wydebatować na forum publicznym czy np. jakiejś dyskryminowanej grupie należą się podstawowe prawa, bo gdyby się dało, to już od czasów antycznej Grecji nie byłoby niewolnictwa, a kobiety miałyby pełne prawa wyborcze.
Myślę raczej o stworzeniu narzędzi do demokratycznego nadzoru nad korporacjami. Nie dyktatury większości w rozumieniu „tego powołamy, tego odwołamy, a przeciw temu zrobimy referendum”. Tylko demokracji, w której osoba otrzymująca władzę odpowiada przed ludźmi, dzięki którym ma tę władzę i którzy ponoszą konsekwencje nadużywania tej władzy.
A to oznacza stworzenie systemowych narzędzi, dzięki którym starcie jednostki z korporacją będzie starciem równego z równym.
W przeciwnym wypadku rzeczywiście skończymy w futurystycznej dystopii (która tym razem nie będzie przygotowana na ostatnią chwilę przez przemęczonych programistów).