Samuel Zborowski, ścięty w 1584 r. na dziedzińcu wawelskiego zamku, największy warchoł swoich czasów, naśladowców miał licznych. W rozkładającej się od środka Polsce podobni jemu żyli szczęśliwie i latami bezkarnie. Jednak już wkrótce pojawił się na polskiej scenie polityczno-kryminalnej typ, który zaćmił haniebną sławą zbrodniczego poprzednika. Niewielu bowiem było łotrów, którzy dorobili się w swym życiu przydomka Diabeł. A w tamtych czasach trzeba było być naprawdę wyjątkowo krwawym draniem, żeby sobie na takie miano zasłużyć. Niewinną krew na rękach miało przecież wielu.
Urodził się nasz Diabeł w roku 1551. Tatuś, który dał mu zresztą nie tylko swoje nazwisko, ale i imię, był posłem na sejm i znanym działaczem luterańskim. Propagował protestantyzm tak nachalnie, że doczekał się ekskomuniki i oficjalnej konfiskaty dóbr przez sąd biskupi. Wybronił się skutecznie przed skutkami biskupiego wyroku; jego najstarszy syn, nasz bohater urodził się właśnie jako syn wyklętego. Po paru latach ojciec z luteranizmu przeszedł na kalwinizm i przechrzcił na nową religię swoich synów. Nie dosłużył się żadnego urzędu. Zmarł w 1563 r., pozostawiając kilku nieletnich synów pod opieką matki. Matki też z wielce „godnego” rodu: Barbary ze Zborowskich, siostry zbrodniarza Samuela. W takiej to atmosferze wzrastał Stanisław Stadnicki herbu Szreniawa Bez Krzyża, który wkrótce miał się stać Diabłem Łańcuckim.
Co musiał umieć młody szlachcic w tej epoce? Bić się i kraść. Toteż po raz pierwszy o Stanisławie Stadnickim dowiadujemy się z kronik sądowych. Już jako dwudziestoparoletni młodzieniec dokonywał napadów, rabunków, gwałtów, dręcząc wszystkich w okolicy. Jednak w 1576 r. Stefan Batory ogłosił zaciąg: zaczynał swoje wyprawy wojenne, najpierw na buntujący się ciągle Gdańsk, potem na Moskwę. Stadnicki stanął do boju jako rotmistrz na czele 50-osobowej chorągwi. Bić się umiał, zyskał więc uznanie króla. Gdy jednak po paru latach boje się skończyły, dowódców takich jak Stadnicki było wielu, a skarb królewski nie był bezdenny. Stanisława nie zadowoliła królewska nagroda w wysokości tysiąca dukatów ani też tytuł starosty zygwulskiego, bo położony na dalekiej Litwie Zygwold (obecnie Sigulda) niespecjalnie go interesował. Nadęty paniczyk nie podziękował nawet królowi i wrócił do domu.
Obrażony na króla, obrócił się Stadnicki ku Habsburgom. Zaciągnął się na służbę cesarza Rudolfa II (którego ojciec rywalizował z Batorym o polską koronę) i walczył w jego armii z Turkami. Walczył tak przez parę lat, aż nadszedł rok 1586, który miał wiele zmienić w życiu Stadnickiego i losach Polski. Stanisław Stadnicki zdobył w tym roku miasto i zamek w Łańcucie. Przejął je za długi od Anny Sienińskiej. Zamek nie wyglądał tak, jak znają go dzisiejsi zwiedzający: obecny kształt zamku jest dziełem Lubomirskich i pochodzi z czasów późniejszych niż żywot Stadnickiego. Niemniej zamek był, lochy były i Stadnicki się rozszalał. To w tym właśnie okresie zapracował sobie na przydomek Diabła Łańcuckiego.
Zanim jednak zdążył osadzić się dobrze w nowej siedzibie, pod koniec roku 1586 zmarł Stefan Batory. Stadnicki, podobnie jak jego krewni Zborowscy, ruszył natychmiast wspierać swoich chlebodawców – Habsburgów. Cesarz Rudolf II zdecydował, że o polski tron ubiegał się będzie jego najmłodszy brat Maksymilian (średni, Maciej, był następcą tronu cesarskiego, gdyż Rudolf II nie był żonaty). Dla Stadnickiego oznaczało to, że Maksymilian Habsburg ma być królem Polski. Nie obchodził go przecież kandydat stronnictwa powiązanego ze znienawidzonym Batorym i Anną Jagiellonką.
Maksymilian uzyskał oczywiście poparcie Zborowskich i wszystkich, którym nie pasował poprzedni król. Elekcję z Zygmuntem Wazą jednak 19 sierpnia 1587 r. gładko przegrał. Ale politycy nie uznają porażek, więc trzy dni później Maksymilian kazał swoim zwolennikom ogłosić, że to on jest wybrany królem Polski. Biskup kijowski Jakub Woroniecki dostał polecenie: udawać prymasa Polski i obwieścić „wybór króla”. Wykonał. Maksymilian zaprzysiągł więc pacta conventa (w Ołomuńcu!) i ruszył na Polskę, by wjechać do Krakowa.

Drogę zastąpił mu ze swoją armią kanclerz Jan Zamoyski. W końcu listopada 1587 r. przegoniony po krótkotrwałym szturmie na Kraków Habsburg poszedł jak zmyty na Śląsk, po drodze kradnąc, co popadło. Obległ między innymi zamek w Olsztynie pod Częstochową, ten sam, w którym od ponad 200 lat straszył zagłodzony Maćko Borkowic. Zamek był słabo broniony, starosta Kacper Karliński miał do dyspozycji ledwie 80 żołnierzy. Jednak mury zamku były potężne. Licząca kilka tysięcy żołnierzy armia Maksymiliana nie zdołała ich skruszyć. Mieli już odstąpić, ale wtedy do arcyksięcia zgłosił się Stanisław Stadnicki.
Zastosował swoje metody. Wyprawił się z zajazdem na dobra Kacpra Karlińskiego. Spalił wszystko, co stanęło mu na drodze i porwał sześcioletniego syna starosty – ostatnie jego dziecko, bo siedmiu starszych synów zginęło w wojnach! Z dzieckiem jako żywą tarczą w rękach Diabła Maksymilian przystąpił do kolejnego szturmu. Ale Kacper Karliński zawołał mężnie: – Wpierw byłem Polakiem niż ojcem! – i sam odpalił pierwszą armatę. Nieszczęsny chłopiec zginął, wedle niektórych z ręki ojcowej. Rozszaleli obrońcy ostrzelali napastników tak potężnym ogniem, że Maksymilian zwinął oblężenie. Załamany Kacper Karliński nie chciał potem przyjąć już żadnych zaszczytów i nagród, którymi obdarowywał go wzruszony król: nie miał ich komu zostawić. Zmarł niepocieszony w 1590 r., dołączając do grona niezłomnych obrońców, którzy – jak nieznany z imienia komes Głogowa w 1109 r.– oddali życie własnego dziecka dla obrony Ojczyzny.
Maksymilian kręcił się nad granicą Polski przez jesień i zimę, a w jego armii wiernie służyli „swemu królowi” Zborowscy i Stanisław Stadnicki. Jan Zamoyski nie zasypiał gruszek w popiele: gdy Zygmunt III Waza się koronował, Zamoyski ruszył z armią na Maksymiliana, chcąc formalnie zmusić go do zrzeczenia się roszczeń do polskiej korony. Przygotował starannie plan i zdołał doprowadzić do bitwy. 24 stycznia 1588 r. pod Byczyną wojska Zamoyskiego rozbiły w puch siły Habsburga: część wojsk arcyksięcia uciekła, część zginęła, reszta schroniła się w Byczynie, ale Zamoyski natychmiast obległ niewielkie miasto i ostrzelał je z dział, które porzuciła armia Maksymiliana. Brat cesarza wywiesił białą flagę i Jan Zamoyski wziął go do niewoli. Arcyksiążę wolność odzyskał dopiero po ponad roku, po podpisaniu układu, którego oczywiście nie dotrzymał i nadal tytułował się królem Polski. Ale nikogo to nie obchodziło.
Polacy, którzy walczyli po stronie Maksymiliana, a przeżyli bitwę, wrócili niepostrzeżenie do domów i nikt ich nie niepokoił. Diabeł też wrócił i odtąd rabował wszystko, co tylko się dało. Napadał na kupców, gdy nie byli dość przezorni, by ominąć jego włości. Napadał na sąsiednie dwory szlacheckie, rabując wszystko, co miało jakąkolwiek wartość, żaden klejnot się nie uchował. Napadał na mieszczan, duchownych, nie gardził nawet mieniem chłopów. Gardził zaś – i słusznie – królem, który nie był w stanie nijak zapobiec jego zbrodniom. Szlachtę regularnie porywał i więził w lochach, wymuszając różne oświadczenia. Przykładem była jego wojenka z Konstantym Korniaktem, synem kupca podniesionego do stanu szlacheckiego, przybysza z dalekiej Krety. Gdy zmarł ojciec Korniakta, Stadnicki obrabował wdowę i obu jej synów, a Konstantego trzymał przez pół roku w lochach, aż ten wraz z matką i bratem „dobrowolnie” zrzekł się wszelkich roszczeń. Doradcy Korniakta ledwo z życiem uszli, gdy Stadnicki podczas rozprawy w sądzie w Przeworsku po prostu chciał ich zarąbać. W efekcie zdemoralizował samego Korniakta, który widząc, na jakim świecie żyje, też zaczął ludzi więzić, porywać, zabijać i brzydko się w historii zapisał; tyle, że w wojnach walczył za Polskę i po latach zginął, broniąc jej przed najazdem Tatarów.
Diabeł Łańcucki, powszechnie już tak nazywany, obnosił się ze swoją faktyczną nietykalnością bezczelnie i jawnie. W 1599 r. był jednym z prowizorów protestantów na konfederację wileńską, która zmierzała do zapewnienia protestantom i prawosławnym wolności religijnej w katolickim kraju. Rok później był posłem na sejm. Gdy zaś w 1605 r. zmarł Jan Zamoyski i król nie miał przy boku kolejnego tej klasy męża stanu, w 1606 r. wybuchł w Sandomierzu rokosz, zwany później rokoszem Mikołaja Zebrzydowskiego, jako że ten właśnie marszałek wielki koronny był jego główną postacią. Rokoszanie dążyli do osłabienia władzy królewskiej, odebrania królowi prawa do nadawania urzędów, wygnania jezuitów, których poglądom król hołdował oraz obecnych na dworze licznych cudzoziemców. Obawiali się też starań Zygmunta III Wazy o przywrócenie dziedziczności tronu: mający synów król istotnie do tego dążył.
W pierwszym szeregu rokoszan stał Stanisław Stadnicki. Rokosz trwał około roku, bo 5 lipca 1607 r. wojska królewskie pod Guzowem starły się z armią rokoszan. Naprzeciwko Zebrzydowskiego, Stadnickiego czy też Janusza Radziwiłła stanęli jednak wodzowie, mówiąc
oględnie, nieco lepszej klasy: hetmani Jan Karol Chodkiewicz i Stanisław Żółkiewski oraz przyszły wojewoda Jan Potocki. Po początkowym rozgardiaszu opanowali sytuację i rozpędzili rokoszan. Ale jak zwykle nikomu z rokoszan włos z głowy nie spadł, państwo słabło, warcholstwo się pleniło. Tylko marszałek Zebrzydowski wycofał się z życia publicznego.
Stanisław Stadnicki wrócił więc z wojny z królem na wojnę z sąsiadami. Znowu rabował, napadał, mordował. Rabuś zawsze szukał słabszych od siebie, ale w końcu doprowadził do prywatnej wojny z godnym przeciwnikiem: Łukaszem Opalińskim. Opaliński, rodem z Wielkopolski, dostał w 1593 r. od króla starostwo w Leżajsku. Gdy Stadnicki parę razy najechał w celach rabunkowych jego małopolskie włości, Opaliński postanowił dobrać się Diabłu do skóry. W 1608 r. zdobył Łańcut, z którego Diabeł zdołał jednak uciec. Ponieważ jednak Opaliński pełnił różne urzędy i nie siedział cały czas w Leżajsku, Stadnicki zdołał mu się zrewanżować i zdobył Leżajsk wraz z rezydencją Opalińskiego.
Wtedy Opaliński zebrał większe siły i postanowił, że nie popuści aż do końca. Ruszył na Stadnickiego z całkiem sporą armią. Dopadł Diabła pod wsią Tarnawiec, nieopodal swej siedziby. W prywatnej bitwie walczyło 6.000 chłopa – tak wyglądały realia ówczesnej Rzeczypospolitej! Wojska Łukasza Opalińskiego zdołały rozbić doszczętnie siły Stadnickiego: kilkuset ludzi legło na polu, reszta uciekła w popłochu. Stadnicki uciekał przez las, chował się w krzakach, a ścigali go między innymi służący Opalińskiemu Kozacy. Diabeł wystawił łeb, żeby się rozejrzeć. Zdołali go dopaść i rąbali bez litości. W końcu Tatar imieniem Pers dobił największego piekielnika Rzeczypospolitej.
Łeb Diabła na pice obnoszony był po okolicy i Lublinie, by każdy wiedział, że może odetchnąć z ulgą. Tatar Pers za zabicie znienawidzonego zbrodniarza, z którym Rzeczpospolita przez dziesięciolecia nie umiała sobie poradzić, został nobilitowany i nadano mu nazwisko Pers-Macedoński. Łukasz Opaliński chodził w chwale, zresztą miał przed sobą jeszcze piękną przyszłość. Nawet Konstanty Korniakt wykorzystał sytuację i po dłuższych staraniach odebrał synom Stadnickiego zrabowane niegdyś mienie i włości.
Trzech miał Diabeł synów, zwanych Diablętami i wszyscy byli warci ojca. Gdy już przestali walczyć między sobą o spadek, zaczęli współdziałać. Najstarszy Władysław kontynuował ojcowe rabunki. W 1624 r. w Wiszni stawił się na sejmiku szlacheckim wraz z najmłodszym bratem, Stanisławem i zażądali… rehabilitacji za wszystkie swe uczynki. Posłowie nie poddali się groźbom, więc Stadniccy rozpędzili sejmik. Wtedy ruszył na nich starosta przemyski Marcin Krasicki. Zbrojna wyprawa dopadła Stadnickich, Władysław został rozstrzelany i na wszelki wypadek ucięto mu jeszcze głowę, by nie straszył po śmierci. Stanisław, wtedy nastolatek, zdołał schronić się u Lubomirskich. Średni syn, Zygmunt, też niezły warchoł, zginął zamordowany w 1625 r. Pozostał Stanisław junior, zwany Diabełkiem, który ojca nie pamiętał, bo miał trzy lata w chwili jego śmierci.
Diabełek usiłował zemścić się na Marcinie Krasickim, wytaczał mu też procesy, ale reputacja Stadnickich przesądzała o wyniku każdej sprawy. Ojcowy Łańcut sprzedał Lubomirskim, którzy przebudowali zamek na piękną rezydencję. Później Diabełek zamordował ponoć dwie z trzech swoich żon, a nadto ukatrupił własnoręcznie w zamku w Rudawce ćwierć setki ludzi jednego dnia. Nie wiadomo, jak zmarł, ale dożył potopu szwedzkiego. Zdążył ujrzeć, jak jego syn Jan, jedyny wnuk Diabła, też zdradza ojczyznę. Jan próbował zdobyć dla króla szwedzkiego Karola X Gustawa miasto Biecz. Z odsieczą przyszedł kasztelan krakowski Jan Wielopolski, obronił Biecz i skazał zdrajcę na karę śmierci. Sczezł więc marnie Diabeł Łańcucki, sczezło jego równie ohydne potomstwo i szkoda, że nie zawsze historia jest tak sprawiedliwa. Dziś Stanisław Stadnicki pojawia się tylko w wielu powieściach historycznych, zawsze jako czarny charakter. A przecież literaci rzadko kiedy są tak zgodni w ocenie jakiejkolwiek postaci.