Słowa, że bez wolnej Ukrainy nie ma wolnej Polski, przypisuje się niejednemu politykowi, od Józefa Piłsudskiego począwszy, a skończywszy na Jacku Kuroniu. Jednak przed II wojną światową Polska była niepodległa, a Ukraina nie. Do 1922 r. była marionetkowym państwem w pełni zależnym od Rosji, a potem włączono ją do Związku Sowieckiego, choć zachowała status podmiotu międzynarodowego (podobnie jak Białoruś, co po wojnie dawało Związkowi Sowieckiemu trzy głosy w ONZ).
W latach 1932-1933 Rosjanie dokonali eksterminacji Ukraińców, wywołując Wielki Głód: wywozili z Ukrainy całe zboże i karali śmiercią niemal każdą próbę zatrzymania go przez chłopów. Jednocześnie zakazali im opuszczania wsi pod groźbą osadzenia w łagrze. Z głodu zmarło kilka milionów ludzi. Oczywiście ta narodowa tragedia wywołała u Ukraińców wolę walki o niepodległość. W brutalnie zagłodzonej ojczyźnie, w której Rosjanie zabijali każdego, kto podniósł głowę, nie dało się jednak nic zorganizować. Ale przecież zachodnie kresy ukraińskie, pogranicze historycznej Rzeczypospolitej, należało do Polski… I tu gniew Ukraińców znajdował ujście. Niekiedy zbrodnicze.
Bronisław Pieracki najpierw był oficerem. Dzielnie walczył w legionach Piłsudskiego, był ciężko ranny, otrzymał order Virtuti Militari, walczył z sowiecką Rosją, doszedł do stopnia pułkownika. Potem zrobił błyskotliwą karierę polityczną. W wieku 35 lat był już wicepremierem. Należał do najbliższych współpracowników Piłsudskiego. W czerwcu 1931 r. objął urząd Ministra Spraw Wewnętrznych. Pełnił go w trzech kolejnych rządach – Aleksandra Prystora, Janusza Jędrzejewicza i Leona Kozłowskiego.
15 czerwca 1934 r. minister Pieracki o 15.30 przyjechał służbową limuzyną na ul. Foksal 3. Mieścił się tam elitarny Klub Towarzyski, w którym spotykali się przedstawiciele władz, oficerowie i przemysłowcy. Tego dnia umówiło się tam na obiad kilku członków rządu, w tym premier. Gdy Pieracki wysiadł z samochodu, podbiegł do niego jakiś człowiek. Miał przy sobie kartonowe pudło, zaczął w nim nerwowo gmerać. Po chwili przerwał, sięgnął do kieszeni i wyrwał z niej pistolet. Błyskawicznie strzelił trzykrotnie do ministra. Pieracki runął na chodnik, kierowcy limuzyn rządowych i portier osłupieli. Zamachowiec zaś poszedł w stronę Nowego Światu, mijając nawet policjanta Stanisława Bagińskiego, który nie wiedział, co się stało. Po chwili jednak z Klubu Towarzyskiego wybiegli ludzie z krzykiem: To on!
Zbrodniarz zaczął biec, za nim popędził woźny ambasady Japonii Franciszek Wywrocki. Zamachowiec strzelił do niego, ale chybił. Kierowca Pierackiego Stanisław Witulski, któremu warkot silnika zagłuszył strzał, zawrócił samochód i zaczął nim gonić uciekiniera. Ten skręcił w ulicę Kopernika, a potem w Szczyglą i zgubił pościg. Biegł za nim tylko Bagiński, ale nie mógł strzelać, gdyż było zbyt dużo przechodniów. Jednak z przeciwnej strony nadbiegł policjant Władysław Obrębski, który wyciągnął broń i strzelił. Dwa razy jednak chybił, a uciekinier okazał się lepszym strzelcem, postrzelił Obrębskiego w rękę. Przechodniowi, który próbował go zatrzymać, zagroził pistoletem. Gonił go samochód Witulskiego, już z Bagińskim wiszącym na stopniu. Ktoś wskazał im kierunek ucieczki, więc pognali w tym kierunku.
Tymczasem zabójca wpadł do bramy. Wbiegł w niej na wyższe piętro, zrzucił płaszcz, zostawił pudełko i wyszedł z drugiej strony budynku na uliczkę Okólnik, otaczającą słynny cyrk braci Staniewskich na Ordynackiej. Przeszedł spokojnie na Ordynacką i zniknął. Uprzejmy informator, który fałszywie wskazał drogę ucieczki, też przepadł.

Bronisława Pierackiego karetka zabrała do szpitala. Jedna kula przestrzeliła mu tylko ucho, ale druga trafiła w tył głowy i utkwiła w mózgu. Lekarze zdążyli wyjąć kulę, ale szans przeżycia nie było, o 17.15 stwierdzili zgon. Tymczasem policjanci przeszukiwali okolicę. W bramie na ulicy Szczyglej znaleźli porzucony płaszcz zabójcy i pudełko. Okazało się, że zawierało ono bombę: zamachowiec chciał ją zdetonować, co uśmierciłoby ofiarę i jego, ale zapalnikiem była szklana rurka i szkło było zbyt grube, nie pękło. Dlatego strzelił. W kieszeni płaszcza znaleziono zaś kokardę i spinkę w żółto-niebieskich barwach. A więc Ukraińcy!
Zabójca strzelił trzy razy, jeden strzał chybił. Badanie pocisków i łusek wykazało, że amunicja była niemiecka, niedostępna w Polsce, a pistolet hiszpański. Śledczy, którzy w pierwszej chwili brali pod uwagę zamach ze strony narodowców, szybko skierowali się na właściwy trop, żółto-niebieskie barwy były jak podpis. Poza tym szybko zidentyfikowano broń. 9 maja we Lwowie z tego samego pistoletu zastrzelono członka Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów Jakuba Baczyńskiego, podejrzewanego przez kompanów o współpracę z policją.
Już dwa dni po zamachu prokurator Władysław Żeleński zlecił przeszukanie mieszkania w Krakowie, które zajmował ukraiński student Jarosław Karpyneć, znany jako działacz OUN i jej stały pirotechnik. W mieszkaniu znaleziono masę narzędzi i elementów, które nie pozostawiały wątpliwości: to tu skonstruowano bombę, której próbował użyć zabójca. Karpyneć, obserwowany już wcześniej przez tajniaków, został aresztowany i przewieziony do Warszawy. Tam, przyciśnięty masą dowodów, przyznał się do udziału w zamachu.
Następnym ogniwem był Mykoła Kłymyszyn, sąsiad Karpynecia i jego wspólnik w przemycaniu materiałów z Czechosłowacji. Zatrzymano go, znaleziono w jego mieszkaniu antypaństwowe ulotki i materiały wybuchowe, ale Kłymyszyn nie przyznał się do niczego, poza przynależnością do OUN. Prokurator sięgnął więc do efektów prowadzonej od jakiegoś czasu obserwacji mieszkania Karpynecia. 30 maja zauważono, że Kłymyszyn przyprowadził do Karpynecia jakiegoś człowieka z teczką. Prawdopodobnie zabrał on wtedy bombę.
Kolejny ślad pojawił się w Wolnym Mieście Gdańsku. Agent policji ze Lwowa śledził tam Andrieja Fedynę, jednego z liderów OUN. 22 czerwca Fedyna spotkał się z parą młodych Ukraińców: mężczyzna wsiadł następnie w Sopocie na niemiecki statek pasażerski płynący z Królewca przez Sopot do Świnoujścia. Minister sprawiedliwości Czesław Michałowski zdecydował się na ruch dyplomatyczny: zwrócił się do Niemiec o aresztowanie i wydanie uciekiniera. Polski ambasador w Berlinie Józef Lipski szybko podjął działania i gdy statek zawinął do Świnoujścia, na poszukiwanego Ukraińca czekało już gestapo.
Mężczyznę zatrzymano. Okazał paszport na nazwisko Eugen Skyba wydany przez niemiecki konsulat w Gdańsku i oświadczył spokojnie, że naprawdę nazywa się Mykoła Łebed, uciekł z Polski jako działacz OUN i organizator napadu na pocztę w Gródku Jagiellońskim, jest zatem wdzięczny Niemcom za pomoc. Nie wiedział, że jednym z obecnych przy przesłuchaniu jest Heliodor Sztark, polski konsul ze Szczecina, którego Lipski przezornie posłał do Świnoujścia. Sztark przekazał wszystko ambasadorowi i ten przyparł Niemców do muru. Ich konsul udzielił pomocy zbiegowi! Adolf Hitler, wówczas nie führer, tylko kanclerz (prezydent Paul von Hindenburg zmarł półtora miesiąca później – wtedy dopiero Hitler połączył funkcje prezydenta i premiera) doszedł do wniosku, że lepiej pozbyć się problemu. Dopiero co podpisał z Polską porozumienie o powstrzymywaniu się od używania przemocy we wzajemnych stosunkach. Wydał więc rozkaz przekazania Łebeda Polakom bez żadnej procedury. Po kilkudziesięciu godzinach samolot z zatrzymanym wylądował w Warszawie.
Znaleziono mieszkanie, które Łebed wynajmował w Warszawie. Zniknął z niego nagle na dzień przed zamachem, zostawiając właścicielom kartkę z wiadomością o pilnym wyjeździe. Bywała u niego młoda kobieta: jak się okazało ta sama, którą widział wywiadowca w Gdańsku. Ona też zniknęła w dniu zamachu, a okazało się przy tym, że to ona napisała ową kartkę zostawioną przez Łebeda. Używała fałszywego nazwiska, ale wydano list gończy i kobietę ujęto: nazywała się Daria Hnatiwska. Łebed zaś okazał się być człowiekiem, który w Krakowie odbierał bombę od Karpynecia.
Przekazane przez Niemców notatniki Łebeda pozwoliły na dalsze ustalenia. Znaleziono też ślad samego zabójcy. W przeddzień zamachu nocował w Warszawie w schronisku pod nazwiskiem Włodzimierz Olszański. Pracownicy schroniska rozpoznali porzucony płaszcz.
W sierpniu ujęto zabójcę Jakuba Baczyńskiego. Był to inny Ukrainiec z OUN, Roman Myhal. On też zaczął sypać, ujawnił, że wśród aktywistów OUN aresztowanych we Lwowie 14 czerwca – czyli dzień przed zamachem na Bronisława Pierackiego – jest Stepan Bandera, prowidnyk krajowy, szef OUN na Polskę. To on polecił zabić Pierackiego, a Mykole Łebedowi wyśledzić ministra w tym celu. Łebed wiosną 1934 r. przyjechał do Warszawy i wykonał swe zadanie. Co do pistoletu Myhal zeznał, że po zastrzeleniu Baczyńskiego przekazał go innemu członkowi OUN, Bohdanowi Pidhajnemu. Natychmiast aresztowano Pidhajnego i ten też zaczął mówić. Pistolet oddał Banderze, on zaś wybrał wykonawcę zamachu i dał mu broń. Wykonawcą był Hryhorij Maciejko.
Maciejkę rozpoznano z fotografii jako zabójcę, ale nie ujęto. Myhal zeznał, że po zamachu Maciejko został ukryty przez innego członka OUN Jakiwa Czornyja, potem wrócił do Lwowa i zameldował dowódcom przebieg akcji. Bandera był już aresztowany, relacji więc wysłuchali Iwan Maluca, który przejął po nim dowództwo i Jewhen Kaczmarskyj. Myhal opisał Maciejkę jako osobnika
niezbyt mądrego – Bandera zlecił mu zadanie, podczas którego zamachowiec, gdyby zdetonował bombę, zapewne sam by zginął. Maluca zorganizował zaraz przerzucenie Maciejki za granicę, do Czechosłowacji. Wykonali to prawnik Jarosław Rak i studentka geodezji Kateryna Zaryćka. 5 sierpnia 1934 r. zabójca przekroczył granicę i zniknął.
Okazało się, że polskie służby niemal na własne życzenie doprowadziły do zabójstwa swojego szefa. OUN była od dawna pod obserwacją, ale jeśli chodzi o czynności, które były przygotowaniami do zabójstwa ministra, policja okazała się ślepa i głucha. Polaków przed możliwością zamachu ze strony Ukraińców, właśnie na Pierackiego, ostrzegał nawet… wywiad niemiecki. Decyzja o zamachu zapadła bowiem na spotkaniu OUN w Berlinie, Niemcy pozwalali Ukraińcom działać tam swobodnie – nie przez przypadek Łebed uciekł właśnie do Niemiec. Niemcy dyskretnie chcieli zamachowi zapobiec, bo ich stosunki z Polską po objęciu władzy przez Hitlera chwilowo się poprawiły, ale ludzie Bandery nie słuchali. To miało potem wpływ na decyzję Hitlera o wydaniu Łebeda.
Namierzanie ministra i przygotowanie zamachu dokonywane były niemal na oczach agentów. Jednak Bronisław Pieracki szukał wówczas porozumienia z bardziej umiarkowanymi przedstawicielami Ukraińców, chciał załagodzić konflikt narodowościowy. Policja nie spieszyła się więc z aresztowaniem członków OUN, by mu nie utrudnić działań. Bandera i jego ludzie bez przeszkód i skrupułów doprowadzili zamach do końca. Minister nie miał rodziny i nie korzystał z obstawy, bo sam tak zdecydował. Żył pracą. Łatwo było go namierzyć. Niektórzy twierdzili, że z uwagi na rozmowy Pierackiego z Ukraińcami Stepan Bandera w ostatniej chwili chciał wstrzymać zamach, ale już nie zdążył.
Akt oskarżenia sporządził Władysław Żeleński, ale na sali rozpraw dołączył do niego słynny Kazimierz Rudnicki. Nad salą rozpraw nie wisiało widmo kary śmierci. Niedawna amnestia przesądziła, że jeśli sąd by ją orzekł, od razu zamieni ją na dożywocie.
Pod zarzutem udziału w zamachu przed sądem stanęło siedmioro oskarżonych: Stepan Bandera – zlecenie zamachu, Mykoła Łebed – przygotowanie (obserwacja) i zlecenie zamachu, Daria Hnatiwska – udział w obserwacji, Jarosław Karpyneć – skonstruowanie bomby, Mykoła Kłymyszyn – dostarczenie mu materiałów i pomoc, Bohdan Pidhajny – dostarczenie broni zabójcy, Iwan Maluca – dostarczenie zabójcy pieniędzy na wyjazd do Warszawy i przygotowanie schronień. Wszyscy więc brali udział w przygotowaniu zamachu, a Bandera i Maluca ponadto zawczasu przygotowali zamachowcowi ucieczkę za granicę. Pod zarzutem udzielenia pomocy Maciejce w ukryciu się i ucieczce stało pięć dalszych osób: Jakiw Czornyj przechował go po zamachu, Jewhen Kaczmarskyj i Roman Myhal ukryli go we Lwowie, a Jarosław Rak i Kateryna Zaryćka sprowadzili go na granicę. Wszyscy byli aktywnymi działaczami OUN i wszystkim też postawiono zarzut udziału w tej nielegalnej organizacji. Byli to generalnie ludzie młodzi. Bandera miał lat 25, jego wspólnicy byli w podobnym wieku.
18 listopada 1935 r. proces się rozpoczął. Rozprawie przewodniczył sędzia Władysław Posemkiewicz. Oskarżonych bronili czterej adwokaci, Ukraińcy: Ołeksandr Pawenćkyj, Jarosław Szłapak, Łew Hankewycz i Wołodymyr Horbowy. Na wstępie oskarżeni oświadczyli, że nie będą składali wyjaśnień po polsku. Była to demonstracja, gdyż wszyscy znali język polski. Proces jednak toczył się w Warszawie, gdzie język ukraiński nie miał statusu języka mniejszościowego (jak np. we Lwowie), oskarżeni byli obywatelami polskimi i sąd odmówił im tłumaczenia. Niemal wszyscy odmówili więc składania wyjaśnień, a Stepana Banderę, wywrzaskującego antypolskie hasła, usunięto z sali. Wyjaśnienia złożyli natomiast, i to po polsku, Iwan Maluca i Roman Myhal. Przyznali się do winy i ujawnili wszystko, co wiedzieli.
Przesłuchano 140 świadków. Właściwie w chwili rozpoczęcia procesu wszystko było już wiadomo, bo najistotniejsze fakty ujawnili wcześniej sami oskarżeni. Obrońcy usiłowali twierdzić, że oskarżonych podczas przesłuchań torturowano, ale zarzuty te się nie utrzymały. Próbowali wykazywać, że zabójca nie pochodził z OUN, oskarżać organa śledcze o pobudki nacjonalistyczne, antyukraińskie. Zresztą sąd też nie zawsze umiał utrzymać bezstronność w stosunku do oskarżonych. Jednak bardzo mocne dowody mówiły same za siebie.
Prokurator Władysław Żeleński w mowie końcowej nie hamował się. Zarzucił sprawcom, że zamach zorganizowali dla efektu, aby pokazać, że są aktywni, gdyż wcześniejsze ich akcje nie były zbyt widoczne, a wielu Ukraińców po cichu wspomagało OUN finansowo. Wywodził, że Bronisław Pieracki krótko przed zabójstwem podjął rozmowy z Ukraińcami, dążył do załagodzenia konfliktu. Zginął, bo OUN chciał uniemożliwić dialog i pokazać swój radykalizm. Niestety, była to prawda.
13 stycznia 1936 r. ogłoszono wyrok. Wszystkich oskarżonych skazano za wszystkie zarzucane im czyny. Stepan Bandera, Mykoła Łebed i Jarosław Karpyneć skazani zostali na kary śmierci, zamienione na dożywocie dzięki amnestii. Mykoła Kłymyszyn i Bohdan Pidhajny skazani zostali na dożywocie. Daria Hnatiwska otrzymała karę 16 lat więzienia, Iwan Maluca, Jewhen Kaczmarskyj i Roman Myhal po 12 lat, Kateryna Zaryćka 8 lat, a Jarosław Rak i Jakiw Czornyj po 7 lat. Wkrótce we Lwowie odbył się drugi proces członków OUN, gdzie skazano 23 terrorystów za podobne czyny. Szansa porozumienia przepadła, pozostała nienawiść.
Bronisław Pieracki, którego śmierć była dla Józefa Piłsudskiego dużym wstrząsem, został szeroko i demonstracyjnie upamiętniony. Ogłoszono kilkudniową żałobę w Polsce oraz miesięczną w resorcie, nadano ministrowi pośmiertnie stopień generalski i Order Orła Białego, a w miastach nazywano jego imieniem ulice – w Warszawie była to ulica Foksal, na której zginął, przemianowana już dwa dni po zabójstwie. Nazwy te utrzymały się oczywiście tylko do wojny. Minister, po uroczystościach w Warszawie, pochowany został w rodzinnym Nowym Sączu, gdzie powstał też Dom Strzelecki im. Bronisława Pierackiego – dziś jest to dom kultury. Najpoważniejszym skutkiem zbrodni okazała się zaś szczególnie haniebna decyzja ekipy piłsudczyków – natychmiastowe założenie obozu odosobnienia w Berezie Kartuskiej, w istocie obozu koncentracyjnego dla przeciwników politycznych, których przetrzymywano tam bez wyroku i torturowano. Do wojny przewinęło się przez obóz około 3 tysięcy więźniów.
Hryhorij Maciejko nigdy nie stanął przed sądem. Resztę życia spędził pod fałszywym nazwiskiem w Argentynie, zmarł w 1966 r. Uniknął… pięciu lat więzienia. Wszystkich skazanych bowiem uwolnił we wrześniu 1939 r. wybuch II wojny światowej. Znowu działali w ukraińskich organizacjach, głównie w OUN-B, czyli odłamie OUN zwanym „banderowcami”, a niejeden wylądował w zbrodniczej ukraińskiej dywizji SS Galizien. Bohdan Pidhajny, dla którego udział w zamachu na Pierackiego nie był jedynym dokonanym w Polsce mordem, był jej oficerem. Mykoła Łebed był w znacznym stopniu odpowiedzialny za rzeź Polaków na Wołyniu. Skończyli zamachowcy różnie. Karpyneć i Czornyj zginęli w walce z NKWD, Zaryćka przesiedziała 25 lat w łagrach. Bandera, Łebed, Hnatiwska, która została jego żoną, Kłymyszyn czy Rak po wojnie znaleźli się na emigracji.
Co ciekawe, po procesie banderowców władze postanowiły pozbyć się prokuratora Kazimierza Rudnickiego, który był zbyt przychylny lewicy i udzielał pomocy jej działaczom. Nie delegowano go jednak do odległej prokuratury rejonowej, tylko mianowano… sędzią. Został prezesem sądu apelacyjnego, ale w Krakowie. Sędzią był aż do śmierci, zmarł 13 października 1959 r., w wieku 80 lat.
Młodszy o 30 lat Stepan Bandera zginął w Monachium ledwie dwa dni później. Zabił go Bohdan Staszynskij, morderca z KGB wysłany do Niemiec. W 1961 r., dzień przed wzniesieniem Muru Berlińskiego, zgłosił się do przedstawicielstwa USA w Berlinie Zachodnim i ujawnił okoliczności swojej działalności. Osądzony i skazany za dokonane zabójstwa zniknął bez śladu, otrzymując nową tożsamość. Polska umiała darować Banderze życie. Władcy Rosji – jakikolwiek tytuł noszą – nigdy nikomu nie odpuszczają
Szanowni Czytelnicy!
To był ostatni odcinek Kryminalnej Historii Polski. Zacząłem ją pisać z początkiem drugiej setki „In Gremio”, na prośbę nowego kolegium redakcyjnego. Czytacie 153 numer pisma: pierwszy z 53 tekstów „Historii”, z numeru 101, dotyczył wydarzeń z roku 996. Zabójstwo Bronisława Pierackiego było ostatnią głośną sprawą karną przed II wojną światową, która jest ważną cezurą historyczną. Dlatego rozważając, do jakiej daty doprowadzić „Historię”, zaplanowałem, że zakończę na roku 1939. Okres powojenny to już tzw. historia najnowsza, skwapliwie barwiona dzisiejszą polityczną oceną. Jej treść zależy od tego, kto ją pisze. Są wśród nas tacy, którzy te wydarzenia sami przeżyli. Ja oczywiście nie wszystkie, ale np. moi rodzice przyszli na świat krótko po procesie opisanym w niniejszym odcinku. A rodzice dla nikogo z nas historią nie są… Poza tym sprawy z okresu po 1945 r. są miłośnikom historii prawniczej i sensacyjnej bardziej znane niż większość tych, o których miałem przyjemność pisać.
Dziękuję wszystkim, którzy przez prawie pięć lat przekazywali mi swoje osobiste, pozytywne recenzje, pytali, skąd znajduję tak liczne źródła wiedzy i mówili, że od „Historii” rozpoczynają lekturę „In Gremio”. Każdy lubi, gdy go trochę połechtają. Teraz chwila przerwy, w następnym numerze pewnie – po raz pierwszy od lat – żadnego mojego tekstu nie będzie. Ale z „In Gremio” przecież się nie rozstaję i na pewno na jego łamy wrócę. A że nie będzie to już „Historia” – cóż, jak napisała Joanna Kulmowa, wszystko kiedyś troszeczkę się kończy. Troszeczkę.
Chyba, że w przyszłości znajdę jeszcze jakieś zdarzenia, które – trzymając się chronologii – przeoczyłem. Wówczas powstaną dodatkowe odcinki, suplement. Ale nie obiecuję.