Książki „Tajemnice Zamku Czocha” (wydanej przez Agencję Wydawniczą CB w 2020 roku) Janusza Skowrońskiego, autora wielu pozycji dotyczących tajemnic Karkonoszy, nie będę Państwu rekomendował z uwagi na jej walory historyczno-poznawcze. Powód jest inny, ale o nim poniżej.
Badacze i poszukiwacze skarbów III Rzeszy ujawniają nowe prawdy lub półprawdy o tym XIII-wiecznym grodzie warownym. To miejsce, gdzie przeszłość łączy się z teraźniejszością, a nawet przyszłością. Faktem bezspornym jest, że przechowywano w nim w latach wojny dobra kultury nie tylko te zrabowane przez faszystowskich dostojników w okupowanych krajach, ale także ze zbiorów prywatnych.
Lata powojenne łączą ten zamek z osobą między innymi szczecińskiego adwokata. Może najpierw kilka słów o historii Shloss Tzschocha usytuowanego w Leśnej na Dolnym Śląsku. Jego budowę nad Kwisą należy przypisać królowi czeskiemu Wacławowi II. W XVIII wieku brak męskich potomków u Johanna Üchtritza doprowadził do ustanowienia tzw. grundfidei-komiss, ciekawej zasady, zgodnie z którą jego dwie córki musiały wyjść za mąż za mężczyzn z innej linii tego rodu, aby zapobiec podziałowi majątku i przejęciu przez osoby niepożądane. W 1909 roku Bolko von Üchtritz sprzedał zamek Ernestowi Gütschowowi, milionerowi i potentatowi w branży tytoniowej z Drezna, który władał nim do czasu przejęcia przez władze polskie. Dodam tutaj, że nowy właściciel spokrewniony był z Rockeffelerami, jak też z białą arystokracją rosyjską.
Właśnie wówczas, gdy obiekt przechodzi pod polski zarząd, rozpoczyna się historia związana ze szczecińskim dziekanem Rady Adwokackiej w latach 1954- 1956 adwokatem Jerzym Stramerem.
Konflikt Niemiec Hitlerowskich z Polską przekształcił się w wojnę światową. Po ataku w kwietniu 1940 roku na Danię i Norwegię, przyszedł czas na aneksję Holandii i Belgii, a w czerwcu tegoż roku Francji. Rok później rozpoczyna się niemiecka inwazja na Związek Sowiecki, by w pierwszych dniach września dokonać już blokady Leningradu.
W tym miejscu w ramach tego felietonu musimy się przenieść na strony książki autorstwa Ryszarda Badowskiego „Tajemnica Bursztynowej Komnaty” wydanej w 1976 roku przez oficynę Radia i Telewizji. Od tego momentu obie pozycje będą się wzajemnie uzupełniać.
Muzealnicy i historycy sztuki w mundurach Wermachtu w sposób precyzyjny lokalizowali dzieła sztuki, rabując je i częściowo tylko ewidencjonując. Szczególne zainteresowanie doktora Alfreda Rohde, jednego z największych znawców sztuki bursztyniarskiej, budzić będzie kaprys króla pruskiego Fryderyka I, który zapragnął zaćmić wszystko w Europie, co zostało wykonane ze złota Bałtyku.
Gabinet zwany bursztynową komnatą został zainstalowany w 1707 roku w Charlottenburgu z prostokątnymi lustrami i owalnymi zwierciadłami. W 1716 roku to cacko zostało podarowane Piotrowi Wielkiemu podczas jego wizyty w Poczdamie u Fryderyka Wilhelma I. Królestwo Prusko-Brandenburskie szukało sojuszu ze zwycięzcą nad wojskami króla szwedzkiego Karola XII pod Połtawą. W momencie przekazania komnata stała się niekwestionowaną prawną własnością Rosji. Zainstalowano ją początkowo w Petersburgu, a następnie w Carskim Siole, będącym letnią rezydencją władców imperium rosyjskiego.
Latem 1942 roku hitlerowscy specjaliści dokonali precyzyjnego demontażu bursztynowej boazerii, przewożąc ją wraz ze zwierciadłami do zamku w Królewcu. Zimą 1943 roku na dziedziniec zamkowy przyjechały ciężarówki z Charkowa i Kijowa. Wraz z nimi pojawiła się Arkadiewna Kulżenko, postać, z którą po wojnie będą mieli problem nie tylko sędziowie śledczy, prokuratorzy, historycy, ale także dziennikarze. Ta Rosjanka, świetnie władająca językiem niemieckim, przywiozła zbiory muzealne rosyjskiej i europejskiej sztuki oraz, co bardzo istotne, kolekcję ikon ze słynnej Ławry Peczerskiej – klasztoru w Kijowie. Przypomina on częstochowską Jasną Górę. Ikony te różnych wielkości w ilości około 140 sztuk malowane były na drewnie, a także znajdowały się w oprawach metalowych.
30 sierpnia 1944 roku sytuacja na froncie wschodnim zmieniła się na niekorzyść Niemiec. Wojna zbliżała się do granicy Prus. 3500 bombowców brytyjskich zaatakowało Królewiec, który dotychczas pozostawał poza zasięgiem działań wojennych. Rozebrano zatem bursztynową komnatę i wraz z kolekcją ikon i obrazów umieszczono w skrzyniach, ukrywając je początkowo w piwnicach skrzydła północnego pod restauracją „Blutgericht”. Trzeba być, jak sądzę, Prusakiem, aby wymyśleć taką nazwę „Krwawy sąd”. Skrzynie następnie trafiły do junkierskiej posiadłości hrabiów von Schwerin w rejonie Górowa Iławeckiego (obecnie osada Dzików lub Dzikowo). Ikonom towarzyszy nieustępliwa Kulżenko, która nawet w 1944 roku napisze pracę naukową na ich temat.
Tutaj urywa się wątek Bursztynowej Komnaty. Podobno miała spłonąć w czasie pożaru pałacu wywołanego zaprószeniem ognia przez pijanych niemieckich żołnierzy. Wcześniejszą decyzją Alfreda Rohde miała być wraz z ikonami przewieziona do Saksonii do zamku Wechselburg koło Rochlitz.
Po drodze ikony znajdują czasowe schronienie w Zamku Czocha wraz z wieloma innymi dziełami sztuki takimi jak obrazy, miedzioryty, porcelana, kryształy, szkło, a także srebrne zastawy stołowe. Składowano tam również skarby cesarskie Romanowych z popiersiami carów rosyjskich począwszy od Ruryka do ostatniego z rodu.
Tutaj właśnie pojawia się wątek późniejszego szczecińskiego adwokata. W marcu 1945 roku rejon walk przenosi się w okolice Lubania. 10 Sudecka Dywizja II Armii Wojska Polskiego przybywa do Leśnej. Od strony Świeradowa zmierzają w tym samym kierunku oddziały 3 Armii Stanów Zjednoczonych.
We wrześniu 1945 roku zaczyna funkcjonować na tych terenach administracja powiatowa. Referat kultury i sztuki w starostwie w Lubaniu dokonuje segregacji i inwentaryzacji zbiorów, znajdujących się w Zamku Czocha oraz w pałacu von Pfeila w Kuźnicach. Spisane protokoły oddają całość zbiorów.
Dzieła sztuki zaczynają jednak przenikać do szarej alianckiej strefy. Książki trafiły do Biblioteki Uniwersytetu Wrocławskiego, bo nie były zbyt atrakcyjną zdobyczą dla nowych właścicieli. Co cenniejsze przedmioty deponowano w kasie pancernej leśniańskiego burmistrza Kazimierza Lecha i miejscowego posterunku Milicji Obywatelskiej.
Tajemnicze zniknięcie burmistrza, jego zastępcy oraz obu szefów leśniańskiej milicji zostaje zauważone dopiero po kilku dniach. Nie spotkano już zamkowej bibliotekarki Kristiny von Saurma. Stwierdzono brak dużej części wartościowych zbiorów, które wspomniane przeze mnie osoby wywiozły ciężarówkami poza granice Polski. Korzystano z legalnych przepustek i sfałszowanych rozkazów wyjazdu.
W tym czasie pod lubańską Basztą Bracką kwitł handel starą rodową porcelaną sprzedawaną wprost z wozów wyścielonych sianem.
Gdy zamkowe skarby przepadły bez wieści, należało znaleźć osoby winne kradzieży. Z początkiem lutego 1946 roku został aresztowany wicestarosta powiatowy Stanisław Kienda, przychodzący do pracy w wojskowym mundurze (ale bez dystynkcji) z przewieszonym pasem koalicyjnym. Ten mundur okaże się za kilka miesięcy „dowodem koronnym w sprawie”.
Wielomiesięczne śledztwo dotyczące współudziału w kradzieży dóbr kultury poprzedzało spreparowany pokazowy proces sądowy. W celu wywołania efektu propagandowego odbył się on w dniu 28 listopada 1946 roku na sesji wyjazdowej Jeleniogórskiego Sądu Okręgowego w siedzibie Starostwa w Lubaniu.
Kiendę ostrzegano, ale bagatelizował on informacje otrzymane od samego wojewody Stanisława Piaskowskiego i pracownika UB Feliksa Solarskiego, aby wyjechał z Lubania i podjął zatrudnienie gdzieś na terenie Polski.
„Nad małym dolnośląskim miastem wstał dzień niezwykle piękny i słoneczny. I wtedy na tle tego wspaniałego dnia w Lubaniu, bo taka jest nazwa owego miasta, pojawił się osobnik niegodny by w nim przebywać. Nazywa się Stanisław Kienda.”
Taką właśnie oracją rozpoczął swoje wystąpienie siejący postrach jeleniogórski prokurator Jerzy Stramer. Podstawiony przez prokuraturę świadek – pracownik lubańskiej bezpieki, stwierdził dobitnie, że skoro Kienda chodził do pracy w mundurze i posiadał psa wilczura, to niewątpliwie musi być volksdeutschem. W wicestaroście rozpoznano ponadto byłego Hauptmana SS. Do dzisiaj nikt tego nie próbował nawet zweryfikować. Te fakty pozostają tajemnicą Jerzego Stramera.
W akcie oskarżenia posłużył się on art. 286 §2 kodeksu karnego, mówiącym o urzędniku przekraczającym swoje kompetencje i działającym w celu osiągnięcia korzyści majątkowej. Swoje przemówienie oskarżyciel zakończył słowami: „Kienda to nie tylko zbrodniarz, ale i szarlatan, który trwonił mienie państwowe, to szarlatan, który w cały powiat wsączył jad zbrodniczy, a „kiendyzm” – to właśnie to zakażenie zbójeckie, dzięki któremu kradli wszyscy. Może to się nazywa przestępstwem, ta kradzież Kiendy, ale, proszę Sądu, to się nazywa inaczej: to jest kradzież na narodzie. I to jest fotografia etyki i moralności oskarżonego.”
Stanisława Kiendę skazano na 8 lat więzienia, 50 tysięcy ówczesnych złotych grzywny, pozbawienie praw publicznych na okres 5 lat, obciążając go kosztami sądowymi. Dokumentacja procesowa jest niezwykle skąpa. Sprawa została zarejestrowana w Jeleniogórskim Sądzie pod sygnaturą I Ds 124/46 w dniu 10 listopada 1946 roku, a 28 listopada zapadł już wspomniany wyrok. Tempo szalone. Aferę Kiendy, jak nazwano sprawę, uznano za jedną z największych, jakie notowano na Ziemiach Zachodnich. W tle tego postępowania niechlubnie pojawia się rodzina Franciszka Jóźwiaka – „Witolda”, generała i komunisty PPR i AL., a w latach 1944-1949 Komendanta Głównego MO, a także osoba Władysława Gomułki piastującego stanowisko Ministra Ziem Odzyskanych.
Początek całej sprawie dały dwa dokumenty złożone do Jeleniogórskiej Prokuratury przez Stanisława Kiendę, a dotyczące „zdesantowanego” z Warszawy Stanisława Klimaszewskiego. Oba pochodzą z czerwca 1946 roku, a wskazywały na aroganckie zachowanie wobec skazanego późniejszego wicestarosty. Klimaszewski groził mu ponadto „ja cię zastrzelę, tu tobie mogiła, choć tu cię nie mogę zniszczyć, zniszczę cię później”.
Po aresztowaniu Kiendy Stanisław Klimaszewski objął stanowisko starosty, zamieszkał w domu swojego poprzednika, a także przejął jego 10 hektarowe gospodarstwo, jedno z najbogatszych i najbardziej zadbanych w tej podlubańskiej wsi. Najwcześniejsze akta Jeleniogórskiego Sądu zachowane w archiwach pochodzą dopiero z 1947 roku. Obserwatorzy rozprawy po latach wspominali, że kiedy próbowali podać Kiendzie szklankę wody, Jerzy Stramer kategorycznie im tego zabraniał.
Ustalono, że przed rozpoczęciem procesu prowadził on prywatne rozmowy ze wspomnianym już Klimaszewskim w jego domu.
Stanisław Kienda odwołał się od zapadłego wyroku. W połowie marca 1947 roku Sąd Apelacyjny zmienił nieznacznie wcześniejszy wyrok, ale nie w zakresie kary zasadniczej. W niedługim czasie odnaleziono Kiendę powieszonego w celi zakładu karnego w Rydułtowach na Górnym Śląsku. Oficjalnie jako przyczynę zgonu podano ostre zapalenie wyrostka robaczkowego.
To nie koniec wydarzeń prokuratorsko-sądowych z udziałem prokuratora Stramera. W tym samym bowiem roku odbyła się kolejna sesja wyjazdowa Sądu Okręgowego. Tym razem w trybie doraźnym. Za kradzież wyrobów srebrnych, które skazany miał obowiązek zabezpieczyć, został skazany na karę 12 lat więzienia oraz grzywnę w kwocie 100.000 zł z zamianą w razie nieściągalności na karę więzienia w stosunku 1 dzień równoważny kwocie 500 zł.
Po zapadłych orzeczeniach, ale przed śmiercią Stanisława Kiendy, w gazecie „Dziennik Zachodni” za przyzwoleniem Stramera opisywano go jako milionowego aferzystę, nacjonalistę ukraińskiego i byłego kierownika „Arbeitsmachtu”. Prasa rozmijała się z rzeczywistością, a przekazy stawały się plotką i sensacją w jednym.
Jerzy Stramer używał metod i sposobu „udowadniania winy” w sposób sprzeczny nie tylko z duchem sprawiedliwości (był przedwojennym adwokatem, ale o tym później), ale także w sposób „normalny” dla ponurych lat pięćdziesiątych.
Szefem Jeleniogórskiej Prokuratury był Epifaniusz Kwiatkowski, sekretarzem niejaki Cachel, ale faktycznie kierował nią Jerzy Stramer, pozostający we wzorowych wręcz relacjach z Urzędem Bezpieczeństwa. Podobno miał jakieś postępowanie, jak określiła to jego była sekretarka Aleksandra Steczkowska, związane z seksem, co było do niego podobne.
Co do ikon, to po skatalogowaniu zostały one ułożone w specjalnym pomieszczeniu w Zamku Czocha, ale w trakcie wizji w sierpniu 1947 roku prowadzonej przez Jerzego Stramera
już ich tam nie było. Postępowanie umorzono przy licznych wątpliwościach, wskazując, że rzekomo zdeponowano je w Archiwum Miejskim w Jeleniej Górze. Było to praktycznie niemożliwe, bo łącznie było ich kilkaset. Najmniejsza była wielkości dłoni z dedykacją pisaną cyrylicą dla młodego arcyksięcia.
W listopadzie 1946 roku w ramach kolejnej sesji wyjazdowej do Lubania (tryb doraźny) Stramer oskarżał Zbigniewa Okonia i Stanisława Pezioła z Państwowej Fabryki Przemysłu Bawełnianego w Rychwałdzie o kradzież materiałów bławatnych. Obu skazano na wieloletnie kary więzienia. W końcowym wystąpieniu Stramer powiedział: „Mamy wiadomości, że w Lubaniu w przemyśle bawełnianym źle się dzieje, że wielu pracowników kradnie i dziś, z tego miejsca ostrzegam tych wszystkich ptaszków, którzy własną kieszeń nabijają majątkiem państwowy. Będziemy sądzić wszystkich, będziemy bezlitośnie tępić każdego, kto wyciągnie rękę po mienie państwowe i na ławie oskarżonych zasiądą obok tych oto mało inteligentnych osobników ludzie z uniwersyteckim wykształcenie. Niech pamiętają ci u góry, że jeśli dzisiaj dla tych oto oskarżonych domagamy się kary kilku, czy kilkunastu lat więzienia – dla panów dyrektorów, którzy otwierają sobie furtkę złodziejstwa, będziemy żądali więzienia dożywotniego.” Jego wyjątkowo mocne i druzgocące przemówienie zapamiętano również w czerwcu 1947 roku, kiedy oskarżał dwóch byłych wójtów Szklarskiej Poręby Jana Legaja i Piotra Kanię o tworzenie szkodliwej atmosfery na „Ziemiach Odzyskanych” w zakresie życia gospodarczego i administracyjnego. Jak donosiły tamtejsze gazety „Dziennik Zachodni” i „Trybuna Dolnośląska” wystąpienia prokuratorskie Jerzego Stramera i zapadające wyroki wywoływały olbrzymie wrażenie, aby nie powiedzieć przerażenie.
Co dalej z prokuratorem Jerzym Stramerem, zapyta uważny czytelnik. Czy autor tego felietonu chce pozostawić po nim pustkę? Otóż nie.
W zachowanych przez Izbę Lubelską aktach osobowych Jerzego Stramera zaskakują elegancją dokumenty pisane odręcznie w sposób wręcz kaligraficzny.
Aplikację adwokacką Stramer, absolwent Uniwersytetu Jagiellońskiego rozpoczął w Przemyślu w dniu 18 lipca 1930 roku w Kancelarii dr Leona Oberharda, a następnie kontynuował ją u dr Józefa Palucha do dnia 11 września 1935 roku. Po zdanym z wynikiem bardzo dobrym egzaminie adwokackim i złożeniu ślubowania, z dniem 25 kwietnia 1936 roku został wpisany na listę adwokatów. Informacja ukazała się w Monitorze Polskim wydanym w dniu 9 lipca 1936 roku.
Rok później przenosi siedzibę z Przemyśla do Wierzbnika w okręgu Sądu Apelacyjnego w Lublinie, który był odrębnym miastem do 1939 roku. Obecnie stanowi część Starachowic. Zmianę siedziby odnotowuje Dziennik Urzędowy nr 3 Ministerstwa Sprawiedliwości.
W lipcu 1938 roku aktywnie uczestniczy w żydowskiej fundacji powiatu Iłżyckiego w pozyskaniu środków finansowych przeznaczonych na zakup samolotu dla polskiej armii. Sprawa ulega sfinalizowaniu. 22 czerwca 1946 roku Jerzy Stramer złożył podanie do Rady Adwokackiej w Lublinie o umieszczenie go na liście adwokatów i wyznaczeniu siedziby w Radomiu. Przywoływał fakty, że w okresie od września 1939 do 1941 roku pracował jako pracownik biurowy w sowieckiej poliklinice, by następnie trafić do Kazachstanu (Semipałatyńsk). Od czerwca 1944 roku był aktywnym działaczem Związku Patriotów Polskich. Decyzja o powrocie do zawodu zostaje zmieniona, albowiem z dniem 4 lipca 1946 roku Jerzy Stramer decyzją Ministerstwa Sprawiedliwości został mianowany podprokuratorem Sądu Okręgowego w Jeleniej Górze. Tyle wynika z akt osobowych (repert. nr 528/1937).
Wspomnę tutaj, że osoba Jerzego Stramera pojawia się w Szczecinie jako zastępcy Prokuratora Wojewódzkiego. Postępowanie przygotowawcze, a może tylko wyjaśniające, prowadzone w 1951 roku (tzw. sprawa gryficka) dotyczyło nieprawidłowości w planowanym skupie zboża i tworzeniu spółdzielni produkcyjnych. Spowodowało ono odwołanie Jerzego Stramera ze sprawowanej funkcji z uwagi na brak właściwego nadzoru z jego strony.
W lutym 1952 roku Jerzy Stramer został przyjęty w skład Zespołu Adwokackiego nr 1 w Szczecinie jaki mieścił się przy ul. Krzywoustego 8.
Przywołać tutaj należałoby biografię Jana Olszewskiego „Ta historia wciąż trwa” wydaną w 2019 roku, autorstwa Justyny Błażejewskiej. Późniejszy adwokat przez rok zatrudniony był w Ministerstwie Sprawiedliwości. Tam przypadkowo zetknął się ze Stramerem, który przyjechał w sprawie założenia orkiestry dętej adwokatów w Szczecinie. Brakowało mu dwóch puzonistów i tyluż bębnistów. Trafił na radcę ministerialnego Jana Olszewskiego, który skierował go do swojego zwierzchnika naczelnika samodzielnego Wydziału do Spraw Adwokatury Iliję Rubinowicza (właściwie Rubina) przedwojennego wileńskiego adwokata. Te podwaliny dla działalności kulturalno-oświatowej stały się podstawą mianowania Jerzego Stramera w 1954 roku dziekanem Rady Adwokackiej w Szczecinie. Funkcję tę pełnił przez okres dwóch lat, a dalsze jego losy są trudne do ustalenia. Podobno wyjechał z żoną do Izraela.
Na marginesie tego felietonu przypomnę tylko, że wspomniany Ilija Rubinow w 1949 roku został mianowany prezesem Sądu Wojewódzkiego w Warszawie. To on w 1952 roku wyznaczył Marię Gurowską w ramach Wydziału IV Karnego do rozpoznania sprawy szefa Kedywu KG AK generała Augusta Fieldorfa ps. „Nil”, skazanego na karę śmierci, którą wykonano w dniu 24 lutego 1953 roku.
Na zakończenie przypomnę jedynie, że orkiestra adwokacka powstała w naszej Izbie w latach pięćdziesiątych i pisałem o niej w „In Gremio” w ramach felietonów poświęconych adwokatom szczecińskim.
Życzę miłej lektury książki poświęconej Zamkowi Czocha.